Odcinek 2

Pamiętacie? poprzedni odcinek kończył się tymi słowami:

A jednak. Te ostatnie dziesięć, czy nawet kilkanaście schodów sprowadza nas na skraj wielkiej, podziemnej sali. Nie widzisz jej sklepienia ani ścian. Wokół jest przecież ciemno, a one są daleko od ciebie, daleko od siebie. Wyczuwasz tylko tę przestrzeń poprzez niosące się echo twoich kroków, echo skapujących kropel wody, poprzez nagle rozrzedzoną wilgoć, powiew powietrza (skąd w tej pieczarze wiatr?) Czujesz ją intuicyjnie, nie widzisz jej, ale wyobrażasz ją sobie.

Mieczysław Bonisławski

Nie widzisz, ale zdajesz sobie sprawę, że pod nogami masz wodę. To nie są kałuże, ale stojąca woda. Od krańca, po kraniec. Wypełnia płytko, może tak do kostek, wszystkie zagłębienia. Ale nie, tu nie ma zagłębień. Chropowate, kamienne dno jest płaskie, całe zalane kilkunastocentymetrową tonią wody. Nie ma zagłębień, jest płaskość, z której co metr, dwa – a może tylko co półtora metra – wystają obrobione ręką ludzką, prostopadłościenne kamienne bloki. Jest ich dużo, całe mnóstwo. Wydają się być rozrzucone chaotycznie, ale w miarę równomiernie po całej przestrzeni.
Nie chcąc zamoczyć nóg, stąpasz po tych blokach. Skąd wiesz jaki trzymać kierunek? Przecież wokoło nic nie widać, w każdą stronę jest pozornie tak samo. Twój błędnik już dawno ogłupiał. Nie da się racjonalnie ocenić gdzie jesteś i dokąd zmierzasz? Czy to instynkt samozachowawczy ci podpowiada kierunek, nakazuje ci iść tam, (chyba) do przodu, zamiast uklęknąć i poddać się? Nadaje sens w sytuacji bez sensu, pokazuje jakieś wyjście z sytuacji bez wyjścia?
No i jednak. Kończy się zalane pole kamiennych prostopadłościanów. Docierasz do przeciwległego końca tej podziemnej hali. Przed tobą, na prawo, na lewo wyrasta pionowa, sucha, niemal płaska ściana skalna. Znowu nie wzrokiem, ale czuciem, słuchem, węchem namierzasz jedno, drugie, trzecie wąskie wejście gdzieś dalej, w głąb ściany.
U jej podnóża ciągnie się na szerokość trzech stóp chodniczek, tak wąziutki, że łatwo go nawet nie zauważyć. A co dopiero nim iść. Robisz jednak tędy kilka kroków w prawo. Zagłębiasz się w pierwsze wejście. Po chwili wracasz. Nie, tędy nie. Dlaczego? Gdy stoisz przed tą ścianą kończącą skalną halę, słyszysz jakby za tą ścianą ów podziemny wodospad. Przez szum spadającej wody przebija się chyba czyjś głos. Może to głos dziecka? Nie wiadomo, ale „tam” coś jeszcze jest. A może nawet coś i ktoś? Czy to cię tak ciągnie ku sobie, czy chcesz, pragniesz jeszcze czegoś nowego, tajemniczego, spotkania z kimś nieznanym, przybyłym ze świata wyobraźni?
Pierwszy korytarz, ten do którego prowadzi pierwsze wejście, był suchy, cichy. Odgłosów w nim nie było i wiódł w górę. Do wyjścia, ku codzienności normalnego świata, który właśnie opuściliśmy i do którego nie chcesz teraz jeszcze wracać.
Zatem nie wracasz do swojego dnia, wracasz na środek chodniczka wzdłuż skalnej ściany. Próbujesz kolejnego wejścia, tego o kilka kroków w lewo. I – niestety to samo. Gubisz w nim odgłosy, korytarz wydaje się krótki, wąski, ale nie przytłaczający. Proste, równe i bezpieczne schody prowadzą do góry. Gdzieś na końcu prześwituje słońce. Niemal widzisz ten tłum milczących teraz ludzi. Spoceni pod pachami, z odciskami plastikowych obręczy uchwytów toreb na dłoniach, z zaciśniętymi ustami. Mężczyzna nie mówi miłych słów do kobiety. Oczy ma zwężone, pełne złości. Kobieta idąca przed nim ucieka od tego wzroku. Sama niesie w swoich oczach rozczarowanie. Druga, gdzieś obok niej kryje w oczach tylko zmęczenie. Nie ma już w nich miejsca nawet na złe uczucia, na niespełnienie.
Z innego mężczyzny emanuje to, że pogodził się już z „tym wszystkim”. Widać jego wypalenie. To było niegdyś buchające snopem iskier ognisko, wulkan pomysłów na niezwykłe przygody. Troje wrzeszczących dzieciaków podąża za nim krok w krok. Przewodnik turystyczny bez skutku mozoli się, aby je czymkolwiek zainteresować. Patrzy z prośbą w stronę kobiety, ale ta ucieka wzrokiem (i myślami) gdzieś daleko, hen. Może do spokojnego pokoiku w rybackiej chacie, gdzie ponad prostym łóżkiem i małą komódką roją się nadzieje, miłość i pragnienia? Gdy się ocknie, poznać po niej, że „to” wie. „To”, że w klimatyzowanym hotelu, między telewizorem a automatem do wody sodowej już nic się nie roi. Może poza zmęczeniem… Tak, ten zmęczony, milczący tłum na placu przed starożytną świątynią, któremu nie pomoże już żadna modlitwa, do jakiegokolwiek, umarłego wraz z tą świątynią boga.
Ale przecież tego landszaftu nie widać z dna skalnej hali pod ziemią. To była tylko wyobraźnia. Jakaś tania makatka, podłego asortymentu. Jej autor nie utkał twórczej wizji, nie przekazał nic odkrywczego. Wyszedł mu nudny moralitet, z postaciami sztampowymi i bez wyrazu. Nachalna scholastyka, bez blasku i polotu. To nikogo nie porwie, nie zachęci do żadnych zmian. Porwać jedynie można kartkę, na której by to wszystko ktoś zapisał. Porwać z bezsilności, z nudów.
Czy obywatelka to zapisuje?

– Ja?

– Istotnie. Będzie mogła to obywatelka potem porwać. Te zapisane przez obywatelkę kartki.

– Przestańcie z tą „obywatelką”! Panie Olku, proszę, co to znaczy…!?

– Czy zapisuje to pani, drogi człowieku? I będzie chciała pani jednak sobie to poprzedzierać?

– Coś niecoś tam sobie zapisuję. Tak, troszeczkę bazgrolę… Ale! Proszę już mówić dalej… A ja, dlaczego miałabym to rwać…? To jest bardzo ciekawe.

– Czy naprawdę? Patrząc na panią, drogi człowieku, można odnosić przeciwne wrażenie.

– Tak. Naprawdę?

– Nie ma też żadnego blasku tam na górze. Są schody, które przyprawiają cię o wymioty, gdy pomyślisz o powrocie. Nie, cofasz się do hali, na twój chodniczek. Tu, gdzie tak wyraźnie słyszysz za ścianą wodospad i głos szczęśliwego dziecka. Skąd te tajemnicze odgłosy, którędy do nich dojść? Jak trafić?
I rozglądasz się, choć w tych ciemnościach tak naprawdę nic nie widać. A jak udało się tu dostać? Aż tutaj, do kresu. Do kresu, a może na granicę tajemnicy, za którą jest nowy początek a nie kres? I najpierw ten dziwny, klaustrofobiczny, kręty, prowadzący w dół, do piekieł korytarz. Gdy każdy kolejny krok w dół, to był kolejny stopień niepokoju, strachu. Gdy coś powstrzymywało przed zawróceniem, chociaż narastała panika, że to coś prowadzi ku zagładzie i jest nieodwracalne. A potem ten lekki oddech, fala jakiegoś uspokojenia – przestronna hala, oczyszczająca, bezpieczna. Bo przecież ta płytka i stojąca woda, w której można umyć nogi, zanurzyć dla odpoczynku strudzone stopy… I nagle uświadomienie sobie, że to zbyt łatwe, zbyt piękne, ta woda. Bo to pewnie trucizna. Albo jakieś bakterie, węże, pijawki. I było to nagłe hop, na te porozrzucane kamienne bloki. Bo przecież nie leżą tu przypadkowo. Bo są po to, aby z nich skorzystał ten, który chce przejść na drugą stronę. Do raju jakiegoś szczęśliwego zakończenia, które przecież musiało być po drugiej stronie. Tylko ono nadaje sens całej tej scenerii, sekwencji zdarzeń, wyjściu ze świata i wejściu w ten podziemny mrok. Bo bez niego… po co to wszystko? Nie, nie…
Ta cała wyobraźnia… Bo tak było jeszcze wtedy, tam… W uszach słychać syk wodnych węży, których tam nie ma. I szum wirów, które czekają na to, że wessą nierozważnie zanurzoną w wodzie stopę, a których naprawdę nie ma i nigdy nie było. A te kamienne bloki, no, bo który z nich okaże się zdradziecki, który z nich jest tylko pułapką, zapadnią? Po nastąpieniu na niego, but się przyklei, a ten który na nim stanął, zostanie wessany w głąb wody, w jakąś większą otchłań i w niej na wieki uwięziony.
A teraz… Bo, skoro udało się uniknąć tych niebezpieczeństw, to jedynym sensem jest nagroda. Jaka? A to elizjum za ścianą? A rajski wodospad i kontakt ze szczęśliwym, szczebioczącym dzieckiem. I kim ono się okaże? Młodym bogiem, demiurgiem, tobą po reinkarnacji, darem dla ciebie?
A trzeba zanurzyć się w tę bryzę i poczuć na skórze odbite od skały krople wody. Trzeba dotknąć dziecka, spojrzeć na nie, porozmawiać. I wyjaśnić. Co wyjaśnić?
Ale najpierw trzeba tam dojść. Najpierw trzeba odnaleźć właściwą drogę. Bo ile jeszcze będzie tych ślepych korytarzy? Ślepych, to znaczy prowadzących do wyjścia, czyli z powrotem do świata, do dnia, który – tak by się chciało – aby już nie wrócił. Albo żeby wrócił, ale jak najpóźniej, dopiero na końcu. Czyli po czym? Co jest za tym korytarzem, jeszcze następnym po lewej? Za ścianą?
I tym razem szczęście dopisuje. Przynajmniej częściowo.
Bo korytarz huczy echem wodospadu i nagle, po pięciu krokach urywa się. I otwiera się jeszcze większa przestrzeń, nieskończona. Tyle tylko, że jej dno rozpościera się kilkanaście metrów niżej od twoich stóp.
A przed tobą pionowa ściana w dół. I nic, żadnych stopni, uchwytów czy lin. A tylko w połowie wysokości, pod tobą, ze ściany wypływa obficie źródło i spienioną kaskadą opada w wirujące, kłębiące się wodne szaleństwo. Czyżby tu był koniec, taki kres przypisany jest twej drodze? A gdzie obiecana nagroda, gdzie dziecko, które obiecywało nowe życie? Ten bóg w wieku dziecięcym, przebrany demiurg, twoja reinkarnacja?
Ale jest i ono. Bo oto w oddali, gdzieś po środku tej przestrzeni w dole, pieniąca się woda obmywa wyspę złotego piasku. Takiego jaki sypie się na budowie, dla wypełnienia betonowych obramowań fundamentów. I na jakim kładzie się belki stropowe nie podpiwniczonego parteru budynku. A nad wyspą, sklepienie z odbijających iskry światła kryształków „czegoś tam”. Tylko skąd to światło, nie wiadomo? Bo wyspa wyłania się z mroku a na jej środku bawi się, niczym w piaskownicy, dziesięcio – gdzieś – letni chłopiec. I nie jest zupełnie widno, jest taki ćwierćmrok, wystarczający dla utrzymania klimatu i jednocześnie – rozróżniania szczegółów…
A chłopiec bawi się. I trudno jest dostrzec tak z góry, jakie zabawki ma wokół siebie. A na skraju kręgu tego przytłumionego światła, na skraju świata wykreowanego na potrzeby zabawy, widać jest jeszcze tylko porzucony, brązowy tornister.
I nagły plusk wyrywa cię z tego zapatrzenia. A plusk dochodzi z dołu, stamtąd gdzie spadająca woda niknie w wirach podziemnego jeziora. I tam właśnie kołysze się na falach szeroka łódź. Pusta. Ławki w poprzek, czekają na tego kto weźmie w ręce martwo zwisające wiosła i popłynie w kierunku złotej wyspy. I nic, tylko skorzystać, wsiadać, wziąć w dłonie wiosło i pokierować łódką w stronę szczęścia.
Tylko jak się do niej dostać? Skoczyć? Podjąć takie ryzyko? To musiała by być już skrajna determinacja. Łódka, bądź co bądź, nieduża, jak w nią trafić? A obok woda, kłębiącą się woda, może bardzo głęboka? A może bardzo płytka, ale za to dno najeżone skałami? Skrajna determinacja? Skrajna? A może odwaga? Odwaga sięgania po coś. Odwaga uczynienia następnego kroku, zamiast ciągłego grzęźnięcia w stagnacji. Tylko, czy to nie pułapka? Pułapka nadziei? No cóż, aby się przekonać, trzeba po prostu zrobić ten jeden krok przed siebie i skoczyć. A wtedy okaże się, czy było warto…?

Jeszcze raz ten sam poniedziałek, po krótkiej przerwie na obiad.

– …wyspa między ulicą Łużycką, a tą niedokończoną ulicą Waszkiewicza. Półmroczna grota pośrodku osiedla Łużyckiego. Tu gdzie zawsze zatrzymuje się piątoklasista Januszek w drodze ze szkoły do swojego domu w bloku. Gdzie żółta łacha budowlanego piachu jest sceną dla małego demiurga. Na której to scenie kreuje on nowe, przyszłe sytuacje…
Jednak ktoś podążył tu za nim.

– Ktoś… Na pewno? A któż to taki mógłby być? Czy pani będzie w stanie go rozpoznać?

– Ktoś… Ten ktoś… taki, zatem, ktoś….

– Takie stawianie sprawy nie stanowi rozwiązania dylematu przed którym pani stanęła.

– Zatem człowiek. Grotołaz.

– Grotołaz? Drogi człowieku, pani raczy sobie żartować… Ha, ha, ha…

– Nie, zatem nie grotołaz?

– Człowiek. Prawdziwy człowiek i przy tym zostańmy, obywatelko.

– Dobrze. Człowiek. Jednak jest już tak blisko, że może się kryć za którymś z filarów z betonu. I z mroku go podglądać. Czy nie szkoda, że nie posłuchał tych, którzy mu radzili aby się pilnował… Nie oczekuję odpowiedzi. Tu jest natomiast, proszę, o, dla pana kartka i długopis…

– A nie ma obywatelka pióra, takiego wiecznego pióra? Tak bardzo lubię pisać wiecznym piórem…

– Nie wiem, czy powinnam? Mam tylko swoje, pamiątkowe… Pióra się nie pożycza, przesąd taki… Ale, dobrze, proszę… Chcę, aby pan mi to napisał. Nie opowiadał, ale jednak napisał.

Płowowłosy chłopiec ma unurzane gołe kolanka w piachu. Bo piasek na wierzchu jest suchy, ale głębiej zachował skądś wilgoć. I teraz oblepia nagą skórę dziesięciolatka, gdy ten tylko zanurzy kolana, łydki, kostki wystające z krótkich spodenek głębiej w sypkim podłożu na którym klęczy. A klęczy, podnosi się, znów opada. I staje, obchodzi coś, schyla się, poprawia. I coś podśpiewuje, mruczy, pokrzykuje. A lepki, wilgotny piasek oblepia mu małe kolanka, zasycha i tak zaschnięty na nich pozostaje. I nie możesz się oderwać od tego widoku.
I patrzysz na zabawę chłopca, widzisz co szykuje ów demiurg – młody bóg. I wiesz, co cię czeka, gdy dostaniesz następną szansę, w tamtym wcieleniu i zaczynasz odczuwać niepokój. Strach. I boisz się. I wyciągasz wilgotne, spocone dłonie i za chwilę całkiem wyprostowane ręce trzymasz przed sobą. A choć cały trzęsiesz się z emocji, nie obejmujesz tego filara, za którym się kryjesz. Bo dotykasz go tylko czołem i czujesz jak spływają ci po twarzy krople potu. I opuszczasz ręce wzdłuż tułowia, a dłońmi dotykasz szwów swoich spodni. I jeszcze drżą, jeszcze drżysz ty cały. Ale już chłód idący od betonowego słupa powoli przenika twoje ciało…
…a tymczasem na wyspie demiurg wyrysował w piachu długie, idące szerokim łukiem przez całą jej powierzchnię, dwie równoległe linie. I w poprzek tych linii ułożył co kilka centymetrów krótkie, podłużne ścinki betonu. A przyniósł je spod tych betonowych słupów, które jeszcze schły po ich wylaniu. Bo spomiędzy desek szalunku wypływa zawsze nadmiar betonu, układając się na ich zewnętrznej powierzchni w płaskie paski. I po zaschnięciu można je sobie odrywać i przy zachowaniu odpowiedniej ostrożności, przenieść na środek groty i takie, nie połamane dłuższe wstęgi ułożyć na piasku w poprzek dwóch równoległych linii wyrysowanych czubkiem buta…
A potem demiurg przyniósł grube, frezowane pręty zbrojeniowe i kładąc je na tych ścinkach betonu, ale wzdłuż wyrysowanych linii, ułożył coś, co absolutnie nic ci nie mówi. Ale on sam wiedział, co robi, jego wyobraźnia kierowała nim konsekwentnie i bez zbędnego zastanawiania się…
A chłopiec wstaje znad ułożonej płasko na piasku konstrukcji, obciera o spodenki zupełnie czyste rączki i rozgląda się. I gdzieś obok wyłuskuje wzrokiem z półmroku to, czego potrzebuje. I odchodzi, bierze w dłonie, przynosi. Odchodzi jeszcze raz i jeszcze raz, wracając za każdym razem z pełnymi rączkami. A robi to bez trudu i z zadowoleniem, uśmiecha się. Ale w końcu odchodzi kawałek dalej, obejmuje rączkami znacznie większy przedmiot, którego nie może tak z marszu, na stojąco nie tylko podnieść, ale nawet ruszyć. I pochylony rozszerza nóżki, zapiera się i postękując bierze to oburącz, opierając ciężar na obu ramionkach. Z trudem podnosi, obraca się w kierunku wyspy i małymi krokami, na zgiętych w kolankach nóżkach, przyciskając ciężar do klatki piersiowej, człapie do celu. Sapie. I kładzie na miejscu, które od samego początku sobie obrał. Wzdycha, łapie głębszy oddech. I patrzy w dół, pod nóżki. Obchodzi wokoło. A na idących łukiem prętach leżą ułożone jedna za drugą, krótszymi krawędziami do siebie, białe cegły. I na początku ich ciągu jest ten tak ciężki, dużo od nich większy, ciemny blok betonu komórkowego.
I nadal nic nie rozumiesz. O co w tym chodzi? I robi ci się żal wymęczonego chłopca.
– Cholera – wyrywa ci się tylko na moment. Bo szybko zakrywasz sobie usta, ale i tak, o mało nie wychodzisz do niego ze swojego ukrycia.
– Ciuch, ciuch, ciuch!
I coś ci zaczyna świtać w głowie. A tymczasem młody bóg, rozkraczony na wyspie piasku… –
…- stanął ponad wykreowanym przez siebie światem… I wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Ale chyba tylko on wiedział, dlaczego? A ty nie zrozumiałeś, z czego było się tu cieszyć?
– Ciuch! Uuuu…!
Na piasku coś się dzieje. A dźwiękom wydawanym przez chłopca towarzyszą jakieś zdarzenia, którymi steruje on przy pomocy rączek i nóg. Teraz bierze jakieś patyki. I patyki w jego dłoniach ożywają. Ten patyk nie, tamten nie, ale ten, o ten, tak. I patyk kierowany małą dłonią idzie, nie, podbiega do ostatniej w ciągu białej cegły.
– Ciuch, ciuch, ciuch! Uuuu…
A patyk jest krótki i cienki, gdyby miał imitować człowieka, byłby to zapewne niewysoki chłopiec. Bo rozpościera jeszcze dwie, cieńsze gałązki, wychodzące z głównego malutkiego konara. I jedna gałązka w lewo, druga – w prawo, nieco nierówno, ale prawie, prawie, niczym… dwie rozpostarte na boki ludzkie ręce… I patyk łapie gałązkami–rączkami tylną ściankę ostatniej cegłówki.
– Uuuu…
A ciąg cegłówek, ciągnięty przez większy od nich blok betonu odjeżdża. Tak to wygląda przynajmniej, patrząc na gesty chłopca–demiurga. Ale, co to? Gałązka–chłopiec leży na ostatniej cegłówce, a Januszek teraz stoi nad tym większym blokiem betonu. A w ręku ma gruby konar. I ten gruby konar…
– Ho, ho, ho!
Tak! Patrzy znad dużego, ciemnego bloku betonu na ciąg białych cegieł z tyłu, za nim, i… grozi, krzyczy na gałązkę–chłopca…
– Co ty tam robisz?! Chcesz spaść, połamać się! – piskliwie „pohukuje” Januszek.
I nagle robi ci się niedobrze. Bo zaczynasz rozumieć.
Nie, tego nie da się zrozumieć. Czy ten mały gnój cię jednak widzi, ale jak, kiedy? Nie, to niemożliwe.
– Ho, ho, ho! Zmiataj stąd, no szybko! W try miga cię tu nie ma! Za długo masz nogi przy dupie? Chcesz żeby ci je koła obcięły…?
A kto to woła? Ten mały Januszek, swoim piskliwym głosikiem, czy… Czy on wie? Czy on się domyśla – to nie może być. Ktoś mu powiedział, nastawił go, pouczył, co i jak i dokładnie wszystko opracował przeciwko tobie… Czyli to jednak jest pułapka… A ten zasrany gnój, tak ci się odpłaca. I czujesz ukłucie gdzieś w boku. I z żołądka cofa ci się coś do przełyku, zaraz zwymiotujesz.
I udaje ci się to przemóc. Ale teraz coś cię ciśnie w skronie, masz zawroty głowy, na moment odpływasz, wszystko wokół kręci się jak na karuzeli… A taki miły zasraniec… I motylki w brzuchu.
A wagony z cegłówek jadą dalej po szynach z drutu zbrojeniowego. Blok betonu – parowóz wydaje ustami Januszka dźwięki buchającej pary. A konar-maszynista przegania w końcu chłopca–gałązkę. I chłopiec zostawia skład pociągu samemu sobie i na końcu łuku usypuje teraz, po obu stronach torów, dwie piaszczyste skarpy. I łączy je na górze gałązkami, które układa ściśle jedną przy drugiej i też posypuje je piaskiem. Z tornistra wyciąga mały, plastikowy model ciężarówki marki „Star”. I delikatnie ustawia na przysypanych piaskiem gałązkach, ponad torem kolejowym. Bo parowóz pociągnie teraz za sobą wagony, wjeżdżając łukiem w głęboki jar i za chwilę przejedzie pod wiaduktem.

Środa, od samego rana, ok. godz. 9

– Tak, faktycznie, to tutaj starsi od Januszka chłopcy z osiedla Łużyckiego, z ulicy Waszkiewicza i II Armii robią te swoje głupie zabawy.

– Skąd pan o tym wie? Bywa pan przy tych zabawach?

– Czy obywatelka nie ma już tego wszystkiego zapisanego? Od tych różnych ludzi… Po co obywatelka zadaje takie pytanie?

– Bo może chcę to wiedzieć od pana. Jakie to są zabawy? I skąd u pana taka wiedza o nich?

– A, bo pracowałem wtedy jeszcze w służbie ochrony kolei. Na węźle Zielona Góra, jako patrolujący. Głównie zielonogórski dworzec, od strony dyscypliny pasażerów – bo pani to nawet nie wie, co cywile potrafią robić na dworcu, nie tylko w gmachu. Na peronach i w wagonach… A już szczególnie w dni wypłaty, ci dojeżdżający do roboty, po trasie z Gubina, od Krosna znaczy się, albo po trasie na Nową Sól, Bytom. I co z tego, że w „Warsie” na dworcu zakazują piwa, jak pierwsza pijalnia jest zaraz naprzeciwko, przy Placu Kolejarza…
Ale chadzałem też na złodzieja, pod parowozownię, na tory manewrowe i odstawcze, numer osiem i dwanaście, bo tam stoją towarowe, czekając na rozładunek, albo osobowe do sprzątania, po zjechaniu z trasy.
A przez całą Zieloną Górę prowadzą też tory, które idą donikąd. Bo kiedyś, jeszcze za Niemca, była to linia do Szprotawy. Ale po wojnie ruscy ją rozebrali i teraz kończy się gdzieś w lesie, pod Jędrzychowem.
I choć pociąg już dalej nie jedzie, to nadal dostarczają tędy wszystko do kilku fabryk. A najwięcej jeździ węgla, do składu na Węglowej, do „mebli”, do „wełny”. I spirytus wożą do „monopolu” i są wagony do browaru, do winiarni, na tartak i na składy WZGS-u…
Czy to co mówię, jest dla pani nudne, tak?

– Nie, nie. Bynajmniej nie dla mnie. Chyba, że pan sam tak uważa?

– Czy co ja uważam?

– Ta praca, dostarczanie towarów do fabryk, nudziła pana? Nie to pan chciał robić w życiu?

– Ja nie pakowałem na wagony, ja goniłem złodziejstwo i pijaków, łobuzów. Czy obywatelka wie, ile jest wszędzie tego kurewstwa, wszędzie! Jaki tu wokół jest burdel do posprzątania? Pewnie nawet obywatelka nie wie…

– Przestańmy z tą „obywatelką”! Panie Olku, proszę…

– Nie mogę… Coś mnie zmusza… Jak pani pyta o TE rzeczy, o TEGO chłopca…

– Jednak coś możemy zrobić z tym strachem? Bo to chyba tak ze strachu, prawda…?

– Coś mi się tak przestawia w głowie. Może gdyby bez TYCH rzeczy… Ja mogę tyle ludziom powiedzieć. Niedługo, już niedługo przyjdzie ta chwila, gdy TO się zdarzy… I ja to wiem…. Ten chłopiec, jego Matka i moja praca… Nie mówmy już o tym…

– No, niestety, musimy… A zatem, drogi Olku, robił pan porządek? Sprzątał pan świat.

– Sprzątałem? Czy ja sprzątałem świat?

– Tak. To chyba ważne zajęcie? A jak w tym nieporządku pojawili się ci chłopcy?

– Czy pani, taka wielka dama, pyta o chłopaczków? O małych chłopców? Na co to pani?

– Chodzi mi o tych z osiedla, na torach. Chyba nie byli aż tak bardzo mali? Czy byli może wśród nich koledzy Januszka…?

– Bo to było tak, że dwa razy na dobę, na manewrowej spinano składy na tę wewnętrzną linię. Na teren samej Zielonej znaczy się. I potem dwa razy na dzień szedł skład kilku wagonów, a „Amerykanka” była wczepiona tak po środku. Z raz w tygodniu, składy były dłuższe i wtedy „Amerykanka” szła nie, jak zwykle, między wagonami, ale z przodu, a od tyłu pchał jeszcze dodatkowo jakiś maluch. Albo i druga „Amerykanka”, o ile tylko była wolna pod ręką.
„Amerykanka”, czy pani wie co to takiego? Bo to parowóz, Tr203 – 358.
A w jarze od Krośnieńskiej, a potem to przy Waszkiewicza oraz tam dalej, zwłaszcza tam dalej, przy Kukułczej i między Strzelecką a Sienkiewicza, jest mocno pod górę, a tory idą pod drzewami. I jak jesienią spadły liście na szyny, to leżały, aż przeleżały do wiosny i parowóz potrafił się na nich ślizgać i nie wepchnąć wagonów pod taką górkę. A po deszczach są do tego jeszcze nanosy na przejazdach przez ulice, na Kraszewskiego, przed Polską Wełną… I przy Ogrodowej… I wtedy tam jest najgorzej… Tak, jesienią i wiosną, to już bardzo często szły po dwa parowozy. Z tyłu albo z przodu albo jeden na jednym końcu a drugi na drugim. I wtedy też było najbardziej niebezpiecznie, bo maszyniści z obu lokomotyw nie mieli żadnego kontaktu między sobą. A przecież ten drugi musiał ciągnąć skład od przodu, ślizgając się po tych liściach i na nanosach, aby wspierać tego pierwszego, który by sam nie dał rady wepchnąć ślizgającego się składu. Tak, znacznie łatwiej było wtedy, gdy dwa szły razem i pchały od tyłu, albo oba ciągnęły pod przodu.
I podobnie było po każdych roztopach. Co tylko mróz ulżył, od późnej jesieni, przez zimę, aż do początku wiosny…
Czy mógłbym opowiedzieć jeszcze o spinaniu?
A to było tak. Pociągi z tymi wagonami, które przyszły na stację do Zielonej Góry, ale nie do rozładunku na miejscu, tylko u odbiorców, tych co mają własne bocznice, to dawano je na tor szesnasty. A potem na manewrowej, tam przy Traugutta, wypinano wagony według miejsca docelowego, czyli konkretnego zakładu w mieście. I te które przyszły późno, pod koniec dnia lub wieczorem, zaczynano spinać od czwartej w nocy, ale tak, żeby te do tartaku czy WZGS-u były przed parowozem, na samym przedzie, czyli najdalej od środka składu, od tej „Amerykanki”. A potem, już za parowozem, w kolejności szedł browar, „wełna”, „meble” i tak dalej.
I zawsze było tak, że wagon do najdalszego, ostatniego zakładu był od czoła składu. A „Amerykanka”, która jechała w środku, pchała przed sobą te wagony, najpierw wjeżdżając powiedzmy do tartaku, położonego na samym końcu trasy, już pod Jędrzychowem. I dzięki takiemu układowi, gdy pociąg wjechał na teren placu z drewnem, odczepialiśmy z samego przodu wagon przeznaczony dla tartaku a „Amerykanka” mogła teraz wypchać resztę składu w drugą stronę, z powrotem torem szlakowym, ku miastu. I na tym powrocie pociąg najpierw zajeżdżał do WZGS-u, gdzie zostawialiśmy kolejny wagon sprzed parowozu. A potem – do kolejnych odbiorców, do browaru, „wełny”, „mebli”, u których na ich bocznicach odczepiano następne wagony. I teraz, to z tego drugiego końca, bo po obsłużeniu WZGS-u, przed „Amerykanką” nie było już przecież niczego..
A puste wagony doczepiano do składu powrotnego w odwrotnej kolejności. Czasem przed „angielką” przy browarze, te wagony z tyłu parowozu zostawialiśmy na płozach i dopiero na powrocie z WZGS-u lub tartaku zabieraliśmy je dalej, samym parowozem.
A bywało też, że lokomotywa szła normalnie, czyli z przodu. I było to tylko wtedy, gdy wagony szły jedynie do browaru, „mebli” lub „wełny” i nigdzie indziej. No i po tym też można było poznać, dokąd tego dnia jechał skład. Bo jak parowóz ciągnął wagony za sobą, to był to pociąg do browaru, fabryki mebli i „Polskiej Wełny”.
A skład spinany od czwartej w nocy, szedł na trasę około siódmej rano.
A gdzieś między jedenastą w południe a pierwszą wracały z powrotem puste wagony z wczoraj. I w te dni, kiedy jeździły po dwa pociągi na dzień, powtarzało się to późnym popołudniem, tak aby na dziewiętnastą wrócić na wieczorne wyposażenie parowozu.
No i tu się pojawiała ta cała gówniażeria. Bo robili sobie zabawy, nie zważając w ogóle na niebezpieczeństwo.

– Na czym te niebezpieczne zabawy polegały?

– Bo to czepiali się skrajnego wagonu, ostatniego albo pierwszego. A było to zależne od tego, gdzie był parowóz. I podjeżdżali po kawałku, aż kto ich nie pogonił. I zawody takie sobie robili, kto wskoczy, przytrzyma się i dłużej nie spadnie. Albo kto wskoczy z jak najkrótszego rozbiegu, a nawet próbowali wskakiwać z miejsca.
A wyciągali też i płozy, gdy zostawialiśmy wagony, aby wziąć je później, po odstawieniu wagonów do tartaku czy WZGS-ie na górze lub do „budowlanki” czy na „węglarni” na dole.
Czy było to niebezpieczne? A było. A zresztą obsłudze składu nie brakło i innych kłopotów. Bo zdarzały się wypadki, gdy wagony się wyczepiały i wyczepione staczały się same w dół, wzdłuż torów. Bo parowozy się ślizgały, bo nie mogły pociągnąć w górę… I bywały problemy na przejazdach, bo pod pociąg wjeżdżali kierowcy samochodów lub były duże nanosy. No, a tu na dodatek ci gówniarze, czepiali się wagonów, podrzucali monety na szyny i inne jakieś blachy, aby pociąg po nich przejechał… I wyciągali te płozy, o których już mówiłem…
A tak było głównie przy tych nowych osiedlach, bo to byli gówniarze z bloków przy Waszkiewicza, z Sucharskiego, Jóźwiaka, Jaskółczej i okolic Ogrodowej.

– I pan ich gonił?

– A jakże! Bo obsługa składów, maszynista i manewrowi, ci co to wyskakiwali na ulice, aby wstrzymać ruch na przejeździe, nie dawali sobie z nimi rady. Bali się ich. Czy znaleźli jakieś rozwiązanie? Znaleźli! Poszukali sobie kogoś odważnego. I koniec końców poprosili nas, patrole Służb Ochrony, byśmy co pewien czas pojechali z nimi składem i pogonili gówniarzy.

– I co, pogonił ich pan?

– A oczywiście! I nie tylko pogoniłem, ale i złapałem też paru tych obwiesiów.

– A jak to się odbywało?

– A jak miało się niby odbywać?

– Co wtedy pan czuł?

– Nie rozumiem…

– Proszę opowiedzieć, co pan czuł tak ich goniąc? A jak ich pan złapał? Było panu jakoś lepiej, jak to pan zapamiętał? Poznał, może, pan bliżej któregoś z tych gówniarzy?

– Łobuzów?

– Łobuzów. Tak, oczywiście, że łobuzów, panie Olku…

Ciąg dalszy w następny piątek

Odcinek 1

Rozpoczynam dziś publikację ogromnej powieści, której fragmenty już kiedyś tu umieściłam (Deszczowa delegacja), a której poszczególne części rozgrywają się co 10 lat. Główni bohaterowie tych historii znikają, pojawiają się nowi, jedni umierają, inni przesuwają się na boczny plan, przenosimy się wzdłuż osi czasu to wstecz, to do przodu, a sens całości zrozumiemy zapewne, jak się to monumentalne dzieło skończy, a może i wtedy nie, bo już pozapominamy, kto kiedy kogo o co podejrzewał, kto umarł i kto komu podstawił nogę. Trzeba więc będzie przeczytać całość raz jeszcze, łudząc się, że tym razem zrozumiemy, ale też, że autorowi nie przydarzyło się to, co mianowicie było udziałem Antoniego Gołubiewa, autora wielotomowej i wielowątkowej powieści Bolesław Chrobry. Gołubiew nie poradził sobie z tym, co stworzył i nie umiejąc rozplątać i zakończyć zawikłanych wątków, nigdy powieści nie dokończył.

No to zaczynamy.

Mieczysław Bonisławski

JESZCZE WE WRZEŚNIU. NIEMAL TUŻ PO WAKACJACH I URLOPIE

ok. godz. 9:00 rano

To posłuchajcie teraz tego. Przecież wy też wracacie z wakacji, urlopów. Z urlopów… Pierwszy dzień w pracy, jeszcze ta rozgrzana plaża, zimne piwo, gorące rytmy… A tu od rana sprawa, taka bardziej poważna. Posłuchajcie zatem mojej opowieści, trochę, właśnie o tym…

– Panie Olku… Niech pan sobie wyobrazi, proszę, słoneczne popołudnie w Zielonej Górze. Stoimy na zachodnim krańcu miasta. Jest ciepły, bardzo ciepły wrzesień. Złota jesień. Dzieci od dwóch tygodni znowu chodzą do szkoły. Właśnie wróciły po lekcjach do pustych mieszkań w bloku. Rodzice nie przyszli jeszcze z pracy. Dla tych, co nie jedzą obiadu w szkole, gorący posiłek przy rodzinnym stole będzie dopiero za godzinę. Albo za dwie lub trzy? Niech pan nam powie może, co dziesięcio-, dwunastolatek robi w bloku, gdy nie ma dorosłych?

– Właśnie wyobrażam sobie bloki.
Nowe bloki. I raczej szare, bo sklecone tak na szybko z betonowych płyt (zwanych nawet „wielką płytą”). Niskie, czteropiętrowe, są bardzo proste i bardzo długie. I przy tych ich kilkunastu klatkach schodowych i jednostajnym, wydłużonym kształcie, bez żadnych załamań czy skosów, wydają się takie niskie, jeszcze niższe niż te cztery piętra.
I całe są szare, chropowate od betonu, zimne. Bo jedyne żywsze barwy, to jakieś schnące po praniu szmaty, kwiat w doniczce, plażowy leżak. A rozłożone są one po wciśniętych w bryłę bloku balkonach (balkony tak zwanym kosztem pokoju). I pozostają tak stłamszone w czeluściach budynku, że nie stanowią krzykliwej toni w morzu szarości. I są raczej szeptem, niknącą w odmętach kolorową plamką…
Wokół domów ciągle coś się buduje, bo osiedle jest nowe. I nawet dojazdy nie są jeszcze do końca gotowe. I dlatego wzdłuż bloku prowadzi ulica z betonowych płyt, w pewnym momencie kończąca się łachą piachu. A dalej wiedzie już tylko rozjeżdżona ciężkim sprzętem piaszczysta, błotnista breja. Ta betonówka, to ulica generała Waszkiewicza. Wznosi się nieco i nagle urywa w miejscu, gdzie architekci zaplanowali na przyszłość niewielki wiadukt.
A między blokami widzę przestrzeń międzyblokową.
I próbuję przejść tunelem, ziejącym ni stąd ni zowąd z niczym nie zaburzonej bryły bloku na jego drugą stronę. Próbuję wejścia w tę przestrzeń…

– Tak, rozumiem to. I niech pan nam powie może, co się wówczas dzieje?

– A, staję przed drugim, takim samym blokiem. A dwie betonowe, równolegle do siebie ściany z szarej wielkiej płyty wygradzają przestrzeń, gdzie na boisku z betonu, wokół paru huśtawek i przy piaskownicy, obok ceglanego śmietnika dokazuje stadko dzieciaków. A nad ich głowami, spomiędzy betonowych ścian unosi się stłumiony zasłoną z wielkiej płyty gwar. I tonacja tych głosów jest zniekształcona swoistym echem tej studni i zwielokrotnieniem kakofonii dźwięków wydobywających się na raz z tak wielu gardeł. Gwar, szum głosów, głuchy dźwięk odbitej piłki od betonu, przenikliwego pisku rozbujanej huśtawki, może brzdęk dzwonka od roweru. I na pewno słychać odgłosy skakania przez skakankę.
I właśnie tu możesz, w oczekiwaniu na matkę, ciotkę, sąsiadkę, ojca, wujka robić to, co inni, ci wszyscy. O ile masz się do kogo przyłączyć. A tak właśnie powinno być, bo skoro tu, w jednym z tych bloków, mieszkasz…

– Wracamy jeszcze przed blok, proszę. Na rozkopaną, niedokończoną ulicę.

– Dobrze. Po jej drugiej stronie nie ma ani kolejnego bloku, ani śmietnika z placem zabaw. Bo tam zieje pustka, a raczej krajobraz, potocznie nazywany przez dorosłych, księżycowym.
I ciężko powiedzieć, czy tak właśnie powinno nazywać się dużą skarpę świeżego, żółtego piachu, która wznosi się po prostu na wysokość pierwszego piętra? I ułożone po jej bokach w sterty drewno budowlane (głównie deski i kantówki). I stos przygotowanych do układania cegieł, i pryzmę ułożonych jedne na drugich płyt stropowych? A jeżeli powinno, to dlaczego? Czy tak właśnie wygląda księżyc? Czy stojący też tutaj, na szeroko rozstawionych szynach, dźwig, w ogóle, czy to gabarytem, czy konstrukcją przypomina księżycowego łazika?
A za dźwigiem, nazwanym imieniem „Marian”, wyłania się niedokończona jeszcze budowla z białej cegły. I, co ciekawe, ta biel ożywia cały widok.
Czy nie mówią: biały to nie kolor? A niech tylko pani spojrzy na to morze szarości wielkiej płyty i bure błoto wkoło, a zrozumie pani, że świeża, śnieżna biel to też żywy, wesoły kolor!
A ta budowla jest bardzo ciekawa. Bo stanowi ją konstrukcja z żelbetonowych filarów łączonych belkami stropowymi i poprzecznymi (chyba też z betonu). Pustą przestrzeń pomiędzy nimi robotnicy wypełniali jeszcze przed godziną właśnie tą białą cegłą. I przypomina to trochę technikę budowy, zwaną pruskim murem, choć cegła tu znacznie większa i biała a nie czerwona, a szkielet przecież nie drewniany.
A czy nie jest dziwne, że cegły zaczęto układać od piętra? Tak, że dół tej konstrukcji na razie jest niezabudowany. I wygląda ona z daleka jak zadaszona hala, nad którą wznosi się jeszcze piętro. Otwarta całkowicie na zewnętrzne otoczenie, ale z przegrodami wewnątrz, niczym ciąg grot czy jaskiń.
Bo wrażenie to potęguje mrok panujący w tych zamkniętych od góry, ale nie obudowanych ścianami zewnętrznymi pomieszczeniach parteru. A tym głębszy, że białe ściany piętra wręcz lśnią we wrześniowym słońcu popołudnia. I kontrast jest przejmujący.
I do tego dochodzi ta zupełna pustka i towarzysząca jej cisza. Bo robotnicy zaczynają tu robotę z samego rana, stąd po godzinie piętnastej plac budowy zupełnie się wyludnia. A do niedawna nie było tu nawet stróża. I całe piętro i wszystkie nisze na parterze, przestrzeń między stosami desek i cegieł, zbocza hałdy piasku, dźwig są teraz po prostu jak martwe.

– Dobrze, znamy już czas i miejsce, czyli scenę dramatu. Teraz niech pan sobie wyobrazi może, w takiej mrocznej, ceglanej grocie, pustej i martwej, samego jak palec dziesięciolatka…

Dwa dni później, znowu ok. 9 rano

– Dzisiaj kogoś poznamy, panie Olku. Przenieśmy się, może, do pobliskiej szkoły. W nowym gmachu przy ulicy Gwardii Ludowej jest któraś z kolei lekcja. Na szczęście przedostatnia dzisiaj. W końcu! Przyjrzyjmy się, proszę, przez chwilę mikremu Januszkowi. Z ciężkim, wielkim tornistrem na przygarbionych pleckach. Niech pan nam o nim opowie może.

– A, wiem, że od kilkunastu dni mały chłopiec chowa coś na parapecie swojego pokoju. I cały czas czujemy razem tę tajemnicę, skrywaną nawet przed domownikami. Bo słoik jest wyciągnięty gdzieś z piwnicy, gaza podprowadzona z domowej apteczki w kuchni.
Bo woda w słoiku – po cichu przeniesiona nocą z łazienki. A nasączona nią gaza, chroniona ściankami słoika skrywa coś, co w końcu osiągnęło cel, udało się temu chłopcu. Bo ziarnko fasoli nie jest już ziarnkiem. Napęczniało, pękło, spomiędzy dwóch połówek wydostał się żółty ogonek. I teraz, po kilku dniach, ogonek nie jest już żółty, tylko zielony. I nie jest ogonkiem, ale coraz grubszą i wyższą łodyżką, obrastającą kolejnym listkiem.
I od paru nocy mały tuli co wieczór słoik, który zdejmuje z parapetu, zza zasłony i bierze pod pierzynę. I przytula buzię, muska usteczkami, szepce doń słowa pieszczoty. I bardzo uważa, aby nie zasnąć ze słoikiem, bo wtedy, we śnie mógłby go zrzucić z łóżka, stłuc. A to byłaby tragedia. Pilnuje się zatem, czeka do ostatniej chwili przed zaśnięciem i odkłada słoik na parapet, za zasłonę, czule go żegnając i życząc roślince w środku „dobranoc” i dobrych snów.
A zaraz potem zasypia, bezpieczny, silny, gotowy ustrzelić z haubicy wrogie czołgi, atakujące batalion Czernousowa i Marusi, przywalić Kotlarskiemu w ryja, najlepiej tak, aby to zobaczyła Kamila Graczyk…
…Czy Arleta Gratyniuk już się ze mnie nie naśmiewa, a nauczyciel techniki stoi z rozdziawionymi ustami, słuchając jak doskonale tłumaczę zasadę działania… A, czekaj, jak to się nazywa…? No, nie pamiętam. A, co tam wszystkim do tego! To jest cokolwiek, kolejne z urządzeń omawianych na poprzedniej lekcji. A ten „Technik” mówi tak niezrozumiale, dyktuje tak szybko i dużo. I jak tu zdążyć to wszystko zapisać w zeszycie i do tego wyraźnym, wyprostowanym pismem technicznym, tak aby potem, sprawdzając zeszyty, Technik nie krzyczał, nie wyśmiewał przy całej klasie? Czy to jest normalne, że im wszystkim się to udaje? Jak oni to robią? Kiedy się tego nauczyli?
…A przecież w twojej poprzedniej szkole nie było żadnego pisma technicznego, żaden nauczyciel tak nie dyktował. Pani rozmawiała z tobą, tłumaczyła, była taka bliska…

– Proszę, kto tak myśli!?

– A rankiem chowam się pod pierzyną i nie chcę wstawać, a przecież muszę. I nagle zrywam się, po długiej chwili ociągania się. A zanim pójdę do łazienki, tulę słoik, odkładam go. A gdy wracam stamtąd, wyciągam słoik, przyglądam mu się, gadam z fasolką i zaczynam się ubierać. I jem śniadanie. I w końcu wychodzę do szkoły. A przed wyjściem żegnam się z fasolką.

– Jednak, kto to wszystko robi!?

– Januszek. Bo on wie co go czeka. A to będą ciężkie chwile, ale trzeba się przemóc. Przeboleć te godziny, po to, by po południu wrócić do domu, gdzie jest słoik z rosnącą fasolką. I znowu jest do kogo się przytulić, z kim porozmawiać. A ona tak wszystko rozumie, wszystkiego wysłuchuje. I pociesza samym tylko tym, że po prostu jest, jego jest i z nim.
Ale dzisiaj słoik trzeba było zabrać ze sobą, do szkoły. I obaj wiemy, że to nic dobrego. Bo to coś złego, co czai się cały czas wokół nas. No i ta przyroda jest właśnie przedostatnią lekcją. Po niej jeszcze tylko technika. A wokół słoneczny, wrześniowy dzień, a w środku, w nas, mrok. Kiedy, gdzie i jak stąd szybko uciec, schować się…?

– Ale z kim my teraz rozmawiamy? Proszę, kim wy jesteście? Czy jest tu jeszcze pan Olek?

– Ja jestem Januszek, proszę pani… Drodzy ludzie! Tu nikogo więcej nie ma!

– Ten mały chłopiec, tak? A co się dzieje z panem Olkiem, jednak gdzie jest pan Olek?

– Ja nie wiem o kim pani mówi? Ja nie znam takiego pana!

– Zatem…

– Ja jestem Januszek. Januszek z piątej klasy… Tak, droga pani, kogo pani jeszcze będzie chciała tu widzieć?!

– Zatem, mój drogi Januszku… Tydzień temu też była przyroda. Dobrze to pamiętasz? Czy tak samo zapamiętałeś to jak ja…? Masz ciągle przed oczyma to…

… jak Arleta Gratyniuk stoi przy Kapale. I pokazuje na ciebie. A jest przerwa przed przyrodą. A do tego, dyżurująca nauczycielka znikła gdzieś z korytarza.
I tulisz się do ściany, tam gdzie hol zwęża się i kończą się okna, wychodzące na plac apelowy przed wejściem do szkoły, a zaczynają się ubikacje. I Szczepański ze złośliwym grymasem na twarzy podchodzi do ciebie.
– Co, ty – pada obraźliwie określenie, przed którym tak się wzdragasz, ilekroć ktoś nim w ciebie rzuca – znowu odpierdalasz?! Powiedziano ci ostatnio…
I Szczepański popycha cię silnie oboma rękoma. Zasłaniasz twarz tornistrem, który spada ci z ramion.
I doskakuje Kapała i wyrywa ci tornister. I otwiera go pospiesznie i niedbale, prawie wyrywając zamek.
– Dawaj, gdzie to masz? Jak znajdę, to…
I wyciąga ci z tornistra małe kartonowe pudełko z wyciętymi całkowicie dwoma ścianami. A to praca na lekcję przyrody, która będzie po tej przerwie. Bo to ulepiony z plasteliny kwiatostan pospolitej rośliny. Płatki, pręciki, szypułka są bardzo udane, bo odtworzone z wielką dokładnością, wiernie do ostatniego szczegółu. A delikatna linia krawędzi poszczególnych elementów płynnie rozdziela kolory różnych kawałków plasteliny. Naprawdę doskonały efekt kilkugodzinnej pracy, z którego można być dumnym. I może, w końcu, wpadnie piątka z przyrody, ta pierwsza piątka po kilku miesiącach w nowej szkole?
A tu nic z tego. Bo Kapała rechocząc wyciąga model kwiatu z chroniącej go tekturki. I bierze dwoma palcami, kładzie sobie na drugiej dłoni i powoli, celebrując poczucie satysfakcji zaciska pięść z tracącą jakąkolwiek postać, stającą się bezkształtną masą plasteliną w środku.
I podbiega zdziwiona Beata Dunaj, pełniąca w tym tygodniu funkcję dyżurnej.
– Co ty robisz? – strofuje rozbawionych Kapałę i Szczepańskiego. A nieco z tyłu, jakby nie mając z nimi, z tym co się tu dzieje, nic wspólnego, stoi jeszcze Kotlarski. I udaje ni to obojętność, ni to uprzejme ubolewanie.
– I po co mu to zabieracie? Przecież możecie mu to oddać, dlaczego ma mieć kolejną dwóję – pastwi się nad tobą tą swoją służbową litością Beatka z trzeciej ławki. Och, tylko nie to – dziewczyna broni cię przed dwoma największymi, klasowymi cwaniakami… I to tak przy wszystkich, na oczach całej szkoły…! A żeby to była chociaż Kama Graczyk, która gdzieś na uboczu, poza zasięgiem wzroku całej klasy i tak, tylko we dwoje, pomaga ci ulepić na nowo ten model…
– No, masz – Szczepański odbiera Kapale zniszczoną pracę i ze złośliwym uśmiechem oddaje ci ją.
I Kapała niemal rzuca w ciebie jeszcze pustą kartonową osłonką.
– I jeszcze to jest twoje. Bierz – krzyczy za tobą, gdy ty łykając łzy, tak aby ich nikt nie zobaczył uciekasz do szkolnej ubikacji. Aby jak najdalej od tych chłopaków i dziewczyn. I od nich wszystkich.
A z korytarza dobiega cię jeszcze dzwonek na lekcję przyrody.

Tego samego dnia, ale już późnym popołudniem

– Zacznijmy już, może, panie Olku. Dziś jest dla nas nowy dzień…
– I nowa lekcja przyrody. I masz ze sobą tę fasolkę, która wyrosła dla ciebie. A w dupę nawet z tą kolejną, ostatnią lekcją techniki, na której „Technik” znowu… Bo przed nią jest ta przyroda, która pozwala na najbliższy czas zapomnieć o technice.
I wychodzisz dumny z gabinetu matematycznego, dzierżąc w rękach słoik, w którym wykiełkowała dla ciebie twoja fasolka. Czy wszyscy patrzą i widzą jak wyrosła? Raczej nie patrzą, bo i co w tym nadzwyczajnego, każdy ma dzisiaj ze sobą taki słoik. I raczej nie widzą, ty jednak jesteś tak zapatrzony, że bodaj całego świata wokół nie dostrzegasz.
I wychodzisz z klasy. A przed sobą niesiesz słoik. I skręcasz w ten korytarz w stronę klatki schodowej. I jesteś na końcu korytarza. A za jego rogiem zaczynają się schody i nie widzisz czającego się tam w ukryciu Kotlarskiego. Nie zauważasz jego delikatnego gestu w stronę przyglądających się wszystkiemu z dołu Kapały, Szczepańskiego, Arlety i reszty. A może zresztą tej reszty nawet nie ma, przecież to nie kino, tylko szkoła?
I nie widzisz jak Kotlarski lekko wystawia nogę, o którą zahaczasz. I nie rozumiesz też dlaczego Kotlarski niby niechcący, zza węgła, delikatnie na ciebie wpada, popychając w stronę schodów. Jakby było mało już tego, że potykasz się o jego nogę, którą ci po chamsku podstawił.
I w pierwszej chwili nie widzisz też tego, jak słoik leci ci z rąk i toczy się po schodach, rozbijając się na wiele okruchów.
A ty spadasz na dół i podnosisz z podłogi złamany, zielony badyl ze zwisającym, naderwanym ostatnim liściem.
W pierwszej chwili nie rozumiesz co do ciebie mówi Kotlarski, pochylając się nad tobą z udawaną troską.
– Och, stary, przepraszam cię. Wyleciałeś na mnie taki, taki zza tego rogu. Nic nie mogłem zrobić. Wszystko w porządku?
I bierze połamaną fasolkę z twoich rąk.
– Czekaj, pomogę ci… Ale, ale z tego to chyba już nic nie będzie…? Bo tego się nie uratuje. Może wyrzucę ci to do kosza? Czy jednak chcesz to sobie zabrać, do domu…?
Ale oszołomienie mija. I zabierasz Kotlarskiemu trupa fasolki. I porywasz z podłogi otwarty tornister i tłumiąc płacz, rozpychając uczniów na korytarzu wybiegasz przez drzwi wejściowe ze szkoły…

– Gdzie wtedy pan był? Co pan czuł? Ten chłopiec…

– Drodzy ludzie! Przecież chłopiec cały czas jest tutaj! O co pani będzie jeszcze pytać?

– Gdzie? Tutaj, razem z nami, proszę…?

– Czy…? Tak, oczywiście! Januszku, drogi chłopcze, obywatelka się ciebie pyta…

– Zatem… Tak, powiedz nam zatem, chłopcze, może, o swych uczuciach, o swych przeżyciach.

– Januszek! Czemu milczysz…? To nie jest w porządku. Odpowiadaj obywatelce…
Czy nie pamiętasz tego? I nie wiesz jak to wtedy jest?
Wychodzisz pospiesznie do góry. Po rozkopanej, nieutwardzonej jeszcze skarpie, która okala szkolny plac apelowy, rozciągający się przed głównym wejściem do szkoły i wzdłuż jej całego gmachu. A buty grzęzną ci w miękkiej glinie. I potykasz się. Przystajesz. Ruszasz i dalej się ślizgasz w mokrej breji. I nieporadnie próbujesz założyć tornister, co udaje ci się za trzecim razem. I gdy jesteś na szczycie skarpy, wrogi korytarz szkolny, który masz gdzieś za plecami, wydaje ci się już tylko wspomnieniem. A włożony w to twój wielki wysiłek, jest ceną, którą płacisz za sukces, jaki udało ci się osiągnąć. I mierzysz to zmęczenie zgodnie ze skalą oddającą bezmiar twojego dokonania. Ale czujesz też na karku złowrogie skurcze. Bo to stres z obawy przed skuteczną pogonią.


A stając już na wzniesieniu, jesteś na skraju nowej, wyasfaltowanej niedawno ulicy. W lewo rozszerza się ona w dwujezdniową arterię, przedzieloną po środku pasem zieleni. I w tym kierunku idzie się do liceum i amfiteatru. A twoje osiedle jest jednak w prawo.
I masz do wyboru dwie drogi. Tę krótszą – gdyby zawrócić i stojąc znowu twarzą do szkoły – odbić w lewo ku długiemu czteropiętrowemu mrówkowcowi, stojącemu na górnym skraju obszernego, lejkowatego obniżenia, zwanego Kaczym Dołem, za którym, na dole, pieszy szlak biegnie dalej pomiędzy otynkowanymi na brązowo punktowcami. I ta trasa wiedzie obok ogrodzonego betonowym parkanem więziennego baraku, u podnóża wieżyczki strażniczej. A najgorsze jest to, że idzie się tędy, okrążając plac przed szkołą, niemal tuż nad nim i będąc cały czas widocznym z okien korytarzy szkoły. A tędy też wracają do siebie uczniowie z owego mrówkowca i ulicy punktowców. I na tej drodze do domu nikt nigdy przez to nie jest sam, pełno tu chłopaków i dziewczyn z różnych klas. I tu jesteś widoczny dla nauczycielki przyrody i innych nauczycieli, jeżeli tylko szukają cię, zaniepokojeni tym, że cię nie ma na lekcji przyrody. I tu widzi cię cała banda Szczepańskiego, o ile chce cię dopaść i pobić lub sprowadzić w niesławie do klasy, w taki haniebny sposób karząc cię za ucieczkę z lekcji. I tu cię zagadują, widzą, śmieją się z twoich wagarów ci wszyscy inni, wracający do domu tak jak się należy, po zakończeniu swoich lekcji.
A ty chcesz się schować, zniknąć. I dlatego skręcasz w prawo (czyli gdybyś zawrócił, to te „w prawo”, byłoby właśnie tamtym „w lewo”, obok więziennej wieżyczki, którego tak chcesz unikać), ale odbijasz nieco dalej (wyżej) niż więzienie, szerokim, odchodzącym od szkoły łukiem tej nowej, asfaltowej ulicy Gwardii Ludowej.
A ta ulica, choć jeżdżą nią już prywatne samochody osobowe, ciężarówki z zaopatrzeniem a nawet autobusy miejskie, jest jeszcze cały czas w budowie. Bo prowadzi praktycznie przez wielki plac budowy. I gotowa jest tylko nie za szeroka (dwa pasy), asfaltowa jezdnia, a nie ma ciągle chodników. I idzie się obok wylanej masy bitumicznej bez krawężników (niczym szosa gdzieś między polami lub w lesie), wydeptaną w gliniastej brei ścieżką. I w dni deszczowe jest to zdradliwe, wciągające buty bagno, a w porze suchej i słonecznej – najeżone koleinami twarde klepisko. A ścieżka wije się to przy samym asfalcie, to odchodząc od szosy, raz w dół raz w górę, jeszcze innym razem po płaskim. W zależności od położenia budowy konkretnego budynku względem tej, okrążającej, jeden po drugim, cały ich ciąg ulicy.
Szosa generalnie wiedzie szerokim łukiem w prawo, łukiem obchodzącym pozostającą nieco w dole szkołę i domy zgrupowane wokół Kaczego Dołu (na górze mrówkowiec, na dole punktowce). A w oddali, na linii horyzontu, stoją po wewnętrznej stronie tego łuku (na prawo od wygiętej ulicy) dwa zamieszkałe już dziesięciopiętrowe wieżowce. Bliższe, budowane zaraz za szkołą (patrząc wzdłuż łuku ulicy od strony liceum i amfiteatru) trzy inne wieżowce są już gotowe, ale jeszcze nieotynkowane i puste. A w jednym, najbliższym szkole, nie ma jeszcze nawet okien i drzwi balkonowych. I wszystkie tworzą jedną, wygiętą linię, po tej stronie ulicy. A po jej drugiej stronie jest pustka, pofałdowana łąka z kępami owocowych drzew, przechodząca w oddali w lity las. Gdzieś pośród tych traw i krzewów są glinianki, a w nich wielkie mrowie traszek i żab. I będą tam, dopóki w miejscu łąk nie powstanie kolejne osiedle.
Dla dziesięciolatka wybór tej trasy, to trzykrotne nadrobienie odległości i wyprawa niemal po skraju poznanego świata. Ale tylko tutaj jest szansa na przebycie drogi do domu w samotności, skutecznej ucieczki.
I dlatego idziesz w stronę domu właśnie tędy.

Początek następnego tygodnia, poniedziałek, godz. 11 przed południem.

– Wróćmy może jeszcze do tego co się stało po ucieczce z lekcji przyrody… Jednak od początku tej wędrówki wiadomo, że po drodze, daleko poza ostatnim blokiem osiedla Łużyckiego, aż na linii widnokręgu jest krzyżówka ulicy Gwardii Ludowej z ulicą Łużycką. To tędy trzeba wracać ku blokom przy Waszkiewicza. Ale zanim dojdzie się do bloku Januszka, przechodzi się obok tej budowli z piętrem z białych cegieł. Obok dźwigu na szeroko rozstawionych szynach. Januszek, gdy wie, że w domu nikogo nie ma, nie idzie do pustego mieszkania. Nie zostaje też na placu zabaw lub na boisku. Nie kładzie tornistra na trawie i nie dołącza się do kręgu bawiących się dzieci. Januszek skręca do białego budynku. Przenika przez ogrodzenie. Daje się wchłonąć mrocznym grotom na parterze budowli.
Niech pan nam teraz opowie coś, proszę, właśnie o tym.

– Wzrok ci się już przyzwyczaił do półmroku. Pomimo kontrastu z jasnym, pozostającym w ostrym słonecznym świetle otoczeniem, rozróżniasz dokładnie szczegóły wnętrz skrytych pod wymurowanym z cegieł piętrem. Czujesz się niczym przy wchodzeniu z olbrzymiej, otwartej przestrzeni do dusznej, wąskiej i niskiej pieczary. Pieczary, czyli jaskini? Nie, to chyba niezbyt trafne. To ma być zejście z pustyni, gorącej i nasłonecznionej do wnętrza piramidy? Zaprzeczamy. To jest raczej wejście z obszernego, zatłoczonego, pełnego spoconych i zmęczonych gwarem, intensywnością dnia wielu ludzi placu pod kolumnadę jakiejś starożytnej, greckiej lub rzymskiej budowli. Budowli opartej o kolumny, z dachem hen wysoko nad głową, bez ścian na wyciągnięcie ręki, w jej mrok, w jej ograniczoną przestrzeń, w jej otchłań. Otchłań? Skąd tu otchłań? Tylko dlatego, że schodzimy z pełnego słońca, z bezkresną linią horyzontu w cień? W ciemność tak kontrastującą, że ograniczającą do minimum wgląd w postrzegane granice widnokręgu?
Przy wchodzeniu między kolumnadę akropolu, jakichś ruin hellenistycznej świątyni, czy pozostałości imitacji innej Arkadii (gdzieś zupełnie z dala od Grecji czy Italii) nie towarzyszy poczucie zanurzania się w otchłani… To jest coś innego. Rzeczywiście wchodzisz ze strefy gorąca i jasności w obszar cienia, półmroku, mroku. Tak, robi się coraz mniej jasno, coraz mniej przestronnie. Jest coraz ciemniej, idziesz dalej, głębiej, nie rozróżniasz już kształtu kolumn, ich ilości, tego gdzie są. Robi się coraz ciaśniej, schodzisz w dół. Najpierw szerokim korytarzem, który łagodnie, ale systematycznie, za każdym kolejnym krokiem się zwęża. Możesz już dotknąć ściany z lewej, ściany z prawej, sklepienia. Jesteś w korytarzu, korytarz skręca, w lewo, w prawo, wyczuwasz stopami, że jego spąg się obniża. Czujesz całym ciałem, iż stąpasz w dół, zapadasz się… Ale…
Jak to się dzieje, że robisz zaledwie kilka kroków, a zmienia się całe twoje otoczenie, całe życie? Ze światłości, w mrok. Spomiędzy przestronnej, strzelistej kolumnady świątyni w kręty, wąski korytarz wiodący gdzieś w dół? Co to za głębia? Co to za czeluście?
Spąg nie jest już pochylony, pod nogami są schody. Schodzisz. Przed tobą jakieś szmery, odgłos spadającej wody. „Tam” jest gdzieś podziemny wodospad?
Zakręt w lewo, pod kątem prostym. I cztery bardzo wysokie stopnie w dół, ledwo dajesz radę je przestąpić, niemal obijasz sobie uda o kamienie. Teraz kilka, kilkanaście kroków ostro schodzącą upadową. I w prawo, tym razem prawie zawracasz, to niemal kąt półpełny. Znowu schody, tym razem płytsze, ale jest ich chyba z dziesięć. I nagle… co?
Zeszliśmy z placu pełnego turystów, z rynku (?), ze świątynnego wzgórza (?) pod dach zabytkowej arkady, opisywany w każdym szkolnym podręczniku, w tysiącach przewodników turystycznych, w stu pięćdziesięciu językach. Przestronnej, ale przecież skończonej, ograniczonej zamysłem architekta i wykonawcy. Po stokroć zbadanej, po tysiąckroć schodzonej. Skąd w tej ograniczonej budowli ten długi, niekończący się, pełen zakrętów korytarz, jak tu się mieści ten bezmiar? Jakieś podziemne wodospady, tajemnicze przejścia, labirynty. To niemożliwe.
A jednak. Te ostatnie dziesięć, czy nawet kilkanaście schodów sprowadza nas na skraj wielkiej, podziemnej sali. Nie widzisz jej sklepienia ani ścian. Wokół jest przecież ciemno, a one są daleko od ciebie, daleko od siebie. Wyczuwasz tylko tę przestrzeń poprzez niosące się echo twoich kroków, echo skapujących kropel wody, poprzez nagle rozrzedzoną wilgoć, powiew powietrza (skąd w tej pieczarze wiatr?) Czujesz ją intuicyjnie, nie widzisz jej, ale wyobrażasz ją sobie.

Ciąg dalszy za tydzień