Akcja „Złoty wagon”

Mieczysław Bonisławski

WERSJA OGŁOSZONA OFICJALNIE

Wagon gospodarczy numer Z-20.
Pod takich hasłem figurował wagon przewieziony do Zielonej Góry w ewidencji PKP S.A. Oddział Gospodarowania Nieruchomościami we Wrocławiu wiosną 2015 r. Przedtem miał numer 41 i był „domkiem campingowym”.
Według Pawła Mierosławskiego, Andrzeja Paszke i Ryszarda Wiśniewskiego, członków komisji Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Kolei, dokonujących oględzin wagonów w Ośrodku Wczasów Wagonowych PKP w Szczawnie Zdroju w dniu 12 czerwca 1992 r., wagony pełniły rolę „domków campingowych”.
Jak czytamy dalej w protokole, wagony nie miały już wtedy tabliczek firmowych i inwentarzowych, co uniemożliwiało ustalenie ich pochodzenia lub wytwórcy. „Według twierdzenia pracowników ośrodka” – czytamy dalej – „tabliczki zdjęto i zabrano jakoby na polecenie Muzeum Kolejnictwa na początku lat osiemdziesiątych”.
Jesienią 2015 roku dotarliśmy do jednego z członków komisji.
– Czytałem, że w 1992 podczas sporządzania opracowania, rozmawialiście z pracownikami, którzy wspomnieli, że pewne elementy wagonów zabrało Muzeum Kolejnictwa – zwróciłem się do Pawła Mierosławskiego.
– Nie rozmawialiśmy z żadnymi pracownikami – odpowiedział po ponad 23 latach od powstania wpisu w protokole członek komisji PSMK – O sprawie dowiedzieliśmy się w Muzeum. W gablotce wisiała kartka z informacją, że eksponowane tabliczki pochodzą m.in. ze Szczawna i Jedliny.
– Może Pan przybliżyć mi okres kiedy wisiała ta kartka w gablocie w Muzeum Kolejnictwa w Warszawie i przy okazji jakiej wystawy była ta gablota?
– Jakieś 15-20 lat temu widziałem wystawę tabliczek w Sochaczewie [filia Muzeum Kolejowego w Warszawie].
A oto jak opisano w protokole „domek nr 41”
Wagon towarowy, dwuosiowy, kryty, konstrukcji stalowej z oszalowaniem drewnianym. Konstrukcja francuska – wagon budowany na zamówienie w Kanadzie w okresie I wojny światowej.
Zestawy kołowe: szprychowy składany i oryginalny talerzowy. Maźnice typu „Nord”. Układ cięgłowo-zderzny kompletny. Stalowa konstrukcja pudła zachowana w stanie dobrym poza zastrzałami (jeden przecięty – brak płaskownika, drugi uzupełniony). Oszalowanie łatane. Wagon oryginalnie nie miał zasuw ładunkowych. W oszalowaniu ściany bocznej wycięte okno – przecięty zastrzał. Brak drzwi suwanych.
Producent: National Stell Car & Co Canada
Numer fabryczny: 207
Rok produkcji: 1915
Pochodzenie: kolej Nord
Seria i numer: nieznane
Podobny opis znajdujemy w załączniku do decyzji z dnia 22 marca 1993 roku Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Wałbrzychu, Andrzeja Kubika w sprawie wpisania dobra kultury do rejestru zabytków. Wagon Z-20 [domek nr 41] został doń wpisany decyzją nr 766/487/1-29. Obecnie, dzięki pomocy i zrozumieniu tematu przez wojewódzkiego lubuskiego konserwatora zabytków, Barbarę Belinis-Kopeć, wagon czeka na wpis do rejestru zabytków województwa lubuskiego, co pozwoli pozyskiwać na miejscu dodatkowe środki na jego renowację. Znając nieszablonowe, bardzo otwarte podejście pani Barbary, jak ją wszyscy nazywają, do ochrony zabytków (vide pierwsze w Polsce spotkanie archeologów z eksploratorami) perełka techniki zalśni blaskiem już niebawem.
W dniu 26 czerwca 2015 w wyniku przetargu ogłoszonego przez Centralę PKP S.A. w Warszawie, wagon kupiło Polskie Towarzystwo Krajoznawcze dla Muzeum Kolei Szprotawskiej w Zielonej Górze. Niewątpliwie udało się go odkupić do Muzeum, dzięki bardzo ważnej decyzji PKP o dopuszczeniu do przetargu tylko oferentów mogących wykazać się działaniami na rzecz ochrony zabytków. Zablokowało to jego zakup przez przedsiębiorców wykupujących do tej pory większość starego taboru w celu odsprzedaży z zyskiem na złom. W dniu 17 września 2015 r. wagon został przejęty przez Sławomira Fedorowicza i Mirosława Kłosińskiego i przewieziony do bazy ZGKiM przy ul. Zjednoczenia. Tu czeka na renowację i decyzję Marszałka i Konserwatora o wsparciu tej renowacji. Przewóz wagonu był połączony z przemieszczeniem innego, zabytkowego wagonu osobowego z Wałbrzycha do Jaworzyny (w ramach wzajemnej pomocy technicznej Muzeum zielonogórskiego i tego z Jaworzyny). Jego transport ulicami Wałbrzycha wywołał prawdziwą sensację i zainteresowanie mediów.
A co się działo z wagonem wcześniej? W Pikardii i Nord-Pas-de-Calais na francuskim „kleinbahnie” długo nie pojeździł. Z Francji został zabrany, zapewne jeszcze w trakcie wojny, jako łup przez Niemców, a potem, chyba w ramach reparacji wojennych (po kolejnej wojnie) – przekazano go do Polski. Paweł Mierosławski uważa, iż już w 1949 roku spoczął jako domek na wczasach wagonowych. W październiku 2015 r. w miesięczniku „Odkrywca”, na fali zainteresowania „złotym pociągiem”, znany eksplorator, autor i znawca regionu Dolnego Śląska, Tomasz Rzeczycki, opisał węzeł wałbrzyski, sporo miejsca poświęcając wczasowym wagonowym w Szczawnie. Według jego badań pierwszy turnus wczasów wagonowych ruszył tutaj jednak dopiero 1 czerwca 1956 roku a ostatni – w 1990 roku. Jak twierdzi Łukasz Romaniecki ze Stowarzyszenia Miłośników Kolei w Jaworzynie Śląskiej pod koniec lat 90 wagon przeciągnięto do stacji Wałbrzych-Szczawienko, a następnie do Jaworzyny Śląskiej. Tu, po 25 latach na kolejowym cmentarzu, doczekał swoistej reinkarnacji w 2015 roku.

Tyle wersja głoszona oficjalnie. A jak było naprawdę? Przypatrzmy się temu, co pomimo licznych i bardzo zaawansowanych operacyjnie prób ukrycia prawdy, udało się ustalić.

WERSJA PRAWDZIWA (SKRYWANA)

Była późna wiosna 2015 r.
Wyobraźmy sobie postmodernistyczny, prosty gmach zbudowany jakby z nałożonych na siebie klocków, bez okien i detali architektonicznych, stojący z boku osiedla kolorowych bloków mieszkalnych. Na dachu jeżą się pajęczyny anten telefonii, telewizji i wielu innych o nieodgadnionym przeznaczeniu. W niewielkiej, niewidocznej dla nie wprawionego oka przybudówce, przytulonej doń od strony parkingu i małego, zadrzewionego skwerku, w pomieszczeniu na I piętrze zadzwonił telefon. Jeden z kilku znajdujących się na zawalonym papierami biurku.
Mieczysław B. spojrzał na blat i oceniwszy na której linii będzie rozmowa niespiesznie, ale starannie zamknął drzwi. Przekręcił klucz w zamku i dopiero wtedy podniósł słuchawkę.
– Tak, słucham?
– Czy dodzwoniłem się do… Czy rozmawiam z panem B.?
– Tak, w czym mogę pomóc?
– Tu Mirosław K., przed laty współpracował pan z Urszulą M. w ZDZ. Ja też tam pracowałem i pamiętam pana… Nie wiem czy pan mnie kojarzy, ale to nieważne. Mieszkałem kiedyś przy Jaskółczej, za chłopaka czepiałem się wagonów, myszkowałem między torami, po garażach. To mnie fascynuje… Dobra robota… Chciałbym umówić się na spotkanie, musimy się koniecznie spotkać.
– W jakiejś konkretnej sprawie?
– Tak, opowiem jak się zobaczymy. Przekażę panu propozycję. To pana zainteresuje.
W ten sposób, pod koniec maja, doszło do spotkania, którego jeszcze miesiąc czy dwa wstecz nikt nie mógł się spodziewać. W drzwiach biura, opatrzonego napisami „Zarząd” i „Prezes”, stanął wysoki, szczupły mężczyzna o nieco ciemniejszej karnacji. Jego policzki pokrywał lekki, dwudniowy zarost, kruczoczarne włosy opadały na uszy i kark. Uroda przybyłego była taka, że gdyby nałożyć mu arafatkę lub biały turban, sprawiał by wrażenie rdzennego mieszkańca pustyni.
B. nie kojarzył go zupełnie. Nie speszyło to nieznajomego. K. odsunął sobie krzesło, usiadł, wyciągnął przed siebie brązowy, skórzany neseser ze złotymi okuciami i zamkami. Wiemy, że wzajemne poznawanie się obu panów nie trwało długo. Z uwagi na gorące, parne powietrze wokół obyło się nawet bez kawy i herbaty. B. wpisał prawdopodobnie od razu przekazany mu przez K. adres do wyszukiwarki google i z umiarkowanym zainteresowaniem oglądał zamieszczone w ogłoszeniu zdjęcia. Czy już wtedy rozmawiali o środkach niezbędnych do przeprowadzenia akcji, nie wiadomo. Czy B. dokonał wyboru jednej z czterech opcji, na które zwrócił mu uwagę K., czy nastąpiło to dopiero na kolejnym spotkaniu? O tym mieliśmy przekonać się dopiero za jakiś czas…

Czerwiec 2015. Wrocław. Siedziba dyrekcji kolejowej.
Zgodnie z przyjętym przeszło pół roku wcześniej harmonogramem, zatwierdzonym na wszystkich szczeblach, łącznie z centralą w Warszawie, ów dzień miał o wszystkim zadecydować. Potężny gmach z monumentalną kolumnadą wznoszącą się nad miastem stał się miejscem, gdzie kilkoro dopuszczonych do przeprowadzenia operacji ludzi, miało znacząco zmienić losy dziesiątków, a może nawet setek, jakże nie podobnych do nich, zupełnie inaczej myślących osób w całym kraju. Czy można było ich nazwać wybrańcami? Raczej nie, prędzej bezwolnymi wykonawcami woli powstałej daleko stąd i wymagającej od nich posłuszeństwa i ścisłego wykonywania instrukcji a nie zrozumienia lub osobistych emocji. Ich rozmowy zostały zapisane, ale stenogramy są opatrzone klauzulą poufności, a i oni sami woleliby, aby słów, jakie padły, nikt nie przypisywał do tych konkretnych ust, z których tego dnia wychodziły. Dlatego będziemy nazywać rozmówców Urzędnikami i ponumerujmy ich, począwszy od jedynki, a poszczególne zdania przytoczymy, oddając wiernie ich treść, ale na tyle zmienione, aby nikt nie zarzucił nam, iż wynosimy na zewnątrz świętą tajemnicę stenogramów.
– Przystępujemy do kolejnej sprawy – obwieściła Urzędniczka 1 i spojrzała po twarzach osób stojących wokół rozłożystego stołu. Na jego blacie leżały posegregowane na kupki zdjęcia, opisy, mapy i zaklejone koperty.
– Numer obecnej sprawy? – spytała Urzędniczka 2.
– Zet dwadzieścia – oznajmiła Jedynka po sprawdzeniu w segregatorze.
Wszyscy zaczęli przeglądać notatki. Urzędnik 3, który pierwszy się z tym uporał, spytał z samego końca stołu:
– Dodatkowe zabezpieczenia przedstawili wszyscy?
Jedynka poszperała w kopercie, którą przed chwilą otworzyła i potwierdziła, dodając:
– Żadni wszyscy. Jest tylko grupa Mieczysława B. I to dzięki K., wiecie…
Urzędnik 4, stojący obok Jedynki, przykrył zdecydowanym ruchem dłoni dokumenty i zgromił ją:
– Bez szczegółów. Jakieś pytania? – zwrócił się do pozostałych. Powiódł władczym wzrokiem po twarzach zebranych – A zatem, decydujemy…? – zawiesił znacząco głos, ale Urzędniczka 5, stojąca z nim twarz w twarz, po drugiej stronie stołu, wyłamała się z ogólnie przyjętej dyscypliny.
– Wprowadzenie dodatkowego zabezpieczenia, o którym wszyscy wiemy, zapewnia nam to, o czym tyle mówiono, ale w tym przypadku…
– Są jakieś wątpliwości do tej jednostki? – zdziwił się Czwórka i z nietajonym zarzutem zwrócił się do Jedynki – Wszystko miało być sprawdzone, zajmował się tym K., czyż nie tak? Co to ma znaczyć…?
Jedynka tylko rozłożyła ręce, ale szybko spuściła wzrok i nerwowo zaczęła przebierać w dokumentach.
– Wszystko jest w porządku… Zarejestrowali się… Są pieniądze… Zabezpieczenie… K. był zawsze wiarygodny!
Czwórka zdążył już opanować irytację. Spokojnie i rzeczowo zwrócił się z czytelnym żądaniem do pozostałych:
– Zastrzeżenia. Proszę, słucham.
– Te sprawy należały dotąd do jednostki Łukasza R, to jego obszar… – dosyć pewnie zaczęła Piątka, ale z każdym słowem jej odwaga słabła. Zakończyła prawie płaczliwie – Jest tym nadal zainteresowany…
– To odstąpi – zwięźle, rozkazującym tonem skwitował Czwórka – Ktoś jeszcze?
– Oni są niebezpieczni… – zaczęła dwójka.
– W jakim sensie? – zainteresował się Trójka.
– Niezdyscyplinowani… Mają swoje zdanie i metody… Nie osiągną celów…
Czwórka głośno uderzył w kopertę, leżącą przez Jedynką. Przykrył ją dłonią i odsunął na bok.
– To nie są nasze sprawy. Zet dwadzieścia dla Mieczysława B. A K. ma dalej się tym zajmować i przypilnować całości, tak aby nie stało się nic nieprzewidzianego. Odpowiada za to.

W połowie sierpnia po Wałbrzychu i okolicy rozniosła się wieść o odnalezieniu „złotego pociągu”. Z każdym dniem rozprzestrzeniała się ona po całej Polsce i Europie niczym fala potężnego wybuchu. Doszła i do Zielonej Góry. Zanim jednak opowiemy o pewnym, tajemniczym spotkaniu o zmroku, prześledźmy, jak doszło do zainteresowania się całego świata niewyraźnym zapisem georadaru, skierowanego w podnóża wzniesienia przy zamku Książ. Sekwencja zdarzeń, jakie nastąpiły, jest bowiem niezwykle wymowna i – jak się okaże – miała zasadniczy wpływ na dalsze losy grupy sterowanej z ukrycia przez Mirosława K.
Najpierw dwóch mężczyzn zgłosiło się do władz lokalnego szczebla. Było to dwóch znanych w środowisku poszukiwaczy skarbów, osobników o nieprzekonującej reputacji. Już samo to zestawienie daje wiele do myślenia. Nie dość, że poszukiwacze skarbów w tej części Europy są traktowani przez wszystkich – oprócz archeologów i urzędników ochrony zabytków – z przymrużeniem oka, jako nieszkodliwi dziwacy, to tutaj pojawili się dwaj ich przedstawiciele o nikłej wiarygodności nawet w ich wąskim środowisku. Do tego zgłosili się do administracji lokalnej, która w takich sprawach nigdy nie kieruje się profesjonalizmem, za to szybko sprowadza każdy temat wprost do poziomu kabaretu. Nie inaczej było i tutaj.
Błyskawicznie lokalni dziennikarze i urzędnicy skierowali opinię publiczną na manowce rozważań, sugerując, iż odkrywcy tajemnicy zwrócili się do władz wyłącznie w celu otrzymania jak najwyższej nagrody. Z drugiej strony zaczęto dość prymitywnie i nachalnie lansować Wałbrzych na współczesne Dawson City. Gdy zamieszanie dotarło wyżej, z Wrocławia i Warszawy pojawiły się pierwsze, konkretne pytania. Dotyczyły tego… ile też trzeba będzie tej nagrody wyasygnować? Aby to rozstrzygnąć, ktoś wpadł na pomysł, aby w końcu zapytać obu panów, co też takiego oni odkryli? Zadano pytanie z typu, skoro Wałbrzych to Dawson, to który strumień odgrywa rolę Klondike – Pełcznica czy Szczawnik?
I tutaj rozsypał się worek pełen niespodzianek. Odkrywcy pokazali profil z georadaru, na którym widzieli zasypany w tunelu pociąg pancerny. Zaraz zabrali głos Niemcy, twierdząc, iż jest to pociąg, który wiózł zimą 1945 roku walory ewakuowanych mieszkańców Festung Breslau i to, co się w nim znajduje, należy natychmiast oddać ich spadkobiercom. Wywołało to reakcję Rosjan, którzy znaleźli dowody na to, że w pociągu jest „Bursztynowa komnata” i inne zabytki zrabowane z radzieckich muzeów. Nie trzeba było też długo czekać na głos z okolic prawdziwej Klondike – amerykański Żydzi stwierdzili autorytatywnie, iż w pociągu są zrabowane dobra łódzkich Żydów zamordowanych w polskim obozie w Auschwitz i w związku z tym Polacy mają natychmiast odkopać pociąg i zaplombowany oddać przedstawicielom WJC. Zalesione stoki Wilka zaroiły się od amatorów skarbów, co wywołało reakcję władz. SOK i wojsko weszło do lasu i teoretycznie przejęło teren pod kontrolę. Zamieszanie sięgnęło zenitu. We wrześniu środkiem wałbrzyskiego rynku można było przejechać starymi wagonami, a spod zamku Książ wywozić tirami cokolwiek by się na nie załadowało. Nikt by już na to nie zwrócił uwagi, cóż najciemniej jest pod latarnią… Czyżby o to właśnie chodziło inspiratorom tego cyrku?
Wiele na to wskazuje. W październiku zaczęto wyciszać sprawę. Amerykanie, Rosjanie i Niemcy sami się wycofali, znikając po angielsku, jakby przeczuwali, że sprawę zakończono i nic już tu nie mają do roboty. Opinię publiczną starano się przestraszyć, a gdy to nie wyszło – zohydzić jej osoby odkrywców i temat skarbów, a pociągu zwłaszcza. Najpierw postraszono, iż odkrywcy nie tylko nie dostaną znaleźnego, ale czeka ich sąd za nielegalne użycie georadaru. Gdy społeczeństwo stanęło w ich obronie, zaczęła się nagonka na wszystkich amatorów mających georadary i wykrywacze metali. W mediach nastąpił wysyp historii o tym, jak to amatorzy, którzy wyprzedzili archeologów, niszczą bezcenne zabytki. Konserwator – nomen omen – z Zielonej Góry urządził konferencję, na której miano godzić „nielegalnych” z archeologami. Przypadkowa zbieżność miejsca? Znana z kilku wpadek przy ratowaniu zabytków techniki lubuska konserwator, tak zaaranżowała dobór referatów, że większość wystąpień dotyczyła negatywnych doświadczeń z „nielegalnymi”. Media zostały zaproszone akurat na tę cześć konferencji, zaś wtedy gdy „nielegalni” referowali swoje sukcesy, loże prasowe świeciły pustkami.
Faktem jest, że w listopadzie nagle wszystko ucichło. Jeden z ostatnich oficjalnych komunikatów w tej sprawie definitywnie stwierdzał, iż georadary potwierdziły istnienie tunelu, ale… pustego, nie było w nim żadnego pociągu! Nie to jest jednak naszym głównym tematem. Powróćmy zatem do Zielonej Góry i do pewnego wrześniowego wieczoru.

Wrzesień tego roku był w Zielonej Górze ciepły, ale w dniu, na który Mieczysław B. wyznaczył spotkanie swojej grupy, od rana siąpił deszcz. Zmrok zapadł więc dużo szybciej niż należało się tego spodziewać. Miejsce było dobrane starannie i przemyślanie. Niewielki plac między kilkoma ulicami zbiegającymi się wokół, położonego kawałek dalej, ronda był zadrzewiony, podczas gdy pusta panorama wokoło, dawała pełen wgląd na całą najbliższą okolicę. Dodatkowo w samym jego środku znajdowało się wysokie metalowe ogrodzenie. Do wewnątrz tej klatki można było dostać się tylko przez zamykaną na klucz furtkę. Do furtki zaś prowadził tylko jeden, wyłożony polbrukiem chodnik. Naokoło była grząska, pełna psich odchodów, potłuczonych butelek i zapadających się kęp trawy łąka. Wielkie tablice reklamowe, stojące z boku i z przodu skutecznie zasłaniały obserwatorowi z zewnątrz widok na wnętrze ogrodzenia. Można też było przykucnąć, chowając się w ten sposób za semafor lub tarczę ostrzegawczą. Zresztą klatka z semaforem nie była oświetlona. Latarnie stały dalej, przy ulicach i ścieżce rowerowej, tak że stojący w klatce przy semaforze pozostawał cały czas w ciemności, widząc za to doskonale, gdy ktoś zbliżał się ku niemu, idąc od strony światła.
Śmietnik, ławka, chodnik małego peronu pełen pierwszych opadłych liści i świeżych śmieci, a wreszcie wspomniany zabytkowy semafor i tarcza ostrzegawcza, przed rokiem uratowane przed złomiarzami w Kłobuczynie, doskonale tłumaczyły cel tego wieczornego spotkania. Nikt nie mógł niczego podejrzewać, zwłaszcza że B. przyniósł worki na śmieci z nadrukiem ZGKiM i kilka grabi, które ostentacyjnie oparł o oparcie ławki. Trzeba było być ślepym, albo zupełnie niedomyślnym, aby nie rozumieć co tu robi ta grupka mężczyzn…
– Masz tę wiertarkę? – nieco zirytowany Mieczysław B. przywitał Sławomira F. pytaniem zadanym w mało sympatycznym tonie. Ten ostatni wiedział, że się spóźnił, ale rozejrzał się wokół i wiedział już też i to, że nawet spóźniony, był pierwszy. To mu dodało otuchy.
– Mam, a ty masz kabel?
– Nie, mówiłeś, że popracujesz z akumulatora.
– Tak mówiłem, i tak spróbujemy.
F. rozłożył się z całym majdanem na ławce. Przesunął worki na śmieci i rękawice, w ich miejsce położył wiertarkę, jakieś kable, wiertła i klucze. Zaczął montować rozłożone elementy. Od strony piaszczystej, ślepej uliczki podszedł chodnikiem Szymon S. A z drugiej strony jeszcze Wojciech W. B. podał im rękawice i nakazał opróżnić kosz na śmieci. Bez słowa zajęli się robotą.
– Na kogoś jeszcze czekamy? – F. stanął obok kosza z gotową do działania wiertarką.
– Tak. Powinni jeszcze być Bartek i Mirek. Bez nich nie zaczynamy.
– Jasne.
S. i W. opróżnili kosz. Chwilę się mocowali, aby wyjąć go z metalowej obudowy. Nieskutecznie.
– Czekajcie, spróbuję powiercić w środku… – F. włożył wiertarkę do środka i próbował jakoś dostać się do dna. – Nic nie widzę, poza tym, nie wiem gdzie mogę robić te dziury? Nie chcę przewiercić się przez ramę.
Za jego plecami nagle pojawił się Mirosław K. Mimo ciemności, rozświetlanych tylko oddalonymi latarniami ulicznymi, widać było tę charakterystyczną różnicę karnacji, rysów, inne włosy.
– Jak chcesz wiercić, musisz to wyjąć. – ochoczo zabrał się do pomocy – Poświecę ci latarką, a ty szukaj śrub. Kosz musi być nimi przykręcony do ramy, dlatego nie wychodzi.
Chwilę trwało, zanim kosz znalazł się na zewnątrz, obok ławki. K. zostawił resztę roboty F. a sam podszedł do B.
– Co robicie?
– Przy ławce stoi kosz na śmieci, ale tak go skonstruowali, że jak pada deszcz, woda ścieka na jego dno. Dalej nie ma jak, bo brak jakichkolwiek otworów, więc zalega a śmieci gniją. Taki smród się roznosi, że nie da się wysiedzieć na ławce, czy oglądać semafora. Zrobimy dziury w jego dnie, aby deszczówka ściekała na ziemię…
K. pokiwał z aprobatą głową. Nie wiadomo, czy dla pomysłu z koszem, czy z uznaniem dla takiego kamuflażu. Przywitał się z Bartłomiejem G., który właśnie nadszedł. I z pozostałymi.
W. z G. stanęli obok F. by przytrzymać odwrócony do góry dnem kosz, w którego dnie F. zaczął wiercić otwory. S. rozłożył na płytach peronu zielony worek i przy pomocy grabi i łopaty zaczął napełniać go śmieciami, poprzednio bez ładu i składu napchanym do kosza.
B. wziął worek w ręce i trzymał tak, aby S. mógł go wygodnie napełniać. Jednocześnie zaczął rozmowę, dla której tutaj wszyscy tak naprawdę przyszli.
– Mirek, tak jak było umówione, przyszły czwartek?
– O ile nic się nie zmieni… Ja mam ten termin zarezerwowany i drugi, za dwa tygodnie.
– Nie możemy tak działać, ludzie mają pracę, rodziny. Nie mogą tego rzucić tak z godziny na godzinę. Musimy być odpowiednio wcześniej przygotowani. Co jeszcze nie jest załatwione?
– Wozy mam. Oba. Jak będzie trzeba pojadę swoim. Muszę tylko jeszcze zdobyć te szyny, na których umocujemy wagon. Założenie ich na lorę to moment, jeden, dwa dni. Nie wiem też jeszcze co z łączeniem naczepy…?
B. odwrócił się od K. w stronę F.
– Kontaktowałeś się z Łukaszem? Wszystko jest umówione i dograne co do godziny?
– Zaraz – F. obrócił kosz pod światło latarki. Niewielki blask sączył się przez pięć otworków. – Dobre, co? Chyba tak może być?
– Czy dzwoniłeś do Łukasza do Jaworzyny i czy ustaliłeś dokładnie godzinę w Wałbrzychu i godzinę w Jaworzynie?
– Tak dzwoniłem. Oni będą gotowi już środę i sami przygotują w Jaworzynie tak jak trzeba.
– Wolałbym przy tym być…
– Nie wiem czy to się uda…?
B. wrócił wzrokiem do K.
– Jak z pieniędzmi?
– Na razie wykładam ze swoich. Przydało by się tak z….
– Nie było tego w preliminarzu. Spisuj wydatki, jak będą jakieś dodatkowe pieniądze, to rozliczymy.
Z kolei zwrócił się do W. i S.
– Wy jesteście gotowi? Rozumiem, że jedziecie, ty Szymon weźmiesz swój samochód? Bartek, u ciebie nic się nie zmieniło…?
– Jeżeli to jest w tym zaplanowanym terminie, to ja jadę, ale jeżeli za dwa tygodnie to będę tylko tutaj na miejscu.
– Ja dokładnie odpowiem w poniedziałek, muszę zobaczyć jak u mnie w robocie…
– Ja, tak jak mówiłem, nie dam rady.
K. pokiwał z dezaprobatą głową. B. zdążył jednak wyprzedzić jego wybuch.
– Sam Łukasz z Mirkiem i Sławkiem nie dadzą rady. Uzgadnialiśmy coś panowie, co się dzieje?!
– Dobra, Łukasz będzie miał swoich ludzi, na Wałbrzych i Jaworzynę starczy, aby tylko chłopaki byli w Zielonej Górze. – spróbował rozładować atmosferę F. Chciał też w końcu podzielić się pomysłem, z którym przyszedł na to spotkanie – Wymyśliłem, że zrobimy sobie takie jaja. Przygotuj kartki z napisami, że to jest wagon ze „złotego pociągu” i tak przejedziemy przez cały Wałbrzych… Wyobrażacie sobie reakcję ludzi na ulicach?!
B. spojrzał z przerażeniem na K. Powstrzymał go jednak nieznacznym ruchem ręki, gdy ten chciał zaoponować.
– Jak ja ci mam te kartki przygotować, nie da się tego zrobić ładnie i dobrze… Zresztą po co nam kłopoty? A jak jakiś policjant czy SOKista da się nabrać i na poważnie nas zatrzyma? Co wtedy zrobisz?
K. jednak nie dał rady zmilczeć, musiał się wtrącić.
– Wóz będzie zgłoszony, ale nie wiem tak do końca, czy możemy jechać za dnia? Ja wprawdzie przejechałem całą trasę, sprawdziłem ją, wóz ma stałą zgodę od wojewody na gabaryty, ale chyba potrzeba jeszcze pilota i osobnej zgody na przejazd dzienny. Pilotem ostatecznie będzie ktoś z nas, ale nie możemy czekać do nocy, musimy wracać w dzień. Wóz musi jechać zaraz dalej, specjalnie biorę dodatkowego kierowcę, aby nie było przerwy. Do niczego nie jest nam potrzebne dodatkowe ryzyko.
– Nie to nie – mimo pozornej zgody F. był zdegustowany taką odpowiedzią. Aż gotował się w środku. Tradycyjnie szybko musiał zmienić temat, aby nie wybuchnąć – Dawajcie, zmienię ustawienia ramion semafora. Bo to rzeczywiście śmiesznie wygląda…
B. odetchnął z ulgą.
– Mówiłem tym, co dzwonili, że to nieregulaminowe ustawienie ramion, to tylko do czasu remontu mechanizmów. Chyba zrozumieli, ale jak możesz teraz przestawić je prawidłowo, to próbuj. Nie wiem tylko czy on zadziała?

Mam przed sobą egzemplarz Gazety Wrocławskiej z 23 września 2015 roku. Dużymi literami redakcja obwieszcza czytelnikom hiobową wieść: „Zabytkowy wagon wywieziony z Wałbrzycha”. Dalej czytamy m.in. „Wiozą złoty pociąg? – dopytywali mieszkańcy Wałbrzycha, widząc zabytkowy wagon przewożony na lawecie ulicami miasta. (…) Przewożenie wagonu trwało dwa dni. – Najpierw wagon trzeba było przeciągnąć po ziemi, a następnie obrócić o dziewięćdziesiąt stopni by ostatecznie przepchać pod wiaduktem kolejowym linii Wałbrzych Główny – Kłodzko Główne. Ustawienie było prostym zadaniem w porównaniu z przeciągnięciem wagonu pod wiaduktem kolejowym. Wiadukt ma wysokość 3.50 metra zaś wagon 3.80 metra. Trzeba więc było wykonać podkop w nawierzchni drogowej – opowiada Łukasz R. ze Stowarzyszenia Miłośników Kolei w Jaworzynie Śląskiej. Dopiero po pokonaniu wiaduktu, wagon mógł trafić na lawetę. (…) Stowarzyszenie Miłośników Kolei w Jaworzynie Śląskiej dotarło do fabrycznych rysunków wagonu. Wnętrze wagonu jest oryginalnie zachowane… Chcemy podziękować miłośnikom kolei z Zielonej Góry za pomoc…”
Piękny opis pracy poszukiwaczy „złotego pociągu”, nie przekazujący nic istotnego czytelnikom. Zresztą jedyny opis. Ktoś się chyba wychylił, chociaż starał się nie otwierać drzwi do tajemnicy szerzej niż było wolno. Może zresztą w ogóle nie było wolno? Bo nikt, nic więcej, nigdzie. Tylko ten jedyny przeciek. Kto za tym może stać? Odpowiedzi oczywiście nie należy szukać w mediach, gdyż i tak jej tam nie znajdziemy. Tej udzieli nam tajna relacja z pewnego spotkania, jakie miało miejsce już wtedy, gdy oficjalnie zakończono poszukiwania „złotego pociągu”. Rzecz jasna nic nie znajdując, bo nic nie było. Oficjalnie.

Grudzień. Zielona Góra.
Wysoki pagórek, zadrzewiony tylko w szczytowej partii, który pozwala dokładnie obserwować, czy nie zbliża się ktoś niepowołany, gdy tymczasem nikt z dołu nie jest w stanie dostrzec kogoś schowanego między drzewami na szczycie. Do tego szczyt jest ogrodzony metalową siatką. Wejść tam można tylko w tych miejscach, gdzie stara siatka uległa zniszczeniu. Powierzchnia wierzchołka zryta licznymi dołami, pomiędzy którymi walają się większe i mniejsze bloki betonu. Na samym środku parę stopni, prowadzących w dół, między betonowe ściany. Z ich poszarpanych brzegów wystają końcówki prętów zbrojeniowych. Wejście prowadzi gdzieś w głąb…
Paweł L. z uznaniem spoglądał na wdrapującą się do niego Martę P. Pulchniutka odkrywczyni parowozu T3 z Torunia wyglądała rzeczywiście apetycznie w swojej, sięgającej kolan, zimowej kurteczce, rozchełstanej tam gdzie akurat falowały solidne piersi. Dłonie L. ześlizgnęły się po rajstopach P., gdy chciał ją podsadzić, aby przeszła przez dziurę w ogrodzeniu. Potknął się, a kawał fajnej dziewczyny wpadł wprost na niego. Oboje sturlali się po schodach ku wejściu do podziemi.
Z tego co było dalej, dla sprawy istotne jest tylko to, że gdy stanęli w końcu w środku bunkra, przy niewielkim otworze strzelniczym, akurat wpadło przezeń światło zachodzącego słońca.
– Popatrz uważnie – instruował dziewczynę L. – W tym kierunku masz widok na wzgórze w którym zarył ten meteoryt, o którym mówiłem. Ta góra, nazywa się Wilkanowska.
P. spojrzała uważnie, chwilę wpatrywała się z przejęciem.
– Tam coś jakby błyskało… – stwierdziła i zaraz dodała z niedowierzaniem – To wygląda jak… ale to przecież niemożliwe…
– Zobacz – L. wyciągnął kilka arkuszy brystolu, w którym były powycinane jakieś figury geometryczne. Przyłożył pierwszy do otworu – Teraz widzisz?
– Chyba tak… Skąd wiedziałeś jak to powycinać…? – w głosie dziewczyny zabrzmiała nuta podziwu połączona z rodzącym się uwielbieniem.
– To nic wielkiego. Pamiętasz zdjęcia kół wagonu, który przywieźliśmy z Jaworzyny do Zielonej Góry? Jedna oś, to były niby koła szprychowe, ale szprych nie odlano jako prostych, pojedynczych prętów. Każda z nich otrzymała taki rozwidlony kształt, niczym litera V. A druga oś, nie wiadomo czemu, ma z kolei koła talerzowe z nieregularnymi otworami… Pierwszy raz coś takiego widzę…
– Mieczysław pisał, że to unikalny okaz… Historycznie unikalny…
– Musisz mi pomóc. Nie produkowano takich wagonów. Nigdy i nigdzie.
– Ale ten istnieje.
– To jest jak zabawka z cyrku, nie można robić renowacji takiego wagonu.
– To co chcesz zrobić, zamienić koła na normalne, standardowe? Chłopaki Cię zabiją… Mieczysław znalazł ten artykuł o wagonie z „Odkrywcy”, korespondował z jego autorem, ściągnął opis badań wagonu od PSMK aż spod Warszawy, wybiera się do Jaworzyny i Szczawna. Chcesz to wszystko popsuć?
– Widzisz, bo tu nie chodzi o wagon. Ani o jego historyczny wygląd. Mietek sondował, co wiadomo poza nami na temat tego obiektu? Nie wiem tylko jeszcze, po co…
– Obiektu?
– Tak, obiektu. To nie jest wagon. To taka skrytka, jakby arka, dzięki której przechowano informację i klucz do kontaktu.
– Do kontaktu z kim? Jaka arka?
– Tak jakby Arka Przymierza, czy jakaś taka. Oba koła z tymi dziwnymi szprychami, to jakby dysk z zapisem informacji. A koła talerzowe, jak przystawisz do promieni słońca wskazują te miejsca, można się dzięki nim komunikować… z Nimi, Obcymi.
P. przyglądała się L. z rosnącym przerażeniem. Nie widziała już teraz, czy go podziwiać, czy się go bać. Co on wymyślił?
– Obcy byli Najeźdźcami albo Założycielami. Na Górze Wilkanowskiej mieli kanał przerzutowy. W marcu 1841 roku nie spadł tu zwykły kawałek kamienia z kosmosu, ale rozbił się cały wehikuł międzyplanetarny… A w środku byli Oni. Nie wiem jak dyski i matryca przedostały się do Kanady, ale tam powstała chyba ta arka, skrzynka do przechowania. – wyjaśniał rozemocjonowany L. I perorował dalej:
– Czym wytłumaczysz ten nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że wagon dla lokalnej linii francuskiej produkowali aż w Kanadzie?! Pomyśl, przecież to musiał być zaledwie mały, lichy wagonik. Zrobili by go w samej Francji, no, ostatecznie, gdzieś w Europie… Tak naprawdę, pierwszy lepszy, większy warsztat by go zmontował.
– A ta cała historia później? Naprawdę uważasz, że Niemcy, którzy przegrali wojnę, zabrali wagon Francuzom, którzy tychże Niemców pokonali? Jeśli już, to na wojnach bywa odwrotnie, to zwycięzcy łupią przegranych… I gdyby tylko o to chodziło, to Francuzi nie zabrali by Niemcom nic nie wartego złomu, ale coś porządnego. Może nowoczesną cysternę do gazów bojowych, albo elegancki pullman, salonkę generała?
L. rozpalał się coraz bardziej. P. pozostawała nie przekonana, ale L. nie zwracał już na nią uwagi.
– Oni tu nadal są i dopilnowali, aby arka do nich wróciła. Wpadliśmy w kosmiczną pułapkę, musimy ratować ludzkość, bo nie wiem co jej grozi od Obcych. Wypisuję się z Klubu Miłośników Kolei i zakładam koc.
– Jaki koc, zimno ci…? Ja mogę cię okryć, chodź pod kurtkę… – P. rozchyliła jeszcze bardziej poły swojego palta, zafalowało gorącem, aż w powietrzu utworzyła się lekka mgiełka. Chyba tylko martwy nie skorzystał by z tej propozycji. L. pozostał jednak niewzruszony.
– KOC, Komitet Obrony Cywilizacji. Zapisał się już mój kumpel z Międzyrzecza, Krzychu R. Potrzebujemy jeszcze kogoś z Torunia, bo tam wiodą ważne tropy… Ty przecież szukałaś w Toruniu parowozu… A Mieczysławowi i innym nie można już wierzyć, ten złoty pociąg, ten nasz wagon, przetarg na PKP, zakup, renowacja pod okiem konserwatora i władz Zielonej Góry, to całe niby muzeum kolejowe – to tylko ściema, aby ukryć całą, wielką prawdę. A tu nawet nie wiadomo, czy Oni są Założycielami Cywilizacji, narodem wybranym, by szerzyć inteligencję w kosmosie. Może faktycznie są tu cały czas, aby nam pomagać? A jeżeli jest wręcz odwrotnie – i to są Najeźdźcy, którzy przybyli, by nas zniszczyć…? Tylko ty możesz nam jeszcze pomóc, potrzebujemy Ciebie…
P. okryła w końcu głowę L. swoim paltem. Przytuliła do piersi. L. zapadł w nie jak w otchłań czarnej dziury, czyhającej gdzieś na obrzeżach kosmosu… P. pochyliła nad nim swoją twarz i wyszeptała:
– Tak, jestem ci bardzo potrzebna… Bardzo…

Nowa polska proza z Australii (2)

Lech Milewski

Sygnał z Kosmosu

Był piękny wiosenny dzień. Przyćmione promienie słońca oświetlały dwie postacie siedzące przy pulpicie kontrolnym w Centrum Badania Inteligencji Kosmicznej.
– Żadnego sygnału? – spytał porucznik Ping.
– Cierpliwości – odpowiedział kapitan Ling – mamy jeszcze sześć godzin.
– Na pewno dostaniemy dzisiaj sygnał?
– Na pewno, sygnał przychodzi zawsze podczas wiosennego zrównania dnia z nocą.
Porucznik Ping zadumał się. Dwanaście lat temu otrzymano pierwszy sygnał z galaktyki Sin-Hai. Już od setek lat szukano śladów inteligentnego życia w kosmosie. Pierwszy problem to jak odróżnić logiczną informację od kosmicznego szumu? Rozwiązanie znaleziono w matematyce. Wybrano ciąg liczb Fibonacciego. Wysyłano w kosmos sygnały o częstotliwościach 2, 3, 5, 13, 89, 233, 1597, 28657, 514229 Hertzów. Czy ktoś w kosmosie zrozumie to pytanie? Bo jeśli zrozumie, to znaczy że umie myśleć i liczyć. I będzie znał odpowiedź. Odpowiedź nadeszła – jednosekundowy sygnał o częstotliwości 433494437 Hz. Był to dzień wiosennego zrównania dnia z nocą, 21 marca 358 roku EPR (Ery Panowania Rozumu). Od tego czasu naukowcy pracowali niezmordowanie nad ustaleniem zasad języka, w którym będzie można się porozumieć z nieznanymi istotami. Wysyłano w kosmos słowniki podstawowych pojęć i próbne teksty w różnych językach. Rok temu osiągnięto taki stopień porozumienia, że zdecydowano się wysłać do nieznanych istot teksty będące fundamentem cywilizacji ludzkiej. A więc: Republika Platona, Trzy zasady Sun Yat Sena i Statut Chińskiego Banku Światowego.

Kapitan Ling przeciągnął się i spojrzał na ekran wyświetlający aktualne wiadomości. Tłumy ludzi zbierały się na placu Wrót Niebiańskiego Spokoju – Tiananmen Guangchang.
– Święto radości – westchnął porucznik Ping.
– Radości wydawania pieniędzy – uzupełnił kapitan Ling.
Porucznik Ling spojrzał na niego uważnie. Kapitan Ping był jednym z najstarszych pracowników ośrodka. Wiadomo było, że miał bardzo gruntowne wykształcenie.
– Kapitanie, powiedzcie mi jak to było w dawnych czasach – poprosił.
– W jak dawnych?
– No, przed naszą erą.
Kapitan Ling zamyślił się. Przed naszą erą. To była era liczona w latach AD – roku pańskiego. Pańskiego? O jakiego Pana chodziło? Tego nikt dokładnie nie wiedział i nikt już nie chciał tego dochodzić. To była era chaosu i przypadkowości. Społeczeństwo rozdrabnione na zwalczające się grupy etniczne. Rozkład i dekadencja.
– Studiowaliście historię i filozofię kapitanie?
– Tak ale przerwałem we właściwym czasie.
Porucznik Ping odwrócił głowę. Niektórzy wspominali, że kapitan Ling spędził kilka lat w obozie reedukacyjnym. Ale to nie wymazało grzechów młodości. Od 20 lat nie awansował. Widocznie stopień kapitana był szczytem jego kariery.
– I teraz obchodzę święto radości wydawania pieniędzy.
– To logiczne. Bo radość wydawania jest napędem dla radości zarabiania.
– A radość zarabiania jest napędem do pracy.
– Pod troskliwą opieką Światowej Partii Chin!
– Amen – mruknął kapitan Ling.
– Co powiedzieliście kapitanie? – zapytał porucznik Ping.
– Co? Ja? Nic nie powiedziałem. Mam chyba czkawkę – odpowiedział kapitan Ling.
Obaj pogrążyli się w milczeniu. To był właśnie kłopot z kapitanem Ling. Te tajemnicze komentarze, w których można było wyczuć jakąś ironię. A co tu ironizować? Życie było proste i szczęśliwe. Na przykład dzisiejsze Święto Radości – przemarsz przed trybunami, na których siedzą wodzowie narodu. A potem każdy dostanie dodatkowy przydział Somy – pastylek radości. A radość zarabiania pieniędzy – porucznik Ping właśnie spłacił raty za wyposażenie mieszkania. Pozostał jeszcze dług za mieszkanie. Czy kapitan Ling ma jakieś długi? Pewnie nie. Ile on może mieć lat? Na pewno ponad 50. Bank Rządowy pilnował, aby obywatele spłacili wszystkie długi przed osiągnięciem wieku odejścia z pracy. Ludzie którzy kończyli pracę byli oddawani do dyspozycji Departamentu Spokojnej Starości. Tam oceniano, czy ich życie jest warte życia.
– Kapitanie Ling, kto wymyślił to powiedzenie: niekontrolowane życie nie jest warte życia?
– Starożytny myśliciel Sok-ha-teh.
Jednak w niektórych sprawach kapitan Ling był nieoceniony. Porucznik Ping zastanawiał się czasem nad tymi słowami i ogarniał go niepokój. A co jeśli departament uzna, że nie warte? Czy dadzą dodatkowe pastylki Somy? A może jakieś inne?

– Jest!!! – kapitan Ling podskoczył na fotelu i wbił wzrok w znaki pojawiające się na ekranie. Nacisnął guzik alarmowy powiadamiający kierownictwo i przerzucił tekst na wielki ekran na ścianie. Sala zapełnili pracownicy Centrum. Wszyscy patrzyli na niezrozumiałe znaki.
– Tłumaczenie, szybko – warknął pułkownik Dong.
– Identyfikacja języka – pojawiło się na ekranie – chiński, arabski, farsi, angielski, hiszpański… Nazwy najważniejszych języków przesuwały się na marginesie ekranu przy każdym ikonka z zasmuconą twarzą. Na sali zapanowała pewna konsternacja. Przecież poprzednim razem wydawało się, że osiągnięto porozumienie. Istoty z Sin-hai były w stanie zrozumieć wysłane im próbne teksty w języku chińskim, arabskim i angielskim. Dlaczego więc odpowiadają w jakimś nieznanym języku?
– Języki starożytne – łacina, staro-grecki, egipski … hebrajski. Hebrajski!? Tak! Na ekranie wyświetlało się tłumaczenie. Wygladało jak jakaś instrukcja:
1. Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną.
2. Nie będziesz wzywał imiena Bożego nadaremno.
3. Pamiętaj dzień święty…
– Co to jest? Co to znaczy? – rozlegały się chaotyczne pytania. Przerwał je pułkownik Dong.
– Spokój! – zawołał donośnym głosem. – Spokój!
Nacisnął guzik na pulpicie kontrolnym i wielki ekran zgasł. Po sali przebiegł szmer zawodu.
– Spokój – powtórzył pułkownik Dong – to nie jest czas i miejsce na bezcelowe spekulacje. Tekst został przesłany do Urzędu Badania Myśli, właściwa interpretacja zostanie podana wkrótce do wiadomości publicznej. A teraz proszę wszystkich o opuszczenie sali, przypominam, że za godzinę rozpoczyna się Święto Radości.
Ludzie z wolna kierowali się w stronę wyjścia. Na sali pozostało tylko dwóch oficerów dyżurnych.
– Zrozumieliście coś z tego kapitanie? – zapytał porucznik Ping.
– No cóż, pułkownik Dong wykazał się jak zwykle doskonałym opanowaniem.
– Tak, ale mnie chodzi o ten tekst. Jak to było? Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną? Gdzie to jest? – Porucznik Ping przesunął kursor aby odtworzyć poprzednią zawartość ekranu.
– Co do licha?
– O co chodzi poruczniku?
– Nie mogę wrócić do porzedniej sesji. O, dziennik całej konwersacji też jest pusty.
Na ekranie pojawił się nowy komunikat:
– Koniec dyżuru.
– A co z nasłuchem sygnałów z kosmosu? – zapytał porucznik Ping.
Zanim skończył te słowa, na ekranie pojawiła się odpowiedź:
– Projekt Badania Inteligencji Kosmicznej zamknięty. Sygnały z galaktyki Sin-Hai nie pochodziły od istot rozumnych. To był tylko kosmiczny szum.
– Kamienne tablice też zostały strzaskane – mruknął kapitan Ling.
– Co powiedzieliście? Co strzaskane?
– Co? Ja? Nic nie powiedziałem, mówiłem przecież, że mam dziś czkawkę.

Przypisy:
1. Ciąg Fibonacciego – KLIK.
2. Soma – pastylki radości – termin zaczerpnięty z książki A. Huxleya – Nowy, wspaniały świat.
3. Oryginalny cytat Sokratesa to: ὁ δὲ ἀνεξέταστος βίος οὐ βιωτὸς ἀνθρώπῳ. Polska wikipedia tłumaczy to na – Niezbadane życie nie jest warte życia. Preferuję wersję angielskojęzyczną: The unexamined life is not worth living for a human being. 

Zima, mgła, pociągi…

czyli kolej szprotawska po raz drugi:

Mieczysław Bonisławski

Wiadukt

1.
Miała być ładna, słoneczna pogoda. Tymczasem niebo, od nadodrzańskich lasów w dole, aż po wysoko nad głowami unoszący się pustacią horyzont na południu, zaścieliły ciemne, nieprzeniknione chmurzyska. Odtajała przed tygodniem, pokryta przygniłymi resztkami traw ziemia, znowu zabielała mokrym, nieprzyjemnym śniegiem. Był to najgorszy rodzaj śniegu, wodnisty, natychmiast rozpływający się czy to po ręce, czy po spodniach zimną wilgocią. Powodował przylepiające się do wszystkiego błoto, a ciągle, nadal jeszcze padając, zaślepiał nieprzywykłe oczy lub zamazywał szkła okularów.
Bartek, ten nasz najbardziej obyty w terenie eksplorator, archeolog, trwał z nosem przy zbitym w masę żwirze. Niełatwo było go zniechęcić, jak już coś zaczął, szczególnie gdy podchodził do tego z pasją, szedł w zaparte, aż do rozwiązania zagadki. Za to Paweł nie krył złego nastroju. Wstał z przyklęku, pomacał się po spodniach przejeżdżając dłońmi wzdłuż, tak od góry do samego dołu Nie wiem, chciał w ten sposób wyrównać kanty?
– No to idziemy na przyjęcie? – podchwycił ów gest również Zbyszek. Jego żart był ciężki i nierzadko irytujący, ale riposty miał szybkie i – niestety – żonglował nimi często, najczęściej nie w porę.
– Cholera. Co za pogoda – Paweł, jak przystało na dobrze zapowiadającego się polityka, nie słuchał tego co się wokół mówi. A jeżeli już coś usłyszał, to reagował poniewczasie – Na jakie znowu przyjęcie!
– No, nie wiem. Jakieś ważne, najważniejsze.
– Żadne przyjęcie. Pogoda jest do kitu. Nic tu dzisiaj nie zrobimy… Ja bym wracał…
– Ja mówiłem, że się rozpada…
Bartek westchnął, ale dalej grzebał łopatką, wgłębiając się w bebechy nasypu kolejowego. Nie zanosiło się jednak na jakiś szybki, powalający efekt tej grzebaniny, a że Bartek, prócz westchnienia, nie kwapił się do innej formy komunikacji, należało szybko coś powiedzieć.
– Z mapy wynika, że tu, o… Piętnaście, no, dwadzieścia metrów dalej był stary wiadukt.
Sto lat temu, gdy powstał ów nasyp, biegł on nieopodal niewielkiego miasta. Wokół, w dole rozciągało się zielone morze ogrodów i sadów. Gdzieniegdzie spośród tej feerii różnych odcieni zieleni przebijała intensywna plamka dachu. Małe, niczym wzięte z bajki domki przedmieścia, przypominały wówczas zapewne pąki czerwonych kwiatów rozsypane po łące…
Dokładnie w tym miejscu, z obu stron nasypu, zbiegały się wtedy u jego podnóża polne drogi. Infrastruktura kolejowa stanowiła w tej okolicy zupełnie obcy element, całkowicie zaburzyła harmonię opadającej ku północy, równej niczym stół sandrowej równiny. Jakieś dwieście metrów dalej na południe, kolejowi inżynierowie musieli wykopać głęboki jar w polodowcowej morenie, aby tory mogły jego dnem przebić się dalej. Tutaj jednak, w gąszczu owocowych drzew i ogrodów, wiły się po równym polne dróżki, prowadząc od jednego do drugiego, rozrzuconych daleko od siebie domków.
Nasyp kolejowy rozciął tę krainę, rozłożoną między wyniosłą górą a kilkukilometrowym nadrzecznym lasem, na dwie, odizolowane od siebie części. Niczym szeroka, rwąca rzeka. Od chwili powstania tej kolei, aby przejechać lub przejść z jednej strony na drugą, trzeba było szukać specjalnego przejścia. Na rzece, byłby to bród, tutaj – inżynierowie zaprojektowali wiadukt. Wszystkie dróżki, które przed budową biegły równolegle na zachód, musiały zmienić kierunek, skręcić tak, aby spotkać się w jednym miejscu, przed wiaduktem i razem przekroczyć tor. Po drugiej stronie rozchodziły się znowu, każda w swoją stronę, do tych miejsc, do których doprowadzały ludzi niezmiennie od lat.
Wiadukt nie był duży. Niedługo po wielkiej wojnie go zburzono. Obok zbudowano nowoczesną arterię i cały ruch przeniósł się tam. Polne dróżki stały się niepotrzebne, zaorano więc większość z nich i zbudowano nowy, betonowy wiadukt nad arterią.
Po latach, w miejscu starego wiaduktu biegł już tylko po prostu nasyp, niewprawne oko nie odnalazłoby w nim nawet najmniejszego śladu blizny po zasypanym przed pół wiekiem przekopie. Nieco dziwnie wyglądała tylko ulica, która w tym miejscu kończyła się ślepo u jego podnóża. Jedyna z wielu polnych dróżek, jaka zachowała się, była teraz w miarę szeroką, asfaltową ulicą, żaden bruk czy szuter. Jej początek albo koniec wyznaczony był przy starej, nieczynnej już fabryce, parę metrów od torów. Wyglądało, to tak, jakby w zamyśle planistów miała prowadzić tylko do niej, dalej już nie, a przecież naprawdę było zupełnie inaczej… Ale uwagę wszystkich przyciągała już od lat tylko arteria i nowy wiadukt.
Trzy postacie pochylały się teraz jednak nad tą starą i ślepą uliczką.
– Droga musiała iść prosto, tu gdzie jest teraz ten ogrodzony plac.
Komuś patrzącemu z korony nasypu w dół, na wprost, horyzont zamykała perspektywa ulicy, która zaczynała się siedemdziesiąt metrów od podnóża sztucznego wyniesienia. Była w tym miejscu brama przez którą można było wjechać na szczelnie ogrodzony plac o zniszczonej i zaniedbanej nawierzchni, przylegający do idącego górą torowiska.
– Sam plac chyba otoczono tą siatką i wylano później. Asfalt jest zupełnie inny, jakby świeższy – ocenił Zbyszek.
– Zejdziesz na dół? Wyznaczysz krokami linię dawnej ulicy, od bramy aż do nasypu. Pokażesz dokładnie gdzie był prześwit pod przęsłami wiaduktu.
Zbyszek zbiegł, ale zatrzymał się przed siatką ogrodzenia, która zaczynała się tuż, na dole.
– Nie potrzeba. Widzę stąd jak biegła droga – zamachał gdzieś przed siebie ręką, odwrócił się ku nasypowi i lekko pochylając całe ciało, drugą dłonią oparł się o ścianę wzniesienia. – O, tutaj był przejazd.
Ten jaskrawy brak inicjatywy nie mógł nikomu się spodobać. Nawet milczący dotąd Bartek, podniósł głowę i w końcu dał wyraz swojej, narastającej od paru minut, dezaprobacie:
– Daj spokój. Naprawdę nie możesz przejść takiego kawałka i wyznaczyć dokładnie miejsca, gdzie był ten prześwit?
– Nie będę skakał przez siatkę! Chcesz, to sam skacz – obruszył się Zbyszek i począł z powrotem wdrapywać się na górę. – Tu jest dokładnie to miejsce. Ja wracam.
Paweł spojrzał w dół, ogarnął, trochę nieobecnym spojrzeniem widoczną kawałek dalej arterię, nowy betonowy wiadukt, zniszczony plac. Sięgnął do kieszeni kurtki, z której wyjął papierosa. Przypalił zapalniczką. Wziął papierosa do ust, zaciągnął się. Ogarnął jeszcze raz spojrzeniem tę nazbyt szeroką, jak na prowadzone badania, perspektywę i rzucił nieco nie na temat:
– Tak popękany asfalt musi być co najmniej z trzy, cztery lata opuszczony. Ta trawa, która wyrosła w szczelinach, to gatunki wieloletnie, ale gdyby miała jeszcze więcej lat, to pokazałyby się też już i jakieś krzewy… Ładny plac, szkoda, że tak marnieje. Ciekawe czyja to własność? Wygląda, jakby ostatnio był to teren do nauki jazdy… Tam z tyłu, od głównej, był chyba kiedyś PZMot, nie wiecie, czy jeszcze tam jest? Może to ich plac?
Bartek wstał z klęczek. Otrzepał z błota łopatkę, stukając nią o szynę. Następnie zgarnął butem niewielki urobek do otworu, który wcześniej wykopał. Przydeptał. Ślady pracy zniknęły, za parę godzin lekki śnieg miał jeszcze wszystko przyprószyć, a później, po jego stopnieniu – wsiąkająca woda miała zrobić resztę.
Tory biegły tu prawie dziesięć metrów ponad powierzchnią. Nasyp wygięty był w długi, ale łagodny łuk. Jego korona była szeroka dokładnie na tyle, by pomieścić pojedyncze torowisko. Wydeptana obok szyn ścieżka, wiła się już częściowo rozdeptanym zboczem. A jednak w miejscu zasypanego teraz wykopu, Bartek mógł swobodnie stanąć, rozłożyć sprzęt. Obok zmieściłby się jeszcze pewnie Paweł lub Zbyszek. Na długości trzydziestu metrów nasyp rozszerzał się i biegł tutaj jakby podwójnym łukiem. Idąc szybko i nie rozglądając się specjalnie, zapewne jednak nie zwróciło by się na to uwagi. Aby dostrzec tę anomalię, trzeba było chcieć ją zobaczyć, dokładnie wiedzieć czego się szuka.
– I co, takie samo podłoże?
– Widzisz ten drugi otwór?
– No…
– Właśnie. I tam, między szynami, pod podkładami, i tutaj, na tym wyszerzeniu, do pół metra w głąb jest dokładnie ten sam materiał i układ warstw. Zresztą, o warstwach ciężko tu mówić, jest to praktycznie calec, bez żadnych fantów – machnął ręką Bartek. – Zasypiesz ten otwór na szynach?
Czemu nie? Robota ani ciężka, ani długa. Gdyby but przeciekał, była by mało przyjemna… Ale nowe buty nie miały prawa przecieknąć, zresztą sprzedawca wczoraj dawał Joannie takie różne zapewnienia, zachęcając do ich zakupu!
– Mógł tu być tor? – włączył się Zbyszek.
– Czyli drugi tor? Ale gdzie była zwrotnica, z której strony – od wiaduktu, czy od dojazdu? – zapalał się Paweł. – Zwrotnica na wiadukcie? Może to był jakiś obrotowy wiadukt, tak jak w MRU, a może tu była jakaś tajna bocznica…?
Bartek był już spakowany.
– To co, na dzisiaj się zwijamy… – jeszcze ostatnie klepnięcie butem i po drugim wykopie też już nie było śladu. Aż Bartek uśmiechnął się i aprobująco kiwnął głową. – Spotykamy się bez zmian. Powinien być już Sławek. Jakąś rewelację będzie mieć też Michał.
Zbyszek nagle ucapił torbę Bartka i bez ceregieli zajrzał do środka, wsadził łapę.
– Co tam zabierasz? – spytał, triumfalnie wyciągając z wnętrza jakiś szary, pokryty żyłkami kawałek gruzu albo drewna.
Bartek spokojnie odebrał znalezisko i powoli zaczął wyjaśniać, schodząc jednocześnie zboczem nasypu ku zaparkowanym samochodom:
– Wziąłem, jako próbkę sztukę takiego dziwnego gruzu, którego nie było pod szyną a tylko na wyszerzeniu. I woreczek, do którego wrzuciłem calec z wyszerzenia.
W połowie drogi zatrzymał się.
– Niby nic specjalnego w tych wykopach nie było. Ale na wyszerzeniu znalazłem jakieś kawałki, które mi tu nie pasują. Struktura i skład samego podłoża też wydają się w obu miejscach takie same i bez sensacji, ale… – ruszył dalej – Zaniosę próbki do naszego laboratorium, niech przebadają, sprawdzą kilka rzeczy.
Zatrzymał się przed autem. Otworzył drzwi. Nie wsiadał jednak.
– Na wyszerzeniu jakby bardziej to wszystko mokre, jakby poddawane było dłużej działaniu wody… Albo… Nie!, przecież nie może być pięć tysięcy lat starsze, niż podtorze znajdujące dwa metry obok…!

2.

To spotkanie miało się odbyć w lesie, rozciągającym się na południe od miasta. Północne stoki morenowego wału zajęły ulice i domy, spoglądające z delikatnie opadającej równiny ku szerokiej wstędze wody, rozlanej tuż za ciągnącym się jeszcze od rogatek nadrzecznym łęgiem. Przeciwstawny stok moreny oraz kolejną, wciśniętą między dwa ciągi wzgórz dolinę, porastał na przestrzeni kilkunastu kilometrów sosnowy bór. W wyższych miejscach, gdzie było nieco bardziej sucho, drzewa były wyższe, rzadsze a przez ich korony przebijało się, aż do iglastego, porośniętego jagodami poszycia słoneczne światło. Las był widny i sprawiał przyjazne wrażenie.
Z kolei w licznych zagłębieniach, na północnych stokach pagórków i wokół bezodpływowych, bagnistych zapadlisk pojawiały się liczniejsze, liściaste dęby i graby oraz niski, gęsty podszyt młodych olszyn. Tutaj było ciemno i ponuro, powietrze zalegało ciężkie i stęchłe od gnijących resztek roślin. Z panującego nawet za dnia mroku zionęło nieprzyjemnie czymś groźnym i wrogim.
Wąski, idący prosto, niczym wystrzelona strzała tor kolejki zagłębiał się zaraz za miastem w wilgotny, mroczny las. Jeszcze całkiem blisko ostatnich domów, a przecież jakby już w zupełnie innym świecie, pod zwisającymi ku samej ziemi, tworzącymi nieprzenikniony welon gałęziami, chowała się długa i wysoka rampa kolejowa. Ciągle mokry beton był omszały. Brązowy i zielony nalot pokrywający powierzchnię jeszcze bardziej maskował obecność rampy, która i bez tego słabo widoczna, niemal zlewała się z otoczeniem.
Krążyły przeróżne legendy i opowieści o jej dawnym przeznaczeniu. Od ponad pięćdziesięciu lat była nieużywana, dawno rozebrano boczny tor, który biegł przy niej, równolegle z torem szlakowym. Nikt z żyjących nie przypominał sobie, aby cokolwiek na jego oczach tutaj wyładowywano lub załadowywano. Potężną rampę zbudowano praktycznie pośrodku lasu, w miejscu mało dostępnym, z daleka od jakiejkolwiek, choćby leśnej drogi. Nawet te kilka młynów, które wykorzystywały bystry bieg spływających ze stoków moreny leśnych strumieni, dopóki jeszcze pracowały w kniei, stały w zupełnie innej części lasu niż rampa. Minęły lata, rozsypały się porzucone młyny, rozebrano tory linii kolejowej, nikt jednak nie ruszył rampy. Bodaj najbardziej niepotrzebnej, pierwszej w kolejności do rozbiórki. Dlaczego, w jakim celu ją tu pozostawiono?
Paweł łączył jej istnienie z nieopisaną nigdzie i nie zaznaczoną na żadnej z dawnych map, bocznicą wojskową prowadzącą do polowego lotniska. Działało ono do końca wielkiej wojny w pierwszej wsi za lasem. I Paweł usłyszał kiedyś tam, od kogoś tam, że ten ktoś pamiętał taką bocznicę. Jak dotąd nie udało się potwierdzić tego przypuszczenia…
Z innych opowieści, jakie udało się zebrać, wynikało że z drugiej strony dochodziła do rampy wąskotorówka. Miała ona prowadzić do istniejących przed wojną na peryferiach miasta zakładów produkujących kafle do pieców i do pokrywania dachów. Ostatnio nawet zgłosił się ktoś, kto odnalazł na dachu rozbieranego budynku dachówki z tej firmy. Poproszony o fotografie choćby jednej z nich, zamilkł jednak. I nie odezwał się więcej. Nie przynosiły też rezultatu, ponawiane co jakiś czas w terenie poszukiwania owej śródleśnej wąskotorówki. No dosłownie nic w tym lesie nie dało się odnaleźć! Nic, prócz tej rampy, tak solidnie wybetonowanej, że nie dotknął jej ząb czasu, a która wzięła się nie wiadomo skąd i nie wiadomo dlaczego ją pozostawiono?
W ostatnim tygodniu wszystkich zelektryzowała jednak wiadomość jaką przyniósł, Bartek. W jednym z tych trzech prawdziwie wiosennych dni, jakie przytrafiły się przed powrotem zimy, Bartek wybrał się z córką na spacer właśnie do lasu z rampą. Gdy tak szli wzdłuż dawnego nasypu w kierunku wsi przy lotnisku, jego uwagę zwrócił jakby drugi, równoległy nasyp. Było to na odcinku między rampą a wysokim mostem nad Potokiem Pustelnika. Kawałek za rampą zauważył on obok nasypu, pozostałego po torze szlakowym, wyraźne wyrównanie terenu. Szło ono wzdłuż trasy kolejowej, na nieco niższym wale ziemnym, tak jakby poniżej głównego toru biegł drugi. Przed mostem, ów drugi nasyp, jeszcze bardziej się obniżał, aż do poziomu wody i skręcał prowadząc…. w sam środek strumienia… Na drugim brzegu nie było żadnych podobnych śladów.
– Mówisz o tym wysokim moście nad Potokiem Pustelnika? – wiadomość jaką podał przez telefon nie mieściła się w głowie – On unosi się tak wysoko nad niewielkim strumieniem. Mówimy o tym samym miejscu?
– Tak. To wygląda na drugi tor, który schodził na sam dół, do potoku.
– Ile tam może być metrów w dół?
– Z dziesięć, piętnaście…
– Tak, to jest to miejsce. Tam nie było żadnego innego toru. Penetrowałem otoczenie rampy kilkanaście razy, z dokładnością do centymetrów. Nigdy nic tam takiego nie było.
Bartek milczał gdzieś przy drugim telefonie. Jak można mu było wytłumaczyć, że się mylił, że to co zobaczył, nie było tym co chciał widzieć?
– Dwa lata temu robotnicy rozryli nasyp szlakowy, bo w jego wnętrzu montowali rury kolektora burzowego, zrzucającego miejską deszczówkę do Pustelnika. Korzystali z mnóstwa ciężkiego sprzętu… To pewnie ślad po ruchu tych maszyn. Nic innego…
– Oglądałeś nasyp po tym, jak skończyli tę budowę?
– Jasne. Byłem zobaczyć, czy go nie zniszczyli.
– I widziałeś wtedy tę drogę wyjeżdżoną przez maszyny budowlane?
– Nie…
– To jest na pewno pozostałość po drugim torze kolejowym. To nie jest nic innego.
– Ale tam nigdy nie było drugiego toru! I nigdy nie było żadnego innego nasypu. Był tylko las.
– Może powinniśmy to zbadać? Wiosna za oknem, warunki dobre.
W takich oto okolicznościach powstał pomysł spotkania w lesie, do którego niestety nie doszło.

3.

Tak, nic z zakładanych planów nie wychodziło. Zamiast słońca, które miało wysuszyć błoto, pozostałe po – zapowiadanym jako ostatni tej zimy – mokrym śniegu, pojawiła się śnieżyca, jakiej nikt nie pamiętał. Śnieg, który nagle sparaliżował całą okolicę, spadł praktycznie w ciągu połowy nocy. Zasypał wszystko, co stało na drogach i chodnikach, ciężko było odróżnić gdzie przedtem był trawnik, ławka, przy czym stała latarnia. Silny, wyjący za oknami przez kilka nocnych godzin wiatr utworzył zaspy, w niektórych miejscach sięgające połowy okien co pomniejszych, parterowych chałup. Wszystko było białe. Przykryte tą powłoką miasto, przestało miasto przypominać. Ustało wszelkie życie, okna domów były ciemne i ślepe, w ich wnętrzach ogarnął wszystkich sen przeczekania.
Nad przypominającą pofałdowaną wydmami pustynię równiną unosił się szczelny płaszcz grubych, ciemnych chmur. Śnieg już nie padał, wiatr nieco ucichł, jednak od rana panował sprawiający przygnębiające wrażenie półmrok. Powietrze przypominało oblepiającą policzki watę, miało się wrażenie, że można je ciąć nożem. Nie był to śnieżny puch, który mogłyby unosić podmuchy wiatru, nie była to też mgła. Czort jeden wiedział co to było! Było ciemno, nic nie można było w tej mgle-nie-mgle zobaczyć dalej niż na sto metrów.
Przejście pod ledwo widoczną gdzieś w górze, wąską kreską wiaduktu równało się przekroczeniu bramy do innego, nieznanego świata. Improwizowaliśmy tej niedzieli. Dlatego staliśmy przed „bramą czasu”, pomimo tego, że ta wyprawa w czasie, a nie w przestrzeni, miała się odbyć później. Pierwszy zaryzykował Paweł. Nie skradał się jednak tak jak Zbyszek, który ostrożnie, niemal lękliwie, przesuwał się przy samej ścianie przyczółka. Nasz polityk wchodził w nowy, inny czas raźno i bez zastanawiania się, czy za granicą światów, czeka nań „świetlana” przyszłość, czy „mrok” przeszłości? Wybrał dla siebie sam środek drogi, zupełnie ignorując obowiązujące zasady. Tym razem intuicja, ów słynny „nos”, go jednak zawiódł…
Dźwięk dzwoneczków, parskanie koni i łoskot sunących szybko po śniegu sań zbiegły się z głośnym przekleństwem. W mgnieniu oka Paweł leżał na plecach w głębokim śniegu a pod wiaduktem przemknęły ogromne, czterokonne sanie i zaraz rozpłynęły się w mroku i mgle.
Zbyszek i Bartek przebiegli pod wiaduktem i doskoczyli do nie wstającego ciągle z zaspy Pawła. Powiał silniejszy wiatr i sypnęło śniegiem. Wiadukt, który pozostał z tyłu, rozmywał się już zupełnie. Zapłonęły latarnie. W ich świetle, charakterystycznym dla blasku gazowych latarni, z mlecznej, nieprzeniknionej perspektywy wynurzył się Sławek, a chwilę po nim – Michał. Nie spieszyli się. Z nieukrywanym dystansem, podszytym ironią, spojrzeli na chłopaków próbujących pomagać Pawłowi.
– Cholera, skąd się tu wzięły te sanie? – denerwował się poszkodowany, wstając w końcu na nogi.
– A co my tu robimy? – pytanie Zbyszka wyrażało irytację i szyderstwo jednocześnie. – Nie powinniśmy być w domu?
– Tak jak każdy normalny człowiek dzisiaj – poparł go Sławek.
Nastało nieco niepokojące, mogące za chwilę zdemobilizować wszystkich, milczenie.
– Dobrze panowie, przez te nocne zaspy, nie poszliśmy do lasu, na ten dodatkowy nasyp Bartka. Ale jakoś szczęśliwie dotarliśmy wszyscy tutaj… Nie traćmy zatem ani chwili, zimno, straszno, nie wiadomo gdzie jesteśmy…
– Za wiaduktem, na śniegu, zamiast w chałupie, przy piecu – Zbyszek nadal nie mógł się pogodzić z sytuacją.
– Sądząc po tych saniach, jest gdzieś rok-dwa przed wojną. Pierwszą, oczywiście – roześmiał się Bartek.
– Michał, w którym roku była wtedy najsroższa zima?
Wysoki blondynek w okularach, najmłodszy z grupy, był historykiem, archiwistą. Jako że zaczął dopiero co pisać doktorat, podchodził do takich pytań jeszcze bardzo konkretnie.
– Jedną pamiętam dokładnie z opisu z kronik kolejowych. Szóstego lutego 1929 roku było 38 stopni mrozu i parowozy nie odpaliły… Cała kolej stanęła…
– Ale w tym czasie, to powinny jeździć już samochody a nie sanie i konie – zaoponował trzeźwo Sławek.
– Nie wiem tak dokładnie. Może wtedy jeździły już i samochody i jeszcze – konie? – Michał zaczął analizować niczym rasowy historyk, ale szybko wszedł mu w słowo Bartek:
– Mnie zastanawia co innego. Stoimy tu już tyle czasu na samym środku drogi i tu nic w ogólne nie przejechało. Czy to nie dziwne?
Zamyślony Michał potarł kaptur opatuloną w rękawicę dłonią. Przez jego twarz przeszedł grymas niezadowolenia, ze dwa razy cmoknął, aż w końcu wydusił z siebie:
– Nie opamiętam tego dokładnie, ale chyba podobna zima zdarzyła się też w roku 1913…?
– O, i to by się zgadzało, wiadukt miał już dwa lata… – zaczął Paweł.
– Jaki wiadukt, widzicie tu jakiś wiadukt? – roześmiał się Zbyszek, któremu w końcu poprawił się nastrój.
Śnieg prószył coraz gęstszy. Wiatr zawiewał go falami w oczy. Wiadukt zniknął. Nie było widać drogi powrotu do własnych czasów.
– Niby prawda – wszedł w tę myśl Michał – nie ma wiaduktu, bo nigdy go nie było. Przejrzałem wszystkie dostępne mapy i plany. Wiadukt koło browaru, tak jak mówiliście, bliźniaczo podobny do tego, niby tutaj, jest na większości z nich. Praktycznie na każdym z tych dokładniejszych.
Wzrok wszystkich skupił się na mówiącym. Tylko Sławek, niby to słuchając, niby zainteresowany, odszedł nieco w bok i zaczął grzebać butem w śniegu. W pewnej chwili pochylił się, jakby coś znalazł.
– Na każdej z tych map, które oglądałem, zaznaczono wiadukt nad drogą na Kożuchów, Freystetter-Chausee. A ten tutaj – obrócił się, pokazując ręką w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku – jest tylko na jednym, jedynym. Może to tylko błąd w druku, pomyłka zecera albo kreślarza. Może jego w ogóle nie było?
– Chodźcie, zobaczcie, tu są jakieś szyny – zawołał nagle Sławek – Czekajcie, za chwilę odkopię podkłady…
– Mam! – krzyknął Michał – na takim jednym, roboczym schemacie sieci torowisk, który datowałem na okres budowy linii lub zaraz po nim, jest tutaj, dokładnie w tym miejscu, zaznaczona przerywaną kreską jakaś odnoga. Chyba planowano tutaj lub zaczęto już wtedy budować odchodzący stąd w bok tor… O ile jest to faktycznie rok 1913 a nie ten dwudziesty dziewiąty…
– Nigdy nie widziałem tu toru… To jakaś bzdura – sapał, kopiąc dalej w śniegu Sławek, nasz pasjonat historii kolejnictwa, jedyny specjalista od tych spraw w całym gronie.
– Nie mogłeś widzieć. Nikt tu potem o żadnym torze nie wspominał… To pewnie jakiś niezrealizowany projekt, no, na tym planie Michała.
– Mówisz okres budowy linii lub zaraz po nim – wtrącił się Bartek – zatem to gdzieś będą lata między 1910 a 1914. Te sanie, ta zima, ten zaczęty i nigdy nie dokończony tor… Przenieśliśmy się panowie do 1913 roku, naprawdę…
– … i tylko ciekawe, jak stąd wyjdziemy… – rzucił w swoim stylu Zbyszek.
– No, faktycznie, pada i wieje, że nic nie widać. Nie wiedzieć w którą stronę jakiś krok postawić – nie na żarty zasępił się Paweł. – Bartek, a tobie żona nie kazała, tak przy niedzieli, posiedzieć przy córce, zamiast szukać nigdy nieistniejących bocznic i wiaduktów?
Bartek machnął ręką, uciekając w nastrój rozbawienia, w jaki miała go niby wprowadzić uwaga Pawła.
– Ona już przyzwyczaiła się do tego, że mi ostatnio wszystko kojarzy się z zapomnianymi torami.
Sławek przestał grzebać w zaspie. Stanął przy Michale i Bartku. Zbyszek nagle spuścił głowę i w końcu zamilkł. Paweł chciał coś jeszcze dodać, ale zrezygnował i wsunął się między Bartka a Sławka. Zapadło milczenie. Bo i co tu było gadać? Szczególnie, że każdego coś podobnego gryzło. Nie na każdego wprawdzie czekała w domu żona, ba, nie na każdego nawet czekał dom. Ale byli jeszcze jacyś bracia, jakieś siostry, matki. Obowiązki lub zobowiązania wobec siebie i innych.
– Nie macie wrażenia, że ostatnio coś nam przeszkadza? Albo, tak jak to było z Bartkiem, pojawia się coś zupełnie nowego, co nas rozprasza i burzy harmonogram… Albo, tak jak dzisiaj, spadnie nagle taki śnieg, że nie można nic zrobić.
– Tak, ja to też zauważyłem – ożywił się Paweł – I wygląda to tak, jakby te przeszkody pojawiały się w dokładnie zaplanowanym przez kogoś momencie, tuż przed rozwiązaniem tajemnicy.
– Jasne – zirytował się zawsze, aż do bólu racjonalny Sławek – Jacyś nieznani Strażnicy budzą się i ingerują z zaświatów. Bo my akurat tutaj, badając starą, nieczynną od 50 lat kolejkę, natrafiliśmy na tajemnice kosmitów albo świata duchów…!
– Co by zrobiła twoja żona, gdybyś nie wrócił kiedyś z takiej podróży w czasie? Dała by sobie radę z dziećmi?
Bartek żachnął się.
– Nie byłoby tak źle. Zajęliby się nią teściowie, może miała by nawet lepiej?
– A co słychać u Szymona? – spytał nagle Paweł – Nie pokazuje się ostatnio.
Szymon, szef grupy, niedawno się ożenił i coraz bardziej niecierpliwe oczekiwał wtedy, bliskich już, narodzin pierwszego dziecka. Wszyscy o tym wiedzieli.
– Chcesz powiedzieć, że tylko on po nas wszystkich zostanie? – to był Zbyszek.
– Szukamy wiaduktu, którego być może w ogóle nie było. Gdzie nie spojrzymy, czy to na spacerze z córką, w drodze do pracy, w wolną niedzielę, przechodząc sto lat w przeszłość, wszędzie znajdujemy bocznice, których nie powinno być… Zaczynam tęsknić do swojej stacyjki pod Chrzypskiem.
– I ty to mówisz?
Sławek, w trakcie swoich historyczno-kolejowych wypraw, natrafił kilka lat temu na uroczą stację kolejową na Pojezierzu Sierakowskim, blisko Puszczy Noteckiej. Od tamtego czasu snuł romantyczną wizję tego, jak ją wyremontuje, zamieszka w niej i urządzi małe muzeum kolejowe i centrum kolei drezynowych.
Rzeczywiście, miałby tam święty spokój i mógłby się bez reszty oddawać swoim pasjom. Póki co, opiekował się nią mimo kłopotów. A na przeszkodzie stał mu brak pieniędzy i niechęć ze strony władz do oddania mu tego małego dworca. Tylko dlatego był jeszcze tutaj i zajmował się wiaduktem.
Ale Sławek prowadził też przecież sprawę Ostrowskiego.
– I ty to mówisz, a sprawa Ostrowskiego?
– Dobra pany, wracajmy już do siebie. Ja miałem mieć w poniedziałek spotkanie w sprawie konferencji prasowej, muszę wracać. Mam kupę roboty w realnym czasie.
– Wrócimy, bez żartów…
Gdzieś z oddali dobiegł głos dzwonka. I taki odgłos, „szuru, szuru”, ślizgania płóz po śniegu.
– Jeszcze do końca nie zwariowaliśmy. I damy radę. Słyszycie, wracają sanie. Stamtąd.
Popatrzyli za wyciągniętą ręką. W ich oczach tliło się oczekiwanie na dobrą zabawę, którą zakończą ten nieudany dzień. Na figiel, żart, który zastąpiłby im mocną puentą wynik poszukiwań, na który liczyli tej zmarnowanej niedzieli, a którego nie osiągnęli, którego zabrakło. Taki, który na nowo natchnął by ich nadzieją, dał wiarę, że warto i że się uda. Może już jutro, może za tydzień… To była nadzieja na wyjście z tej pułapki, na powrót… Wiatr znowu zaczął cichnąć, powietrze stawało się bardziej przejrzyste. Z zanikającej ni to zadymki, ni to mgły, na powrót wyłoniła się, ciemniejsza od otoczenia, kreska wiaduktu. W perspektywie prześwitu między przyczółkami, zamajaczyły sanie. Chyba były to te same, które o niemal rozjechałyby Pawła. Wracały?
– Zobaczcie, wracają sanie. Niech to będzie nasza kapsuła czasu, przy ich pomocy wrócimy do teraźniejszości. Jak tylko wjadą pod wiadukt, my przebiegamy w drugą stronę.
Stanęli tak jak sprinterzy stają w swoich blokach na starcie. Przed nimi czaiła się czeluść prześwitu wiaduktu, do której z drugiej strony, zbliżały się czterokonne sanie.
– Uwaga, teraz!
4.

Sprawa Ostrowskiego przedstawiała się tak.
To było w maju lub w połowie kwietnia. W tamtą słoneczną i ciepłą niedzielę od rana otworzyliśmy stare, szerokie odrzwia dawnego magazynku kolejowego, aby obwieścić całemu miastu, że oto powstało Muzeum Czasów. Wydawało się nam, że niewielkie pomieszczenie, zbudowane w technologii sprzed wieków, z muru pruskiego, stwarza doskonały klimat do podróży ze współczesności w przeszłość. Wprost z nowoczesnego, szeroko rozciągającego się parkingu wielkiego marketu, wchodziło się przez rozsuwane wrota do małej, ciasnej groty zawalonej mechanicznymi kasami i drukarkami do biletów, lampami na naftę, pożółkłymi mapami pisanymi gotykiem. Ze słonecznego przestworza do mrocznej niszy, gdzie pomiędzy stuletnimi szpargałami były tajemnicze schody i maleńkie drzwiczki, których nikt nie otwierał od zakończenia wielkiej wojny. Nawet my sami wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy dokąd one prowadziły…
Muzeum Czasów. W epoce opanowywania przez ludzkość kolejnych ograniczeń, pokonywania kolejnych barier natury, takie podróże w czasie mogłyby pomóc nie popaść w szaleństwo, odnaleźć każdemu samego siebie, własną tożsamość i cel w życiu. Pierwsze Muzeum Czasów na kontynencie…
Gdy już przebrnęliśmy przez wywiady udzielane dziennikarzom i oficjalne rozmowy z politykami, na sam koniec pojawił się staruszek. Część oficjalna była skończona, Włodek wyciągnął więc i rozpalił grilla a Paweł otworzył pierwsze piwa. Zbyszek dokładał węgla i smażył kiełbaski.
Staruszek przyszedł od strony Parku, jakoś tak nagle wynurzył się spomiędzy drzew i – znalazł się tuż przy grillu. Nikt nie pamiętał jak długo tam stał, zauważył go w pewnym momencie Włodek.
– Dzień dobry panu, zapraszamy na wystawę. A może zje pan z nami kiełbaskę…?
Staruszek udawał zmieszanego.
– Nie, dziękuję za kiełbaskę, nie chcę sprawiać kłopotu… A ta wystawa, to o kolei, panie Włodzimierzu?
Nasz siwowłosy nauczyciel siatkówki zamarł na moment. Spojrzał uważnie na staruszka. Włodek uczył w mieście od 40 lat i pół miasta, to byli jego znajomi, byli uczniowie lub ich rodzice. Staruszka jednak z nikim takim nie kojarzył. Gdy wielokrotnie potem analizowaliśmy ten moment, starając się rozwikłać skąd się wziął staruszek i kim był, Włodek zarzekał się, iż na pewno go nie znał. Kilka razy nawet coś mu świtało w głowie, już z kimś go kojarzył, ale ostatecznie zawsze kończył stwierdzeniem, że nie, że jednak to nie może być ów on, ten o którym Włodzio przez chwilę myślał.
Staruszek tymczasem uznał, iż zadość uczynił już obowiązującym konwenansom i przeszedł do konkretów.
– A, skoro panowie tak proszą… To może jedną, taką najmniejszą. Tylko aby dla panów na pewno starczyło…!
Zbyszek wybrał kiełbaskę, podał razem z bułką i tacką. Paweł otworzył piwo. Staruszek i piwem nie pogardził.
Usiadł na ławeczce. Zagryzł, popił i zaczął swoją opowieść:
– Tu była dawniej kolej – wyciągnął przed siebie rękę i pokazał na parking i market. – Pamiętam dokładnie. Pociągi jeździły, do miasta jechało się z wioski. Na targ albo do magistratu co załatwić. Niektórzy to do roboty, do fabryki jeździli, a przedtem do szkoły, na przyuczenie do zawodu.
– Pan też jeździł?
– A jakże, ale do miasta to rzadko. Ja jechałem do swojej dziewczyny, co mieszkała w drugiej wsi, za rzeczką. Pociągiem było bliżej i szybciej niż szosą, co to prowadziła wokół lotniska, aż tam hen, przez taką inną jeszcze wieś… Ale bywało, że i do miasta, po jakiś gościniec dla niej, albo i z nią na zabawę jaką większą, jakie bywały w mieście.
– Do kiedy te pociągi jeździły? Mówi się, że zaraz po wielkiej wojnie tory rozebrali?
– A to ja wiem dokładnie. Z wojska właśnie wracałem i napisałem do brata, ze śniło mi się, jak pociągiem zajeżdżam do naszej wsi. I że, w tym śnie, cieszyłem się, jak patrzyłem z tego pociągu na miasto, a potem na las i te nasze pagórki, że już wracam do domu. I on mi wtedy odpisał, że chyba to był tylko sen, bo właśnie przyjechali kolejarze i zaczęli rozbierać tory i że za miesiąc już żaden pociąg nie pojedzie…
– To w taki razie da się dokładnie ustalić rok – ucieszył się Paweł. – Pamięta pan kiedy był w wojsku?
– A jakże. Ten list mam też gdzieś na strychu.
– To może go razem poszukamy?
Staruszek pokiwał potakująco głową. I wtedy przejął inicjatywę Sławek, w którym zagrała krew kolekcjonera:
– To może ma pan stare bilety? Jakąś szynę na pamiątkę? Zdjęcia z przejazdu pociągiem? Jak wyglądała taka podróż do miasta?
– Do miasta? Najpierw był las. Potem… – staruszek zaczął opisywać znany nam ogólnie przebieg dawnej linii. Najciekawsze i zupełnie zaskakujące było jednak samo zakończenie:
– …i tu gdzie teraz siedzimy, była niby ta stacja. Ale tu nikt nie wysiadał, co najwyżej baby na targ. Wagony jechały dalej. Najpierw był ten, tu, przejazd – pokazał ręką na skrzyżowanie ulic na skraju Parku – potem wiadukt, co to nim droga szła w górze, znowu przejazd, mały taki wiadukt, z drogą pod nim – a potem już prosto do stacji głównej. Ale ludzie wysiadali już przy tym małym wiadukcie, bo tam była fabryka dywanów, a zaraz za nią mleczarnia, skład węgla, rzeźnia… A ludzie do roboty tam jechali, to i tu wysiadali…
– Zaraz, zaraz. Koło fabryki dywanów był wiadukt? – przerwał zaskoczony Paweł.
Wszyscy spojrzeli na Sławka, ale ten pokręcił przecząco głową:
– Ode mnie na ten temat nic się nie dowiecie. W moich notatkach nie ma nic o jeszcze jednym wiadukcie.
– Czekajcie, czekajcie. Coś sobie przypomniałem. Tak, chyba w gazecie czytałem o jakimś człowieku, który zaraz po wojnie był oskarżony o zamiar wysadzenia wiaduktu koło fabryki dywanów… To jest jakiś ślad!
– Jakby był wiadukt, to bym coś słyszał. Choćby od wujka-kolejarza – upierał się Paweł.
– To by była zupełna sensacja – spokojnie ocenił Sławek – ale takie sensacje się nie zdarzają…
– Kiedy ten artykuł się ukazał? – zainteresował się Włodek, mający widocznie jakieś własne przemyślenia.
– Nie pamiętam, chyba nie dalej niż rok temu. Gdzie nasz gość?!
Staruszek korzystając z naszej kłótni zniknął. Zbyszek pokazał na brudną od musztardy i tłuszczu tackę i pustą butelkę i parsknął śmiechem.
– Ulotnił się, ale był. Po wiadukcie nie ma śladów, ale po nim zostały. Zabieram je i trzymam jako bezcenny dowód!
Zdarzenie ze staruszkiem okazało się brzemienne w skutkach. Zbyszek jeszcze tego samego popołudnia, chowając grilla do środka, zauważył świeże ślady tłustego błota i wapna prowadzące do maleńkich drzwi na końcu tajemniczych schodów. Był to jedyny, budzący naszą niechęć, a jednocześnie najbardziej fascynujący zakamarek Muzeum Czasów. Okazało się, że ślady te mogły zostawić buty… staruszka. Błoto i wapno wskazywały na to, że był tu ktoś, kto wyszedł z Parku, w którym właśnie zasilano wapnem tłustą ziemię rabatek.
Michał z Włodkiem postawili sobie za punkt honoru odnaleźć w bibliotece gazetę z artykułem o wyroku za próbę wysadzenia wiaduktu. Przewertowali wszystkie numery do pięciu lat wstecz. Bezskutecznie…
Nie przyniosła też skutku próba odnalezienia staruszka. Tamtej niedzieli wspominał o tym, że mieszkał tuż przy torach, że z okna swojego pokoju oglądał w dzieciństwie przejeżdżające pociągi. W wiosce za lasem dawna stacja była zlokalizowana na skraju lasu, praktycznie w pewnej odległości od właściwej zabudowy wsi. Cztery domy, sąsiadujące z dawnym dworcem tworzyły osobną kolonię.
Przepytaliśmy z Bartkiem wszystkich mieszkańców tych czterech budynków o staruszka, o rodzinę, w której mogli być opisywani przez niego bracia, o miejscowego, który być może ożenił się z dziewczyną z drugiej strony rzeczki. Dostaliśmy tylko na wpół legendarną opowieść o młodzieńcu o nazwisku Werdermensch lub Werdermann, który jechał pociągiem do swojej dziewczyny za rzekę w tym dniu, kiedy zawalił się mostek między wioskami. To była wielka tragedia, zginęło kilka osób. Ów Werdermensch jednak nie był jedną z tych ofiar. Na pewno wsiadł do pociągu, ale jego ciała nie znaleziono na miejscu katastrofy. Nie było go też wśród pasażerów, którzy przeżyli… Najbardziej podobno opłakiwał go brat, z którym łączyła go specjalnie głęboka więź.
Sprawa wiaduktu najbardziej poruszyła Michała i Sławka. Pierwszy z nich nie mógł się pogodzić z porażką, jako archiwista i historyk, drugi – jako znawca kolei, szczególnie jej wyposażenia i infrastruktury. Ale to nie u nich zadzwonił na początku września telefon…
– Dzień dobry, czy to Szymon? Pan jest szefem Klubu?
Nasz kustosz przez dwa dni przypominał bombkę atomową w momencie, gdy rozpoczęła się w jej wnętrzu reakcja jądrowa.
– Wiecie kto to mnie zadzwonił? Pewnie, że nie wiecie. Na najbliższe spotkanie do „Caramby” zaprosiłem gościa o nazwisku Ostrowski. Mój numer dostał od redaktora Tomasza. Wiecie co to znaczy? Nie wiecie…
Co dwa miesiące w pizzerii „Caramba” na osiedlu organizowaliśmy otwarte spotkania z ludźmi, którzy wspominali swoje przeżycia związane z koleją. Ostrowski, to był ów człowiek, skazany za próbę wysadzenia wiaduktu przy fabryce dywanów. Jak twierdził, dowiedział się gdzieś, ze go szukamy w sprawie owego wiaduktu. Poprosił o pomoc redaktora Tomasza, który opublikował niegdyś w gazecie ten wywiad, który czytałem. Wywiad, którego nie sposób było później odnaleźć w bibliotece.
Opowieść Ostrowskiego o czasach groźnych i tragicznych sprawiła duże wrażenie na wszystkich. Niewiele jednak wniosła do sprawy wiaduktu. Okazało się, ze nie miał on żadnego zdjęcia. Miał dokumentację swojej sprawy, którą dostał z Instytutu Pamięci, ale nie było tam fotografii.
Michałowi wydawało się to dziwne.
– Jak to? – pytał wszystkich po kolei – Takie poważne śledztwo i ani jednego zdjęcia obiektu, wokół którego wszystko się toczy? Czy to w ogóle jest możliwe, aby w śledztwie nie sfotografowano głównego dowodu?
I napisał do Instytutu list z prośbą o ustalenie, czy w archiwach jest choćby jedno zdjęcie wiaduktu.
A Sławek umówił się z Ostrowskim, aby przyjść do niego do domu i zrobić fotokopie wszystkich posiadanych przez niego dokumentów. Skoro nie było zdjęć wiaduktu, to chociaż nasze Muzeum wzbogaciło by się o same opisy tej historii.
Wziął adres i po jakimś czasie poszedł.
I tylko Bartek zwrócił uwagę na pewien szczegół:
– Słuchaj, czy ten Ostrowski, kogoś ci nie przypomina?
– Myślisz o tamtej niedzieli? Faktycznie, jakiś podobny…
Bartek pokiwał potakująco głową a na jego twarzy pojawił się charakterystyczny łobuzerski uśmiech.

5.

Przykucnęliśmy przy barierce nowego wiaduktu. Z tyłu było miejsce, gdzie być może przed wiekiem był inny, mały wiadukt a tuż za nim tajemnicza rampa… donikąd? W przedzie, kilka metrów poniżej snuł się sznur kolorowych samochodów.
– …Kiedy upadł ten meteoryt wilkanowski? – chciał wiedzieć dokładny jak zwykle Michał.
– Wiosną 1841 roku…
– To równo 70 lat przed budową linii kolejowej – trzeźwo zauważył Paweł – Po tylu latach szukali by materiału budowlanego wśród gruzu sprzed dwóch pokoleń…?
– Analiza chemiczna wskazała, że jest to krzemian łańcuchowy, czyli piroksen i jakiś inny, podobno zwany oliwinem. Tego drugiego jest znacznie więcej, a całość ma bardzo zasadowy odczyn… – mozolnie wyliczył Bartek. – Coś ci to przypomina?
– Te astrofizyk… – zaczepnie rzucił Paweł, odkładając pustą butelkę po piwie.
– Skład składem, ale te charakterystyczne skupienia kryształków… Pokaż Bartek jeszcze raz to zdjęcie.
Na dużym wydruku z komputera był kawałek wykopany przez Bartka z nasypu, oczyszczony z błota i osadów. Błyszczące drobinki skupiały się kuliście tworząc promieniste linie rozchodzące się po całej bryłce. Przypominało to zarówno gąbkę, jak i mapę rozgwieżdżonego w nocy nieba.
Ekipa nie miała jednak zbyt wiele do powiedzenia w tej sprawie.
– Popatrzcie, takie ułożenie kryształków nazywa się chondrem i jest charakterystyczne dla meteorytów. Takie skały nie powstawały na Ziemi.
Paweł w milczeniu pokiwał głową. Michał z kolei, w charakterystyczny sposób podrapał się w czuprynę.
– Dziewczyna z laboratorium, która wykonała mi badania, powiedziała, że taki sam skład chemiczny mają perytodyty. – Bartek schował zdjęcie i tajemniczo się uśmiechnął. – A perytodyty przekształcając się w serpentynity powodowały przemianę dwutlenku węgla w związki organiczne, które według niektórych teorii dały początek życiu…
– Coś chrzanisz… Nic z tego nie rozumiem – zdegustowany Paweł sięgnął po kolejne piwo, odkapslował, ostro łyknął.
Bartek dalej uśmiechał się. Miał taki łobuzerski uśmiech, z którego wprawdzie nie dało się odczytać czy za chwilę nas za coś objedzie, czy też zaskoczy jakąś sensacją. Jednakowoż był to bardzo intrygujący a i demoniczny uśmiech.
– Ty, popatrz na to… – Sławek dał mocnego kuksańca Michałowi.

Zbyszek wdrapywał się na nasyp od strony nowego wiaduktu. Ruchy miał nieskoordynowane, sapał nadmiernie. Gdy podszedł, uciekał gdzieś z oczami, odwracał twarz. Był podpity.
– Słyszałem, Bartłomieju, że odkryłeś, iż nasyp główny jest pięć tysięcy lat młodszy od nasypu gdzie szła bocznica od wiaduktu… – wyraźnie czepiał się naszego archeologa.
– To nie do końca tak – ten nie dał się sprowokować – Urobek z nasypu sprawia wrażenie kilka tysięcy lat starszego niż urobek z wyszerzenia. Ten ostatni ma zasadowy odczyn, stąd kawałki drewna i kamyki sprawiają wrażenie o wiele młodsze, niż te z urobku obok. Wszystko było by jasne, gdyby nasyp był kwaśny.
– …ale nie jest…? – domyślnie rzucił Paweł.
– U mnie też kicha – wszedł w słowo Sławek – Byłem pod tym adresem, co go podał ten Ostrowski, ale tam go nikt nie zna. Nie ma takiego numeru bloku, pytałem sąsiadów, bo może numer pomyliłem, czy źle zapisałem…
– Zadzwoń.
– Nie ma numeru. Szymon miał go w komórce, ale chyba przez pomyłkę wykasował…
Bartek złapał za ramię Pawła. Pokazał coś ruchem głowy. W dole, ulicą wjeżdżała pod wiadukt czterokonna kolaska.
– To ze stadniny w parafii, tej za campusem – pośpieszył z wyjaśnieniem Michał. – Ale za to wiem, że ta planowana i niedokończona bocznica, była nie tutaj, ale przy starym przejeździe na Krosno. A te szyny, zostawili budowniczowie ścieżki rowerowej.
Zbyszek wyciągnął butelkę czeskiej wódki.
– Wiecie, mam doła. Kto się ze mną napije?
Bartek pokręcił z dezaprobatą głową. Odszedł nieco w bok, kiwnął ręką aby podejść.
– Wiesz co znaczy po niemiecku Werder? Taka wyspa na rzece, po polsku – ostrów. Werdermensch, to człowiek-ostrów, Ostrowski po prostu.
Czyżby pomieszały się nam czasy. Kiedy była katastrofa z udziałem Werdermenscha – po wojnie, czy przed wojną? A może UB zabrało go wtedy prosto z pociągu za sprawą śledztwa? Obaj i Ostrowski i Werdermensch zniknęli przecież nagle i niespodziewanie, nikt o nich nic nie wiedział przez długie lata… Werdermensch to Ostrowski a UB wymyśliło aferę, aby zamknąć Niemca, który tu pozostał…?
– Myślałem o tym wiadukcie i o wyszerzeniu. To wygląda jak śluza czasowa i łoże wyrzutni…
Czeska wódka Zbyszka była jakaś silna. Jakby zamroczyło po niej.
Spod małego, starego wiaduktu wyszła na polną drogę smukła dziewczyna. Długie włosy były jasne, nie blond, ale jakby ze śniegu. Zbyszek wstał, zawołał… Kogo on wołał, Iwona, jego Iwona była niska i włosy miała kasztanowe… Nie żyła już od dwóch lat… Paweł zaczął rozmawiać ze swoją matką, ha, ha, tłumaczył się, że nie przyszedł pomóc w roznoszeniu listów… Ale z kim on gada?
Śnieżnowłosa zaczęła zaplatać warkocz. I szeptać. Co ona szeptała?
– Obserwowałam to co robisz. Możesz pójść ze mną, pokażę ci to czego szukasz.
– Sam nie wiem czego szukam.
– Nie chcesz wiedzieć, jak to było?
– Chcesz mi to pokazać, jak?
– Przecież od dawna tego się domyślasz. My nie pojawiamy się skądś, jesteśmy stąd. Ty żyjesz w Zielonej Górze, a ktoś w Poznaniu. Ty żyjesz w 2012, a ja – nieco później. Wszystkie wymiary oddzielają nas tak samo.
– UFO to MZK za sto lat? Zmienił się model autobusu, ale trasa „ósemki” dalej wiedzie ze Wzgórz Piastowskich na Pomorskie?
– Tak. Ty sam jeszcze nie potrafisz przenieść się do początków, ale my już to potrafimy. Wezmę cię ze sobą.
Bartek rozmawiał z Ministrem o dotacji na nową chatę w skansenie łużyckim w Wicinie.
Sławek właśnie rozjechał drezyną urzędnika sprzedającego nieruchomości PKP.
Śnieżnowłosa zaplotła warkocz.
– Wiadukt to tunel czasoprzestrzenny, a szerszy nasyp – pas startowy?
– Tak. Ja mogę go otworzyć, z mojej strony, wy nie.
– Tam w lesie, nasyp, to też ślad po wizycie wehikułu?
– Wy nie widzicie transformacji, czasem tylko taki ślad, niczym cień…
Michał dał Promotorowi zredagowany przez siebie Rocznik Muzeum Czasów.
Miało być słońce, a znów padał śnieg. Bartek tkwił z nosem w żwirze. Kopał. Obok siebie położył szary, pożyłkowany kamień, oblepiony błotem. Podszedł Zbyszek, wziął kamień do ręki.

Nowa polska proza 3

Anna Rosner

Ogłoszenie Centrum Handlowego Mydło i Powidło

30 stycznia 2014

Centrum Handlowe Mydło i Powidło informuje o wprowadzeniu nowoczesnego udogodnienia dla wszystkich odwiedzających nas pań. Od pierwszego lutego otwieramy dwa punkty ułatwiające bezstresowe zakupy. Stanowią one część naszego planu modernizacji pt.: zostaw, odbierzesz wychodząc.

Kącik dla pociech
to miejsce zaprojektowane z myślą o najmłodszych. Zamiast słuchać ciągłych próśb o nowe zabawki i płaczu zmierzającego do wymuszenia wcześniejszego zakończenia zakupów, zostaw dziecko z nami! Zajmiemy się nim, a Ty będziesz rozkoszować się naszym nieograniczonym wyborem niezbędnych w każdym domu towarów.

Wykwalifikowany personel dołoży wszelkich starań, by dzieci pozostawione w tym miejscu były bezpieczne i szczęśliwe. Pozostawione pod baczną opieką naszej kadry do dyspozycji będą miały basen z piłeczkami, zjeżdżalnie, huśtawki, mini-ściankę wspinaczkową, domki z mostkami linowymi i labirynt. W pomieszczeniu znajdują się także ekrany, na których wyświetlane są kreskówki pozbawione treści nieodpowiednich dla dzieci oraz biblioteka z literaturą młodzieżową, oraz klasycznymi bajkami, które czytać na głos będą nasi pracownicy. Na miejscu znajduje się także toaleta, barek ze zdrowymi przekąskami i niesłodzonymi napojami. Zaplanowano miejsce do odrabiania pracy domowej, z wygodnymi siedzeniami i oświetleniem.

Dewizą pracowników tego punktu jest myśl: pamiętaj – dziecko to skarb matki, a matka to nasz skarb. Wstęp dla dzieci powyżej 1-ego roku życia.

Kącik dla panów
to miejsce zaprojektowane z myślą o towarzyszach naszych klientek. Zamiast słuchać ciągłego marudzenia dotyczącego limitu karty kredytowej czy uwag na temat czasu spędzonego w naszych sklepach, zostaw swojego mężczyznę z nami! Zajmiemy się nim, a Ty będziesz rozkoszować się naszym nieograniczonym wyborem niezbędnych w każdym domu towarów.

Wykwalifikowany personel dołoży wszelkich starań, by panowie pozostawieni w tym miejscu byli bezpieczni i szczęśliwi – wiadomo, szczęśliwi czasu (i nie tylko) nie liczą! Pozostawieni pod baczną opieką naszej kadry do dyspozycji będą mieli wygodne fotele, kanapy, leżanki i zapewniające dyskrecję kabiny. W pomieszczeniu znajdują się ekrany, na których wyświetlane są relacje z odbywających się akurat wydarzeń sportowych, oraz najnowsze produkcje dla dorosłych. Na miejscu znajdują się stoły do gier losowych, klasyczne automaty do gry, wybieg dla naszych tancerek wyposażony w rurę do tańca oraz basen z kisielem (w weekendy walki w systemie grupowym). Kącik wyposażony jest w toaletę, barek, punkty gastronomiczne oraz bibliotekę z szerokim wyborem prasy.

Dewizą pracowników tego punktu jest myśl „zajęty mąż, to szczęśliwa żona.”

Uwaga, oferta specjalna – za dodatkową, niewygórowaną opłatą umożliwiamy wynajem Mężczyzny Zastępczego, który cierpliwie nosi torby z zakupami i doradza w kwestii wyboru odzieży. Po skończonych zakupach nasz pracownik pomoże spakować samochód i przyprowadzi do niego ukontentowanego klienta naszego kącika dla Panów.

Wstęp dla Panów powyżej 18-ego roku życia, którym towarzyszą nasze klientki.

Obydwa miejsca (do znalezienia przy głównym wejściu naszego Centrum Handlowego) wyposażono w wi-fi. Odbiór towarzyszy po okazaniu Imiennego Biletu Kącikowego.

Z nami zakupy to przyjemność, nawet w godzinach emisji bajek i rozgrywek futbolowych.

Życzymy udanych zakupów!

Nowa polska proza z Australii

Lech Milewski

Dieta rencisty – fikcja (na razie)

Bernie obudził się. Usłyszał miękki, regularny dźwięk dzwonka. Na ekranie migała data: 17 marca, godzina 7:00. Wyskoczył z łóżka czując lekki skurcz w żołądku – ostatni dzień pracy. Tymczasem na ekranie falowało zachęcająco logo gimnazjum. Ramka w lewym dolnym rogu zawierała podsumowanie:
Bernard M Scott – wiek 59, mężczyzna.
Wzrost 178 cm, waga 73 kilo.
Spalić 600 kalorii.
Bernie chwycił ręcznik i zbiegł na dół. Gdy wrócił po 45 minutach pływania i ćwiczeń w siłowni czuł silny głód. Spojrzał z pewną obawą na ekran.

Poranna porcja: 450 kalorii – informował ekran.

– Nie jest źle – mruknął Bernie podstawiając kubek pod kranik. Kubek napełnił się żółtawą papką.
– Nie było złe – potwierdził płucząc kubek wodą i wypijając resztki odżywczej substancji.
– Co też to mogło być? – zastanowił się – 524 albo 628.

APŻ – Automatyczny Program Żywienia to był projekt, z którego Bernie był najbardziej dumny. Ostatnie 5 lat spędził na programowaniu i testowaniu tego kolosalnego przedsięwzięcia, które zrewolucjonizowało ludzkie odżywianie. APŻ kontrolowało zapotrzebowanie każdego abonenta na energię, minerały i witaminy i dostarczało właściwą mieszankę do kranu w kuchni klienta.
Po kilku miesiącach rodzenia się w bólach, projekt okazał się wielkim sukcesem. Niewątpliwie przyczyniło się do tego poparcie rządu, który wprowadził system w armii i instytucjach rządowych. Wkrótce wielkie korporacje poszły za przykładem rządu i obecnie praktycznie wszyscy ludzie zatrudnieni w większych instytucjach oraz mieszkający w domach rencistów byli podłączeni do systemu.

Była już 8:28 gdy Bernie wreszcie połączył się ze służbowym portalem. Na ekranie wyświetliła się lista dziennych zadań:
12:30 Zakończyć pracę nad zadaniem 132
14:30 Sporządzić raport końcowy
15:00 Ceremonia pożegnania Bernie Scotta ( podwieczorek )
15:30 Koniec pracy.

– Pamiętają o wszystkim – westchnął Bernie z ulgą.
Spojrzał jeszcze raz na listę. A do tego jacy szczodrzy, prawie ćwierć dnia wolnego. No cóż chyba zasługuje się na jakieś względy po 35 latach pracy.
Przeczytał uważnie treść zadania 132 i pogrążył się w testowaniu jakiejś zawiłej funkcji. Praca szła gładko, czuł jak przez jego mózg przepływa przyjemna ciepła fala wysiłku i zadowolenia. Bernie lubił tę pracę i z pewnym lękiem myślał o czekającej go emeryturze.
Inni ludzie jakoś się przyzwyczajają, przyzwyczaję się i ja – dodawał sobie otuchy.
Bernie przypomniał sobie Franka. Ten gość cały czas po pracy spędzał w swoim wychuchanym ogródku. A odkąd przeszedł na emeryturę dwa miesiące temu, to hula po całym świecie. Ostatnia pocztówka jaką Bernie dostał od Franka była wysłana z Peru.
– Toż dwa miesiące temu Frank nie potrafiłby znaleźć Peru na mapie – zachichotał Bernie – doprawdy ludzie zmieniają styl życia, gdy przejdą na rentę.
Faktem było, że rząd mocno zachęcał ludzi do utrzymywania aktywnego trybu życia po przejściu na emeryturę. Ci którzy przenieśli wszystkie swoje oszczędności na rządowy fundusz emerytalny otrzymywali jako bonus 3-miesięczne wakacje zagraniczne w pełni finansowane przez rząd.
– Jak też człowiek się czuje, gdy nie korzysta z Automatycznego Programu Żywienia? – zastanawiał się Bernie. Toż to musi być bardzo niezdrowe i rujnujące żołądek, to żywienie w hotelach i restauracjach.
Była dopiero 11:25, gdy Bernie zakończył zadania na dzień dzisiejszy. Rozejrzał się ze zdziwieniem. A więc jestem już na emeryturze.
Zaczął przeglądać foldery i wyrzucać niektóre pliki. Zatrzymał się nad jednym ze swoich programów systemu APŻ, który uruchamiał moduł optymizujący mieszankę na następny posiłek. Szybko wprowadził swoje dane personalne, dzisiejszą datę, ustawił czas na 8:00 rano i uruchomił program.
Numer 628 – wyświetliło się na ekranie.
– A więc dobrze zgadłem co było na śniadanie – a co też mi dadzą na kolację?
Przestawił czas na 18:30 i nacisnął guzik.
– Numer 1371.
– 1371? – zdumiał się Bernie. A cóż to może być?
Ale nie było czasu na dalsze rozmyślania bo na ekranie pojawił się komunikat o lunchu.
Lunch – 300 kalorii (zredukowany ze względu na podwieczorek).
– O wszystkim pomyśleli dranie – mruknął Bernie napełniając kubek rzadką mieszanką. Nie chciało mu się nawet zgadywać, co też to mogło być.

Wrócił do pracy i właśnie zamykał końcowy raport, gdy terminal wezwał go do przełączenia się na tryb konferencyjny. Ekran był teraz podzielony na 3 sektory. Rumiana twarz Kena McCormicka uśmiechała się do Berniego z lewej strony, środkowa część ekranu była pusta zaś prawy sektor wypełniała lista nazwisk osób obecnych na ceremonii.
Drodzy koledzy – zaczął Ken i środkowa część ekranu zaczęła się z wolna wypełniać tekstem jego przemówienia. Bernie umieścił kursor na nazwisku Grega i pstryknął w klawisz myszy.
– Jak się masz Bernie? – zapytał Greg.
– A cóż za nudy.
– Nie bądź cyniczny Bernie, wszyscy cenimy twoją pracę.
– Zawracanie… – Bernie przerwał wpół słowa, bo Ken właśnie skończył i patrzył na niego z ekranu z wyrazem oczekiwania na twarzy.
Bernie pospiesznie przeleciał przez listę plików i nacisnął klawisz. Przez chwilę słuchał z niedowierzaniem nie poznając własnego głosu po czym rozluźnił się, bo jednak rozpoznał zdania swojego pożegnalnego przemówienia.
Gratulacje! Dobra robota! Trzymaj się Bernie! – życzenia przepływały przez ekran, każde w osobnym baloniku w kształcie chmurki. Długa lista podpisów przesuwała się na prawym marginesie.

Bernie zażądał wydruku. W tym samym momencie uśmiechnięta twarz Neil’a pojawiła się na ekranie.
– Hej Bernie, co będziesz teraz porabiać?
– Tak naprawdę to jeszcze nie wiem, ale na początek zrobię sobie dłuższą przerwę.
– Jeszcze jeden podróżnik, co? A pamiętasz Patryka? Właśnie dostałem od niego pocztówkę z Hiszpanii.
– Przy okazji, Neil – przerwał Bernie – Czy wiesz co to jest mieszanka 1371?
– Nie mam pojęcia ale te wszystkie numery powyżej tysiąca to specjalny program rządowy. A dlaczego pytasz?
– Nic takiego, właśnie sprawdzałem co będzie dzisiaj na kolację.
– Racja Bernie, jesteś już emerytem, na rządowej diecie. Coś ci powiem, ta dieta jest bardzo ekonomiczna. Bardzo.
Koniec przerwy – zamigotało na całą szerokość ekranu. Bernie wrócił do trybu pracy i wkrótce zakończył sesję.
– Jestem wolny – powiedział i rozejrzał się dookoła.
Walizka była już spakowana i wszystko gotowe do podróży. Nie pozostało nic do zrobienia. Przełączył terminal na tryb rekreacyjny. Sport, jakieś quizy, program dla dzieci. W sam raz dla dzieci i rencistów – pomyślał wyciągając się na kanapie.

Gdy się obudził, w pokoju było już ciemno.
– A to uciąłem sobie drzemkę – mruknął ze zdziwieniem.
– Jestem emerytem. – zadeklarował – aha, miałem zapytać Neil’a o tę rzadową dietę, przypomniał sobie Bernie i wystukał na klawiaturze nazwisko.
Terminal zajęty, zostaw wiadomość – odpowiedział komputer.
Bernie skasował połączenie i spojrzał na zegarek. Było już po siódmej i czuł głód.
– Musiałem chyba przespać komunikat o obiedzie – pomyślał. No cóż, spróbujmy tej rządowej papki. – Numer 1371, wyłaź! – zakomenderował Bernie wpisując zlecenie na posiłek na terminalu.
Bernard M Scott – wiek 60, mężczyzna
Wzrost 178 cm waga 73 kg.

Bernie czekał chwilę na wyświetlenie wartości energetycznej posiłku, ale nic więcej nie pokazało się na ekranie. Podstawił kubek pod kranem i obserwował jak brązowawa substancja wypełniła naczynie.
– Pachnie nieźle – zauważył – i smakuje nienajgorzej – dodał po pierwszym hauście.
Wziął duży łyk pokarmu i usiadł na kanapie.
– Nie jest złe – powtórzył.
I wtedy poczuł jak gorąca fala zbiera mu się w żołądku, rośnie, wznosi się do gardła, do mózgu…
– Numer 1371- wyszeptał Bernie z wysiłkiem i opadł na kanapę. Jego szklane oczy patrzyły martwo na ekran, na którym wyświetlała się instrukcja:
APŻ – podsumowanie: efektywność 100%
Zadania:
– usunąć ciało
– wydezynfekować pomieszczenie
– przekazać wszystkie przedmioty osobiste do magazynu
– wysłać pocztówki z trasy nr 17 na listę adresową nr 378.

DR2Autor tekstu dopisał w mailu co następuje:
Do akcji poderwal mnie Twój cykl – nowa polska proza. Wyobraź sobie, że i ja popełniłem dwa drobne utwory. Nie wiem, czy pierwszy z nich kwalifikuje się do tej kategorii, bo napisałem go po angielsku i nie jest nowy – został opublikowany w październiku 1988 roku w pismie Computing. Mało tego – wygrał nagrodę miesiąca – patrz tekst w ramce po lewej stronie. Kilka lat później przetłumaczyłem to na polski. Czytając teraz, stwierdziłem, że moje wizje technologii przyszłości nie są jeszcze przestarzałe. Załączam osobno ilustrację do opowiadania. Pewnie chronią ją prawa autorskie i nie można jej publikowac w blogu, ale Tobie pokażę.

A ja dodam: no trudno, może chronią ją prawa autorskie i nie można jej opublikować, ale w końcu robię tylko przedruk i proszę węszacza sieciowego o uwzględnienie jako okoliczności łagodzącej faktu, iż zrobiłam to dla honoru autora, rysownika i gazety!

Nowa polska proza

Uwaga! W tekście są dwa “haczyki” – jeden w miarę prosty do odgadnięcia i drugi, który będzie wymagał pewnej dozy samodzielnej pracy poszukiwawczej. Ten, kto odkryje obie niespodzianki, dostanie nagrodę! Będzie to podpisana przez autorkę antologia opowiadań fantastycznych wydana przez wydawnictwo Posnania, gdzie opublikowane jest inne jej opowiadanie. Zresztą znakomite, warto się zatem postarać o zdobycie nagrody.

Anna Rosner

Bez biletu wysiadasz

Nad Zieloną Górę nadciągała jesienna mgła. Białe pasma owijały klosze latarni starając się opaść coraz niżej. Spowijały miasto i wyciszały je, jakby chciały by to, co skrywały, zostało niezauważalne nie tylko dla oczu, ale i dla uszu postronnego obserwatora.
Cztery osoby wyszły na chłodne, nocne powietrze, z jednej z niewielkich kamienic.
– Co za pogoda – fuknął chłopak z ciężkim plecakiem. Zapiął kurtkę i rzucił do stojącej nieopodal dziewczyny: – Patrz, Iga, wiaduktu nie widać. Tylko światła, kiedy coś przejedzie. Niesamowite.
– Trzeba było zostać do rana, a nie decydować się na kuszetkę. Nie wiem, co wam odbiło, żeby wracać do Warszawy o takiej porze – odparł jego kompan, drżący na zimnie w samym tylko swetrze. – Mogliście przenocować u mnie i wracać rano.
Spojrzał na dziewczynę opatulającą się szalikiem. Gdy pozostała dwójka zajęta była podziwianiem świateł, przyciągnął ją do siebie i przytulił mocno na pożegnanie. Był szczęśliwy, że przyjechała z przyjaciółmi na jego urodziny. Poznali się kilka tygodni wcześniej i choć związek na odległość nie był prosty, na razie wszystko układało się całkiem dobrze. Wypuszczając Ewę z ramion spytał:
– Musicie teraz jechać? Impreza trwa w najlepsze, a wy się zbieracie. Co wam szkodzi…
– Szymek, mówiłam ci już. Mamy w poniedziałek kolokwium. Prześpimy się w pociągu i od rana zakuwanie. Mogłeś zrobić imprezę innego dnia, mówiłam, że tak będzie.
Westchnął, rezygnując z przekonywania ich do pozostania. Kiedy Ewa coś postanowiła, było się na przegranej pozycji. Spojrzał na jej przyjaciela i spytał:
– Bartek, pamiętasz którędy iść?
– Jasne. Cały czas prosto, pod wiaduktem, przez rondo i jesteśmy na dworcu.
Iga, do tej pory robiąca zdjęcia tonących we mgle wiaduktu i pobliskiego boiska, schowała telefon i spojrzała na nich spode łba.
– Ewka, ten pociąg odchodzi za jakieś dziesięć minut. Pośpiesz się.
– Już, już…
Zarzuciła na ramię torbę i ruszyła za przyjaciółmi. Droga na stację kolejową była krótka, ale wyszli później niż planowali i teraz musieli praktycznie biec, by się wyrobić. Wiedziała, że następne połączenie jest dopiero rano, a czekające ją kolokwium wymagało sporo nauki. Jasne, fajniej byłoby zostać, jeszcze fajniej nie pojawić się na konwersatorium i udawać, że zmogła ją grypa czy inne choróbsko. Wolała jednak mieć w zapasie bezkarne nieobecności na zajęciach i nie wykorzystywać ich na samym początku semestru. Poza tym nie miała ochoty udawać, że czyta notatki w drodze do Warszawy, rozkojarzona i zestresowana.
– Ewcia! Odezwij się, jeśli nie wsiądziecie do tego pociągu! Jakby co, materac czeka!
Obejrzała się i pomachała mu na pożegnanie.
* * *
Starali się iść szybkim marszem, czasem tylko podbiegając po kilka metrów. Bartek popędzał dziewczyny. Był podchmielony i denerwowało go, że zostawały z tyłu, szczególnie że to on dźwigał plecak, do którego Iga napakowała nikomu niepotrzebnych gratów.
Gdy minęli rondo Maćkowiaka, zaczął wypatrywać zarysu dworca. W kilka chwil znaleźli się na niewielkim, prawie pustym parkingu. Zapowiadało się na to, że zdążą, może na ostatnią chwilę, ale się uda. Właśnie wtedy jego dziewczyna straciła równowagę, oparła się o maskę samochodu i rzuciła:
– Jezu, chyba obcas złamałam.
– Teraz?! Weź się nie wygłupiaj, Iga! Jak będziecie się tak guzdrać ni diabła nie zdążymy.
– Sam się nie wygłupiaj – warknęła Ewa podchodząc do koleżanki. – Leć po bilety, spotkamy się w środku.
Gdy pobiegł, pomogła Idze zdjąć buty. Cieszyła się, że sama postawiła nie tyle na wygląd, co na wygodę. Stare, znoszone trapery może nie wyglądały zbyt atrakcyjnie, ale do takich sytuacji nadawały się znacznie lepiej, niż szpilki i krótka spódnica.
Poprawiła torbę i podała koleżance buty.
– Biegusiem, Iga.
– Nienawidzę, kiedy dzieje się coś takiego. Boso po chodniku, po prostu bomba.
– Oby tylko dostał te bilety. Usiądziemy w przedziale i zobaczymy czy da się coś z tym zrobić. Ostatecznie urwiemy drugi, jak w tej starej reklamie.
– To nie było śmieszne – skwitowała Iga. – Szmelc z wyprzedaży.
Ruszyły truchtem w stronę dworca. Nie zdążyły jednak dotrzeć nawet do drzwi, gdy zobaczyły wychodzącego na zewnątrz, zdezorientowanego Bartka.
Chłopak omiótł wzrokiem ulicę i machną ręką dając znak, żeby się pośpieszyły. Nie czekając aż znajdą się bliżej, podszedł do niewielkiej, zielonej budki, stojącej obok budynku. Widziały, jak wdał się w rozmowę z kimś w środku. Po chwili wyprostował się i krzyknął:
– W kasach nikogo nie ma. Pan mówi, żeby iść tędy. Pośpieszcie się!
Iga pobiegła za nim, przeklinając pod nosem. Ewa przyśpieszyła kroku, ale na widok miejsca, przy którym przystanął jej kolega, nie mogła się powstrzymać. Wyjęła z kiszeni komórkę, uruchomiła aparat i zrobiła niewielkiej budce zdjęcie. Już miała schować aparat, gdy ujrzała drugą rzecz, godną uwiecznienia – niewielką bramę, przez którą musieli przejść, i zawieszony na niej szyld z nazwą stacji.
Wpadła na peron ostatnia. Bartek stał w drzwiach końcowego wagonu i przytrzymując je pokazywał, żeby się pośpieszyła. Ponad jego ramieniem widać było twarz rozbawionej Igi.
– No dawaj, bo odjedziemy bez ciebie!
Ewa rzuciła okiem na pociąg. Wagony pomalowano kolorami, które nie kojarzyły się jej ani z koleją podmiejską, ani żadnymi przewozami regionalnymi czy połączeniami pośpiesznymi. Nie wiedziała jak długi był skład, wszystko poza dwoma ostatnimi jego elementami tonęło we mgle. To, co widziała, wyglądało nietypowo i archaicznie, a dla osoby przyzwyczajonej do powolnej modernizacji, wręcz odpychająco.
Wskoczyła do środka i zamknęła za sobą drzwi.

* * *

Wnętrze, w którym się znaleźli, wydało się Ewie surowe i nieprzyjemne. Wszystko wyłożono listewkami, nawet ściany i sufit. Nie było przedziałów, zamiast tego dwa rzędy drewnianych ławek i przecinająca je wolna przestrzeń wiodąca do drzwi następnego wagonu. Większość miejsc była zajęta i dziewczyna z zaskoczeniem stwierdziła, że siedzący na nich ludzie wyglądali jak statyści filmu kostiumowego, ubrani w szarawe, podniszczone ubrania, jakie widywało się na zdjęciach z początku XX wieku. Wszystko oświetlały staromodne lampy, umieszczone między oknami na metalowych ramionach.
Bartek ruszył przed siebie, a Iga podążyła jego śladami. W turkocie, jaki rozległ się, gdy pojazd ruszył, Ewa musiałaby krzyczeć, by któreś z jej przyjaciół dało radę cokolwiek usłyszeć. Pozostawiona bez wyboru, podreptała za nimi. Przechodząc między ławkami zerkała ukradkiem po twarzach podróżnych. Niektórzy spali, inni czytali gazety. Kilka osób rozmawiało, kuląc się ku sobie, by przekrzyczeć hałas. Nikt nie zaszczycił ich choćby przelotnym spojrzeniem.
Czemu nie? – Pomyślała i gdy dotarła do końca wagonu, zrobiła zdjęcie pasażerom. Czuła się z tym głupio, nawet idiotycznie. Szybko jednak wytłumaczyła sama sobie, że jeśli ktoś ubiera się taki sposób, musi być przygotowany na przypadkowych fotografów-amatorów.
Zaraz za drzwiami drugiego wagonu znaleźli dwie wolne, zwrócone ku sobie ławy. Pod drewnianym sufitem nie było półek na bagaże. Odłożyli je na twardych siedziskach i usiedli koło nich. Spojrzeli po sobie z widoczną ulgą. Złapanie pociągu okazało się nieco trudniejsze, niż się spodziewali, kosztowało nieco nerwów i wysiłku, ale udało się. Jechali do domu.
Bartek nachylił się nieco do dziewczyn i powiedział głośno:
– Facet w budce powiedział, że bilety kupimy u konduktora. Powie nam też, gdzie jest jakiś pusty przedział, w którym można się przespać.
– Spytałeś się go, czy ten pociąg na pewno jedzie do Warszawy?
– Spytałem o pociąg o trzeciej pięćdziesiąt. Ile pociągów, Ewuś, odchodzi twoim zdaniem o tak nieludzkiej porze z tego dworca? – rzucił, po czym sięgnął do plecaka po puszkę piwa. Otworzył ją i pociągnął solidny łyk. – Wiecie co? Ten z budki mówił do mnie po niemiecku.
Iga przyglądała się swoim butom. Obcas lewego złamał się u samej nasady. O naprawie w takich warunkach nie było mowy. Szewc może coś by poradził, ale póki co zapowiadało się na to, że będzie musiała chodzić boso. Zrezygnowana odłożyła szpilki i spytała:
– No i?
– Nie rozumiesz? Jesteśmy w Polsce, a on do mnie po niemiecku zaczyna!
– I co zrobiłeś?
– A co miałem zrobić? – Wypił kilka łyków i przetarł twarz dłonią zerkając na Igę, niespecjalnie zainteresowaną jego opowieścią. Odwrócił się do Ewy i dodał: – Śpieszyło mi się, co się będę z dziadem kłócił? Przeszedłem na niemiecki i wtedy powiedział, gdzie mamy iść. Po prostu śmieszne, nie spodziewałem się czegoś takiego. Może to jakiś miejscowy żart, którym częstują przyjezdnych?
– Tu wszystko jest jakieś dziwne… Nie podoba mi się ten pociąg.
– No co ty, przecież lubisz retro. Klimat pełną gębą!
– Coś ci pokażę. To, że mówił po niemiecku, to jeszcze nic.
Włączyła ponownie telefon i pokazała jedno ze zdjęć. Nad zieloną budką, wewnątrz której widać było twarz starszego mężczyzny, widniały wyraźne, białe litery: Kartenbüro.
Iga zerknęła na wyświetlacz ze znudzoną miną, po czym wróciła do obserwowania widoków przesuwających się za oknem. Bartek przyjrzał się fotografii i rzucił:
– Może kręcą jakiś film? Widziałaś tych ludzi z tyłu pociągu? Jakby się z planu urwali. Wszystko do siebie pasuje. Pewnie wracają z planu. Potrzebowali go do zdjęć pociągu retro, a teraz muszą jakoś odstawić do kolejowych zajezdni.
– Może… Ale nie jestem przekonana. Takie składy normalnie stoją w muzeach, jeśli nawet się je wypożycza, to nie po to, żeby rozwoziły statystów, ani tym bardziej podróżnych. Poza tym widziałam jeszcze jedną dziwną rzecz.
Przesunęła palcem po wyświetlaczu i pokazała kolejne zdjęcie, które zrobiła przed wbiegnięciem na peron. Widać było na nim wagony, wyłaniające się z mgły podświetlonej ulicznymi lampami. Na pierwszym planie znajdowała się wykuta w metalu, łukowata brama z wyraźnym napisem: Sprottauer Bahnhof.
– To też wygląda jak z planu zdjęciowego – skwitował. – Nazwa kolei, pewnie jakaś fikcyjna, bo nigdy o niczym takim nie słyszałem.
Zerknęła na niego niepewnie. Od kiedy zobaczyła pociąg, miała złe przeczucia. Nie potrafiła ich wyjaśnić, po prostu czuła, że coś jest nie tak. Coś nie dawało jej spokoju. Coś nie pozwalało przyjąć tego wszystkiego tak spokojnie i bez zadawania pytań.
– Zwróciłeś uwagę na to, że wszyscy tu czytają tylko niemieckojęzyczne gazety?
– Nie… – mruknął i wstał na chwilkę, żeby się rozejrzeć. – Rzeczywiście. Jeśli to statyści, to może ściągnięci zza granicy? Wiesz, jak do filmu potrzeba ludzi mówiących po niemiecku, to czasem łatwiej zatrudnić kogoś z miasteczka zaraz za miedzą, niż Polaków. Wypadają wiarygodniej i wcale nie są kosztowniejsi.
Obserwowała go, gdy sięgał po puszkę. Starała się ocenić, czy pojawiają się w nim jakiekolwiek wątpliwości, czy też jest absolutnie przekonany o przeznaczeniu pociągu i zawodzie pasażerów.
– Poważnie uważasz, że to wszystko jakaś scenografia?
– A niby co innego?
– Może jesteśmy w złym pociągu – wtrąciła Iga, do tej pory ledwie zwracająca uwagę na całą rozmowę. Na jej twarzy zakwitł szelmowski uśmiech. Wyjęła z plecaka chłopaka drugą puszkę piwa. Otworzyła, wypiła kilka łyków i dodała:
– Dojedziemy do Berlina, nie do Warszawy. Zobaczycie! Słyszałam, że w tym mieście nie takie rzeczy się zdarzają. Podobno znajomy znajomego kuzynki mojej współlokatorki z akademika…
Ewa miała dość, uwielbiała spędzać czas z Igą, ale kiedy zbierało się jej na opowieści tego typu, miała ochotę ją zamordować. Kolejna legenda miejska, którą znalazła na jakiejś stronie w sieci i po raz setny opowiadała jako najświętszą prawdę. Zamiast się denerwować, rozparła się na siedzeniu i uruchomiła w telefonie przeglądarkę internetową. Chciała sprawdzić co oznaczała nazwa na bramie.
– Szlag by to trafił – mruknęła po chwili. – Nie ma zasięgu.
Zdenerwowała się nie tylko dlatego, że nie mogła poszukać odpowiedzi na nurtujące ją pytania, co przede wszystkim z niemożliwości przedzwonienia do Szymona. Obiecała dać znać czy zdążyli, teraz chciała mu jeszcze opowiedzieć gdzie jest i co się dzieje. Poznać jego zdanie i – choć ciężko jej było się do tego przyznać nawet przed sobą – dać się przekonać do spędzenia tej nocy u niego.
Rozejrzała się po pociągu i nie mając nic lepszego do roboty, włączyła w komórce aparat fotograficzny. Nie należała do ludzi, którzy robią zdjęcia wszystkiego, co tylko się da, a potem wrzucają je na profile w portalach społecznościowych i zamęczają nimi innych. Lubiła za to starocie, a pociąg był ich po prostu pełen. Poza tym uważała, że Iga i Bartek stanowili całkiem ładną parę. Postanowiła zrobić im kilka zdjęć i później przerobić je na wzór starych – czarno-białych lub sepiowych.
Przesiadła się na ławkę po drugiej stronie przejścia i jeszcze kilka razy uruchomiła migawkę. Potem uwieczniła śmieszne lampy, drewniany sufit i ściany. Nie chciała denerwować innych podróżnych, dlatego odpuściła sobie robienie im fotografii. Ta jedna, którą już miała, musiała wystarczyć. Już chciała wracać do znajomych, gdy zauważyła, że na pustym siedzeniu zaraz obok nich, ktoś zostawił gazetę. Wzięła ją do ręki i, zajmując swoje miejsce, przyjrzała się tytułowi.
Grünberger Zeitung? Ale jaja…
Kątem oka zauważyła, że Bartek przyglądał się jej nowej zdobyczy. Nagle przyłączyła się do nich Iga, nie dlatego jednak, że zainteresował ją nagłówek, tylko by poinformować nieco głośniej, niż było to konieczne:
– Konduktor idzie! Bartuś, schowaj browarki i wyjmij grzecznie portfel!

* * *

W mgnieniu oka puszki zniknęły pod ławami. Ewa sięgnęła do torby w poszukiwaniu pieniędzy. Wsunęła do niej gazetę i spojrzała w kierunku nadchodzących pracowników kolei.
Było ich dwóch, pierwszy wyższy, potężniej zbudowany, zagadywał pasażerów z miną pozbawioną cienia uśmiechu. Wszyscy, których widziała, pokazywali mu niewielkie, kartonikowe bilety, które kasował zawieszoną na szyi maszynką przypominającą dziurkacz do papieru. Drugi, znacznie niższy, trzymał się kilka kroków z tyłu. Raz na jakiś czas udzielał informacji, choć większość czasu zajmowało mu obserwowanie otoczenia niepewnym, rozkojarzonym wzrokiem. Co chwila wyglądał przez okna składu, jakby próbował ocenić gdzie się znajdowali, albo wypatrywał czegoś, co się za nimi czaiło.
– Co ty dziś masz z tym fotografowaniem? – Spytała Iga, gdy Ewa wycelowała aparat w konduktora.
– Nikt mi nie uwierzy, kiedy powiem, że kupiłam bilet u faceta ubranego w pruski mundur. Poza tym pewnie drugi raz w życiu mi się to nie zdarzy.
– Jaki tam pruski mundur…
– A nie widzisz orła? Czarny, z koroną i czerwonymi szponami. Pruski jak nic! Może to nie ekipa filmowa, tylko jakaś grupa rekonstrukcyjna, albo zlot maniaków historii kolejnictwa?
– Czy to ważne? – Wtrącił chłopak. – Istotne, że jedziemy do domu.
Spojrzała na niego i rzuciła:
– Jeśli ten pociąg rzeczywiście jedzie do Warszawy… Jeden z nich wygląda, jakby wcale nie był pewien gdzie się znajdujemy.

Gdy konduktor zbliżył się do nich, Bartek stał obok dziewczyn z portfelem w ręce. Szybko okazało się, że pracownik kolei, tak jak mężczyzna z budki, odmówił konwersacji po polsku. Nie zamierzali się z nim kłócić, chłopak przeszedł na niemiecki i zaczął tłumaczyć dlaczego wsiedli bez biletów.
Ewa nie słuchała jego wynurzeń. Była na kilku lekcjach tego języka, ale szybko zrezygnowała i przepisała się do innej grupy. Z tego, co mówił konduktor, rozumiała tylko pojedyncze słowa. Jej uwagę przykuł drugi mężczyzna. Nosił mundur, lecz dystynkcje zdradzały, że w hierarchii stał niżej od swojego kompana. Początkowo zdawał się roztargniony, teraz wyraz jego twarzy zdominowało przerażenie. Zaczął nerwowo rozglądać się po wagonie, dalej też zerkał przez okna, tyle że jakby z coraz większą determinacją i rozdrażnieniem.
Korzystając z tego, że jego zwierzchnik tłumaczył coś pasażerowi, przecisnął się za jego plecami i stanął bliżej Ewy. Przez chwilę, zwrócony do niej plecami, wytężał wzrok starając się dostrzec cokolwiek we mgle. Nagle odwrócił głowę i spytał tak cicho, że ledwie go usłyszała:
– Po co jedziecie na Grünberg-Schützenplatz?
– Jedziemy do Warszawy…
Zdjął czapkę i nerwowo przeczesał palcami włosy. Zerknął na konduktora, nadal pogrążonego w rozmowie, i wymamrotał:
– Nie… Nie jedziecie do Warszawy, on kończy na Grünberg Schützenplatz. Wszystko się tam kończy. Następna stacja to Grünberg Oberstadt. Wysiądźcie. Uciekajcie…
Nachyliła się do mężczyzny i już miała go spytać o dokładną trasę, polskie nazwy stacji i przede wszystkim o to, dlaczego jako jedyny odezwał się po polsku, gdy nagle przełożony szturchnął go z całej siły. Kolejarz zatoczył się przez przejście i klapnął na jednym z siedzeń. Zakrył twarz dłońmi i wymamrotał krótkie przeprosiny. Konduktor ruszył do ostatniego z wagonów, a on wstał i karnie powlókł się za nim. Nim jednak zniknął w drzwiach oddzielających wagony, odwrócił się i szepnął:
– Bez biletu wysiadasz… Grünberg Oberstadt.

* * *

Przez dłuższy czas patrzyła za sponiewieranym kolejarzem. W głowie nie mieściło się jej, by takie traktowanie podwładnego gdziekolwiek należało do zwyczajowych, czy choćby akceptowalnych. Jeśli to, co widziała, było historyczną rekonstrukcją, należało do tych zbyt dosłownych i brutalnych.
Początkowo cała ta podróż wydała się jej przygodą. Nieco zaskakującą, może bardziej niż by tego chciała dziwną i lekko przerażającą, ale tylko przygodą. Czymś, z czego za kilka dni będzie się śmiać i co będzie wspominać. Teraz jednak coraz mocniej czuła, że powinna wysiąść. Towarzyszące jej od początku wrażenie zagrożenia stawało się coraz silniejsze i trudniejsze do zignorowania. Ktokolwiek podstawił ten pociąg, ktokolwiek zaaranżował to wszystko, zdecydowanie przesadził. Nie chciała brać w tym udziału.
– Widzieliście to? – zagadała Igę i Bartka. – Widzieliście jak go potraktował?
Nie odpowiedzieli. Byli zajęci oglądaniem biletów, które wręczył im konduktor. Niewielkie, szarobrązowe kartoniki z dziurkami wygryzionymi archaiczną maszynką.
– Dla mnie też kupiliście? Zaraz oddam pieniądze, ile kosztowały?
Nie doczekała się żadnej reakcji. Bartek, najwyraźniej niezainteresowany już swoim piwem, opatulił się szczelniej kurtką i oparł o ścianę. Wyglądał, jakby szykował się do snu. Iga położyła swój bilet na siedzeniu i zajęła się chowaniem połamanych szpilek do plecaka, który wcześniej taszczył jej chłopak.
Dziewczyna zerknęła na kartonik i z trudem odczytała wydrukowane gotycką czcionką słowa:
Sprottauer Bahnhof. Grünberg HatzfeldstraßeGrünberg OberstadtGrünberg Schützenplatz.
Zdawała sobie sprawę, że jeśli Bartek rzeczywiście kupił tylko dwa bilety, powinna pognać za konduktorem i poprosić o jeszcze jeden. Nie miała jednak zamiaru tego robić. Podjęła już decyzję – wysiadała na najbliższej stacji.
Zerknęła ponownie na swoich przyjaciół. Bartek spał, Iga najwyraźniej szła w jego ślady i też szykowała się do drzemki. Żadnego słowa wyjaśnienia, informacji czy choćby cienia min zdradzających, że z niej żartują.
– Odbiło wam? Ej!
Nie doczekawszy się odpowiedzi szturchnęła Bartka. Jedną reakcją, na jaką się zdobył, było poprawienie się na drewnianym siedzeniu.
– Wysiadam na najbliższej stacji, słyszycie? Nie wiem, o co tu chodzi, ale coraz mniej mi się to wszystko podoba. Mam dość. Zbieracie się ze mną?

Pociągiem szarpnęło, gdy wagon pokonał zwrotnicę, pierwszą od początku podróży. Po chwili zaczął nieznacznie zwalniać.
Była zdeterminowana, ale targały nią wątpliwości. Nie chciała jechać dalej, z drugiej strony czuła, że nie powinna zostawiać ich samych. Nie chciała też sama, po nocy, chodzić po nieznanym mieście. Nie miała pojęcia w jakiej dzielnicy zatrzyma się pociąg – równie dobrze mógł stanąć nieopodal jakiejś całkiem ruchliwej ulicy, co w miejscu, w którym nawet za dnia nie chciałaby się znaleźć.
Spróbowała jeszcze raz, głośniej:
– Jaja sobie ze mnie robicie? Ruszcie się! Wysiadam i wracam do Szymka! Złapię pociąg jutro rano! Normalny, a nie coś takiego! Słyszycie?!

Wstała i założyła na ramię torbę, w której miała wszystko, co zabrała z Warszawy. Zachowanie Bartka i Igi w innej sytuacji może i byłoby zabawne, ale teraz doprowadzało ją na skraj wytrzymałości. Skład coraz bardziej zwalniał, a to oznaczać mogło, że zbliżali się do stacji. Tej, na której wysiadała, niezależnie od wszystkiego. Jeśli nie z powodu tego dziwnego uczucia, które nie dawało jej spokoju, to choćby po to, by zrobić im na złość.
– Dobra, róbcie jak chcecie! Widzimy się na zajęciach!
Zerknęła na pozostałych pasażerów. Spodziewała się przynajmniej kilku rozeźlonych twarzy zwróconych w jej stronę, ewentualnie uwag dotyczących jej zachowania. Nikt jednak nie zdawał się nawet zauważać tego, co robiła.
– Idioci – rzuciła pod nosem i ruszyła do drzwi.

Pociąg zatrzymał się. Nie oglądając się za siebie nacisnęła staromodną klamkę i wyszła na peron. Mgła zdążyła opanować miasto, widoczność wynosiła kilkanaście metrów, choć wyraźnie widziała na zaledwie kilka. Zatrzasnęła drzwi i podeszła do okna, przy którym drzemali jej kompani. Miała nadzieję zobaczyć, jak w pośpiechu łapią swoje rzeczy, by do niej dołączyć. Nic takiego jednak się nie działo. Nadal drzemali wciśnięci w kąt przy oknie.
Zapukała w szybę. Nie po to, by ich obudzić i dać szansę na podjęcie decyzji, lecz po to, by niewybrednym gestem oświadczyć, co myśli o ich towarzystwie. Nie zareagowali jednak i na to.
Dziewczyna zmełła przekleństwo i ruszyła wzdłuż składu. Była ciekawa, czy cały wyglądał tak dziwnie. Z każdym krokiem z wszechobecnej bieli wyłaniały się kolejne wagony. W sumie naliczyła siedem identycznych – staromodne, lecz w idealnym stanie. Na ich bokach widniały takie same, jak na mundurach kolejarzy herby, i napisy w języku niemieckim. Nie rozumiała ich, była jednak pewna, że na czterech ostatnich były takie same, na następnych, bliższych lokomotywie, inne.
W końcu jej oczom ukazała się maszyna, która ciągnęła cały skład. Nie była to nowoczesna elektryczna czy choćby spalinowa lokomotywa, lecz parowóz. Dokładnie taki, jaki widziała wiele lat wcześniej na szkolnej wycieczce w muzeum kolejnictwa. Był wielki, czarny i syczał buchając białymi kłębami pary. W otulającej wszystko mgle zdawało się, że to nie ona go spowijała, lecz że to on był jej źródłem.

* * *

Parowóz wydał z siebie nieprzyjemny pisk i skład ruszył mozolnie po torach. Ewa stała na peronie z komórką w ręce. Zrobiła zdjęcie parowozu, spróbowała też uwiecznić wagonowe napisy. Po chwili darowała sobie dalsze próby i patrzyła jak coraz szybciej przesuwał się przed jej oczami. Przez żadne z okien nie udało się jej zauważyć konduktora, mignęli jej za to śpiący przy szybie przyjaciele. Poczuła się paskudnie, zostawiając ich w środku, uważała jednak, że sami są winni przez to, jak ją potraktowali. Poza tym ulżyło jej, gdy tylko znalazła się na zewnątrz. Dziwne uczucie mijało i choć jeszcze nie czuła się pewnie ani spokojnie, było już zdecydowanie lepiej.
Gdy pociąg zniknął we mgle, dziewczyna ruszyła w stronę stacji. Uznała, że tam zdoła uzyskać odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Chciała nie tylko dowiedzieć się w której części miasta się znalazła, ale i poprosić o numer do korporacji taksówkowej. Musiała dostać się z powrotem do domu Szymona, a w takich warunkach wolała polegać na doświadczonym kierowcy. Spacer nie wchodził w grę, tak samo jak szukanie przystanku nocnej linii autobusowej.

Murowany, nieotynkowany budynek znajdował się dość blisko, by dała radę ujrzeć go z krawędzi peronu. Z oddali widziała też zarysy sporych rozmiarów okratowanego okna i drzwi, prawdopodobnie prowadzących do dworcowej hali. Zmartwiło ją tylko, że wewnątrz zdawały się panować kompletne ciemności.
– Jasne. Kto by pracował w środku nocy? – mruknęła i mimo wszystko powlokła się w jego stronę. Szarpnęła klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Minęła tablicę z rozkładem jazdy i zajrzała do środka przez okno.
Było ciemno, nie widziała wiele, ale dała radę dostrzec, że pomieszczenie poczekalni było obszerne. Pod sufitem, w refleksach odbijanego przez mgłę światła, migotał sporych rozmiarów żyrandol. Przy samej szybie widziała wyraźne zarys oparcia ławki dla czekających na odjazd podróżnych. Trzy, podobne do niej, stały także na zewnątrz.
Skoro nie da się przejść przez poczekalnię, trzeba poszukać innej drogi – pomyślała i postanowiła obejść budynek dookoła. Gdy tylko minęła jego węższą ścianę, jej oczom ukazało się kilka samochodów zaparkowanych w niewielkiej, bocznej uliczce. Poczuła na ich widok ulgę, zupełnie jakby zobaczyła dawno niewidzianego przyjaciela czy element bezpiecznego, oswojonego świata, w którym wszystko wyglądało i zachowywało się tak, jak powinno.
Nagle zatrzymała się i po chwili namysłu wróciła na tyły dworca. Co prawda był zamknięty i nie mogła wypytać o nic jego pracowników, ale przypomniała sobie o rozkładzie jazdy. Postanowiła sfotografować go i sprawdzić później gdzie znajdowała się stacja i dokąd jechał pociąg, z którego wysiadła.

Nim zorientowała się, że wszystko wyglądało inaczej niż zaledwie przed kilkoma minutami, zdążyła dotrzeć aż do wielkiego okna. Tablica zniknęła, podobnie jak ławki. W ścianie nadal znajdował się otwór okienny, jednak zamiast szyb i krat, zasłaniała je dykta, na której miejscowe dzieciaki wypisywały markerami miłosne wyznania i niezbyt wyszukane słowa uznania dla sportowych drużyn z okolicy. Drzwi, wcześniej staromodne, wyposażone w finezyjną żeliwną klamkę, w tajemniczy sposób zmieniły się w ciężkie i metalowe, z zamkami antywłamaniowymi.
Stała przez chwilę zastanawiając się, czy we mgle nie pomyliła budynków. Szybko jednak odrzuciła taką możliwość. Może widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów, ale nie odchodziła od dworca na więcej niż pięć, może sześć. Nie mogła pomylić drogi, ani znaleźć się w innym niż wcześniej miejscu. Bryła wyglądała tak samo, zdawała się tylko starsza, bardziej zniszczona i traktowana bez przynależnego zabytkom szacunku. Ciągle patrząc na zabudowania Ewa zaczęła cofać się w kierunku torowiska. W końcu odwróciła się, by nie upaść na tory, ale tam, gdzie powinny być, znajdowała się tylko wylana spękanym asfaltem jezdnia.
Dziewczyna przez chwilę stała w bezruchu próbując dojść do siebie. Wszystko, co widziała, czego doświadczała, było pozbawione jakiegokolwiek sensu. Zaczęła nawet podejrzewać, że ktoś w czasie imprezy u Szymona dorzucił jej czegoś do drinka. Szybko jednak porzuciła tę myśl. Znała swojego nowego chłopaka stosunkowo krótko, ale wiedziała o nim dość dużo, by mieć pewność, że sam nie posunąłby się do niczego podobnego. Goście, którzy przewinęli się przez jego mieszkanie, też nie wyglądali do zdolnych do takich czynów. Nie byli chuliganami, namolnymi podrywaczami z małomiasteczkowych dyskotek czy gangsterami, tylko studentami wyższych lat miejscowego uniwersytetu.
Z zamyślenia wyrwały ją światła jakiegoś samochodu sunącego powoli w jej kierunku. Nie miała ochoty ryzykować zaczepiania nieznajomych, dlatego zeszła z jezdni i przepuściła go mając nadzieję, że kierowca nie będzie jej niepokoił. W końcu czym innym było korzystanie z dobrej woli przypadkowo napotkanego człowieka, a czym innym jechanie z taksówkarzem. Jak na jeden wieczór miała zdecydowanie dość przygód. Szczególnie tych związanych z transportem.
Gdy auto przejechało, odblokowała klawiaturę komórki.
– Jezu, jest sygnał! – Wyrwało się jej mimowolnie. Szybko wybrała numer swojego chłopaka i przytknęła aparat do ucha. – Odbierz… Proszę, odbierz.
Po kilku dzwonkach usłyszała komunikat automatycznej sekretarki. Poczekała na sygnał i wydusiła z siebie:
– Szymek, oddzwoń do mnie, błagam. Nie wiem gdzie jestem. Wszystko poszło nie tak. Złapaliśmy pociąg, ale… Był dziwny i chyba jechał w złą stronę. Wysiadłam, ale jestem sama. Próbuję do ciebie przyjechać. Proszę zadzwoń do mnie…
Rozłączyła się niezadowolona z tego, że głos tak bardzo jej drżał. Podejrzewała, że w świetle dnia wszystko to wyda się jej tylko bardzo dziwną przygodą, której wspomnienie nie będzie wywoływać niczego, poza zażenowaniem. Teraz jednak czuła, że znajdowała się na skraju paniki. Jakkolwiek idiotyczne zdawało się jej to wszystko, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nie było zwidami, lecz całkiem realną rzeczywistością.

Rozejrzała się i postanowiła ponownie obejść budynek dworca. Ulica, która znajdowała się po jego drugiej stronie, wydawała się większa i bezpieczniejsza. Poza tym Ewa wiedziała już gdzie znajdowała się wiodąca w tamtym kierunku ścieżka. Szła powoli, znów przyglądając się zabudowaniom. Cały czas wyglądały tak, jak inne zaniedbane kamienice. Tu i ówdzie obdrapane, pomazane, z kilkoma zaciekami z nieszczelnych rynien. Żadnych ławek, okien skrywających poczekalnie czy jakichkolwiek znaków świadczących o przeznaczeniu innym, niż mieszkalne.

Po chwili znalazła się na parkingu, po tej stronie dziwnej stacji, którą widzieli kierujący się ku pociągom pasażerowie. Budynek od parkingu oddzielał betonowy, pomazany sprejami mur. Nad głównym wejściem nie było żadnej nazwy, ani nawet śladu po tablicy informującej o tym, co znajdowało się wewnątrz. Jedynym, co przywodziło na myśl dworcową infrastrukturę był staromodny zegar, zawieszony między parterowymi oknami. We mgle nie widziała go wyraźnie, miała jednak wrażenie, że znajdował się na nim ciemny kształt, do złudzenia przypominający orła.
Dziewczyna ostatni raz rzuciła na niego okiem i ruszyła przed siebie. Po minucie z bieli wyłonił się znajdujący się po drugiej stronie uliczki sporych rozmiarów parterowy, wolnostojący sklep. W przeciwieństwie do dworca, ewidentnie należał do nowszych obiektów w mieście. Był w dobrym stanie i co najważniejsze położony przy nim parking sąsiadował ze znacznie szerszą ulicą. Dziewczyna dotarła do skrzyżowania i na sporych rozmiarów tablicy informacyjnej odczytała nazwę minimarketu, godziny jego otwarcia oraz adres.
– Ogrodowa. To już jakiś początek.

* * *

Kilka chwil później stała już przy krawężniku i wypatrywała świateł nadjeżdżających samochodów. Pierwszy raz w życiu była szczęśliwa z powodu wandalizmu. Tak chyba bowiem można nazwać nalepianie reklam korporacji taksówkowych na ulicznych słupach informacyjnych. Naklejka nie była w dobrym stanie, zerwano część z nazwą i połowę uśmiechniętego samochodu, zachęcającego do korzystania z usług firmy. Fragment z numerem telefonu pozostał jednak nietknięty. Ewa szybko połączyła się z dyspozytorką, która nie tylko obiecała jak najszybciej wysłać kogoś w okolice, w których znajdowała się dziewczyna, ale jeszcze pokierowała ją na niewielkie rondo, łączące ulicę Ogrodową z Jaskółczą. Teraz, opatulając się szczelniej szalikiem, stała przy czymś, co jak się okazało, było Parkiem Kolei Szprotawskiej i czekała na miłego pana, który miał zawieźć ją pod dom Szymona.
Dyspozytorka uprzedziła ją o konieczności kilkuminutowego oczekiwania, który musiał przyjechać z innej dzielnicy. Wykorzystała ten czas na próby dodzwonienia się do Igi. Nie chodziło nawet o dopytywanie o zachowanie współtowarzyszy, mówienie o tym gdzie jest czy wyzłośliwianie się. Chciała po prostu upewnić się, że jej przyjaciołom nic się nie stało. Ilekroć jednak wybierała jej numer, w uszach odzywał się suchy komunikat operatora dotyczący braku możliwości wykonania połączenia. Tak samo działo się, gdy próbowała połączyć się z Bartkiem. Zadzwoniła też do Szymona. W jego przypadku za każdym razem włączała się sekretarka, a nie bezduszny komunikat.
Gdy zatrzymał się przed nią samochód z podświetlonym na żółto słowem TAXI na dachu, wyjmowała akurat z torby gazetę zabraną z pociągu
– To pani dzwoniła? – Spytał kierowca przez opuszczoną szybę.
Przytaknęła i wskoczyła na tylne siedzenie.
– Na Bema proszę.
Uśmiechnął się do lusterka wstecznego, włączył taksometr i ruszył przed siebie.
– Nie ma sprawy. A jeśli wolno spytać, co pani robi w takiej mgle, o takiej godzinie, i do tego zupełnie sama? Nie boi się pani? Nigdy nie wiadomo, co może czaić się na ulicach.
– Dobre pytania. Szczerze powiedziawszy nie do końca umiem na nie odpowiedzieć. Przepraszam… – rzuciła, gdy rozległ się dzwonek jej telefonu.
Przycisnęła aparat do ucha, z ulgą słysząc głos Szymona. Po chwili powiedziała:
– Tak, już jadę do ciebie. Wyjdź przed dom, proszę. To było coś okropnego! Opowiem ci wszystko, jak się spotkamy. Nie wiem co się stało, ale wysiadłam z tego pociągu i… wiem jak to brzmi, ale tu nawet nie ma torów!
Uspokajał ją obiecując, że zaraz się zobaczą. Zerknęła na przednią szybę i spostrzegła w lusterku minę taksówkarza. Zatroskanie mieszało się z niedowierzaniem.
– Dobrze, zaraz się widzimy. Na razie. – Rozłączyła się i spytała kierowcę: – Niech mi pan powie, co za kolej ma tu dworzec?
– Tu?
– Tak, w takiej bocznej uliczce odchodzącej od Ogrodowej.
Wrzucił kierunkowskaz i stanął przy krawężniku. Obrócił się w fotelu tak, by móc na nią spojrzeć. Przez chwilę milczał, jakby dobierając odpowiednie słowa. W końcu zebrał się w sobie i powiedział:
– Chodzi pani pewnie o Kolej Szprotawską. Przygotowywałem się kiedyś do pracy przewodnika. Nic z tego nie wyszło, jak widać, ale o ile wiem była tam kiedyś stacja. Niemcy wybudowali ją jeszcze w dziewiętnastym wieku. Potem, już po pierwszej wojnie, funkcjonowała kilka lat, ale jeszcze wcześniej chcieli ją likwidować. Po wojnie już nigdy jej nie odtworzono, cały interes zamknięto dawno temu. To, co zostało, to troszkę torów tu i tam. No i maniacy, próbujący ratować jej pozostałości. Dawne dzieje…
– A jakiś działający dworzec?
– Nie… Nic takiego tu nie ma. Wiedziałbym, całe życie tu mieszkam. Przepraszam, że pytam, wiem jak to zabrzmi, ale czy… widziała pani parowóz?
Zastanowiła się co powiedzieć, by kierowca nie wziął jej za wariatkę. Była coraz bardziej zdezorientowana, ale wiedziała, co przeżyła. Widziała ten przeklęty pociąg, siedziała w nim! Widziała wagony, konduktora, pasażerów i dworzec. Widziała poczekalnię, rozkład jazdy i drewniane ławki na peronie. Poza tym miała zdjęcia. Były w telefonie, wyraźne i w niezłej rozdzielczości.
– Wydawało mi się, że słyszałam dźwięk takiego pociągu – skłamała w końcu. – Ale nie widziałam go.
– Rozumiem. Wie pani, naprawdę przepraszam, że pytam, ale kiedy człowiek chce być przewodnikiem, musi nie tylko znać topografię miasta, ale i legendy. Ponoć raz do roku, kiedy nad miasto nadciąga taka nieprzyjemna mgła jak ta, pociąg szprotawski wraca do życia. To oczywiście tylko historyjka do straszenia dzieci – dodał szybko siląc się na uśmiech. – Problem polega na tym, że jest pani drugą osobą, którą zabieram z okolic Ogrodowej w czasie ostatnich trzech lat. Tamten chłopak, bardzo sympatyczny młody człowiek swoją drogą, twierdził, że udało mu się wysiąść, bo ostrzegł go konduktor.
– Serio?
– Jak najbardziej. Twierdził, że podróżował razem z narzeczoną. Kilka dni później przesłuchiwała mnie policja. O ile wiem dziewczyna zniknęła bez śladu. Jego podejrzewali o morderstwo, a mnie przesłuchiwali w roli świadka. Nic mu nie udowodniono, bo nigdy nie znaleziono ciała, ale co nas wymęczyli, to nasze. Wtedy też była taka mgła. Przez te przesłuchania dobrze pamiętam. Mam nadzieję, że pani nikogo nie próbowała zabić. Nie chciałbym znowu przez to przechodzić.
– Nikogo nie zamordowałam. Tego akurat jestem absolutnie pewna.
– To dobrze – odparł i ponownie ruszył. – Takie historie człowiek przeżywa chyba tylko raz w życiu. Taką mam przynajmniej nadzieję, bo na powtórkę nie mam najmniejszej ochoty.

Nie chciała wdawać się w dalsze dyskusje z taksówkarzem. Świadomie unikała też jego wzroku, choć czuła, że zerkał na nią raz po raz. Rozwinęła gazetę i rzuciła na nią okiem, by zająć się czymkolwiek innym. Była nieco pomięta, ale nie pożółkła czy wyblakła. Wyglądała, jakby zeszła z prasy drukarskiej góra kilka dni wcześniej. Dopiero teraz pod tytułem dostrzegła datę: 30 II 1910.


Opowiadanie zostało opublikowane online i analogowo: 2017_10_16_Annales 2016 Arial Narrow 9.5 v7