Viva Polonia!

Ewa Maria Slaska

Relacje moich koleżanek

Relacja 1.

W mieście, które w tym roku jest stolicą kulturalną Europy, w pięknym starym hotelu ze starymi niemieckimi tradycjami (był to na przełomie tamtych wieków i do końca wojny słynny etablissement Vier Jahreszeiten), a więc w Hotelu Polonia, na ulicy Piłsudskiego, znajduje się w foyer secesyjnie wystylizowana tablica informacyjna.

hotel-polonia-pilsudzki

Jedna z naszych autorek, osoba często “bywała” we Wrocławiu, już kilkakrotnie zwracała obsłudze hotelowej uwagę, że na tablicy po niemiecku zostało umieszczone błędnie napisane nazwisko marszałka, które na tablicach polskiej i angielskiej zostało zapisane prawidłowo. Tym razem przypomniała pani w recepcji, że już dwukrotnie sugerowała, żeby to zmienić, bo to jednak wstyd. Na to tym razem pani recepcjonistka, podkreślając, że oczywiście hotel dołożył wszelkich starań, powiedziała, że nic tu nie trzeba zmieniać, bo tak się właśnie to nazwisko pisze po niemiecku…

No cóż: tu, proszę, Marszałek Józef Piłsudski w niemieckiej Wikipedii.

Relacja 2.

W mieście, które szczyci się tym, że bardziej kocha pisarza Güntera Grassa niż jego niemiecka ojczyzna, w dzielnicy, którą autor opiewał – Langfuhr Wrzeszcz – postawiono kiedyś tzw. ławeczkę Grassa. Ten mały po lewej, to oczywiście Oskar Mazerath, bohater Blaszanego bębenka.

G.Grass+Oskar

Autorka zdjęcia wysłała je do kilku lokalnych instytucji pytając, czy nie wypadałoby jednak “umyć nóg” pisarzowi, bo to trochę wstyd. Nikt nie odpowiedział i nie zareagował.

Nie wiadomo właściwie, dlaczego pisarzowi tak zzieleniały nogi, bo w końcu on akurat siedzi na tej ławeczce dopiero od października ubiegłego roku, przedtem przez 15 lat leżał w magazynach. Samą ławeczkę bowiem, z figurą małego bębnisty, postawiono już, jako się rzekło, w roku 2002. Wkrótce na pobliskiej fontannie ustawiono drugą osobistość znaną czytelnikom Trylogii Gdańskiej czyli Tullę Pokriefke. Ich autorem jest prof. Sławoj Ostrowski, wykładowca Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Pomnik samego Grassa miał być odsłonięty równocześnie z pomnikiem Oskara. Jednak w ostatniej chwili pisarz rozmyślił się i wycofał zgodę na ustawienie mu pomnika za życia. Władze Gdańska postanowiły uszanować wolę noblisty, a gotowa rzeźba trafiła do jednego z miejskich magazynów. Rzeźbę ustawiono więc dopiero teraz, już po śmierci gdańskiego noblisty, w 88 rocznicę urodzin Güntera Grassa.

Grass zmarł 13 kwietnia 2015 roku.

Figury są odlane z brązu, a brąz, stop miedzi i cyny w proporcjach 90-10, ma to do siebie, że jest odporny na korozje. Nie to, żeby nigdy nie korodował, oczywiście zielenieje, ale trwa to latami… A tu tymczasem zielone nogi pisarza i to po kilku zaledwie miesiącach wysiadywania na świeżym powietrzu, mogłyby sugerować, że coś było nie tak z odlewem i że wilgoć wżera się stanowczo za szybko. Hmmm…

Piłsudzki na zielonych nogach…

Tydzień na lotnisku

Ewa Maria Slaska o książce Alaina de Bottona, Airport

In the summer of 2009 Alain de Botton was given unprecedented, unrestricted access to wander around Heathrow, one of the world’s biggest airports as a Writer-in-Residence. He spoke with everyone from airline staff and senior executives to travellers passing through, and based on these conversations he produced extraordinary account of life at an airport and what it says about modern existence.

Working with the celebrated documentary photographer Richard Baker, he explores the magical and the mundane, and the stories that inhabit this strange ‘non-place’ that we are usually eager to leave. Taking the reader through the departures lounge, ‘airside’ and the arrivals hall, de Botton shows with his usual combination of wit and wisdom that spending time in an airport can be more useful and more revealing than we might think.

Wszystko jasne, prawda? Pisarz (a właściwie – eseista) Alain de Botton (rocznik 1969, to czasem lubi się wiedzieć) i fotograf Richard Baker spędzili w roku 2009 tydzień na londyńskim lotnisku Heathrow, a dokładnie w najnowocześniejszym wówczas terminalu 5. Był to pobyt opłacony przez samo lotnisko i, podobno, zleceniodawca życzył sobie wręcz, by to, co napisze pisarz i sfotografuje fotograf było, jeśli zajdzie taka potrzeba, krytyczne. Możliwe. W książce nic specjalnie krytycznego nie znalazłam, a jeśli, to były to zdania innych (że jest, na przykład, za dużo sklepów). Tekst zresztą jest, jak to zawsze u de Bottona, inteligentny, a jego czytanie to dla ludzi lubiących niezobowiązujące i łatwo przyswajalne obserwacje i rozważania o życiu – sama przyjemność. Ale nic dziwnego, w końcu de Botton zapisał się nam we wdzięcznej pamięci czytelniczej jako autor znakomicie przyjętych również w Polsce książek Sztuka podróżowania i Architektura szczęścia.

Ale mniej więcej w połowie lektury samo obcowanie z tą książką (czytałam ją w wydaniu niemieckim, ale to chyba bez znaczenia) stało się dla mnie nieznośne i początkowo nie umiałam dociec, dlaczego. Książka o niczym, rozważania i obserwacje inteligentnego człowieka, ukazujące, że nie ważne o czym pisarz pisze, o mrówkach, Prouście czy lotnisku, w gruncie rzeczy i tak pisze o wszystkim, o świecie, Bogu, życiu i sprawach ostatecznych. Tomasz Fetzki od wielu tygodni udowadnia to w swoich wpisach, niby to o Łużycach. Ale w końcu wie, że to pretekst i nie na darmo nazwał swój cykl postów Lusatia alias Vita.

Takie książki są moją ulubioną lekturą i doprawdy zaniepokoił mnie fakt, że nie mam już ochoty czytać Lotniska.  Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że to nie książka mnie drażni, lecz zamieszczone w niej zdjęcia. Są to zdjęcia marginaliów i tak jest OK. Zdjęcia pokazowe zalewają nas ze wszystkich stron i nie byłoby dobre a nawet wskazane, by w inteligentnych rozmyślaniach pisarza o życiu pojawiły się foty jak z folderów reklamowych.

Ale…

ludziebezwlasciwosciNie wiem, kto zadecydował o takim a nie innym doborze zdjęć, sam fotograf, pisarz, ich wydawca czy zleceniodawca, ale podejrzewam, że zadecydował przede wszystkim Duch Czasu, który wręcz histerycznie każe fotografowanym obiektom chronić własną prywatność i zmusza fotografa albo do wiecznego pytania każdego o zgodę, albo do fotografowania tak, żeby nikt się nie mógł przyczepić.

Jest to niezwykłe, bo doszliśmy do tego stanu w tej samej chwili, w której fotografowanie stało się tanią, demokratyczną rozrywką, dostępną doprawdy każdemu. I dokładnie wtedy, gdy każdy z nas może fotografować, i nic go to nie kosztuje, objawił się atawistyczny strach przed fotografią. Oczywiście można zrozumieć ostrożność w publikowaniu zdjęć dzieci, można zrozumieć, że jeśli pijemy na umór lub jak Jolka Jolka zdradzamy męża z autobusem Arabów, to nie chcemy, żeby nas fotografowano.  Ale ochrona własnej prywatności poszła tak daleko, że bez zgody właściciela pokoju nie można opublikować zdjęcia tego pokoju i fotograf musi mnie zapytać, czy wolno mu upublicznić zdjęcie mojej prywatnej kuchni.

Myślę, że nam odbiło i że nie umiemy już odróżniać rzeczy ważnych od nieważnych, a książka Bottona jest dobitnym przykładem tego, co się nam porobiło w głowach w sprawie zdjęć i fotografowania, a może szerzej – w ochronie tego, co uważamy za własną prywatność. Fotograf pokazuje nieistotne detale materialne, a jeśli odważa się pokazać człowieka, to są to albo upozowani funkcjonariusze zleceniodawcy i to upozowani tak, żeby nie było widać, że upozowani, albo absurdalne ujęcia, udające, że fotograf uchwycił życie w jego ulotnym wyrazie. W miarę normalne są zdjęcia ukazujące człowieka stojącego przy oknie lub śpiącego na ławce. To jeszcze wiem, że są to sytuacje, iż widzimy kogoś od tyłu. Ale są też zdjęcia ukazujące człowieka od strony łysiny, od strony tyłka albo z głową schowaną w walizce. Pojawią się nawet takie absurdy, że zdjęcie pocałunku, czynności zdałoby się intymnej i godnej ochrony przed wścibskim okiem aparatu fotograficznego, łatwiej doczeka się zgody na publikację, bo całujący się ludzie są na zdjęciu niewyraźni.

Niekiedy widzimy tylko nogi.
Niekiedy palec w tyłku…

palecwtylku
Brrr… Ludzie bez właściwości, okropne zdjęcia. Rozmyślam o tym ewenemencie i wciąż przypomina mi się fragment minipowieści tegorocznego laureata nagrody Nobla, Patricka Modiano – Ulica ciemnych sklepików. Pojawia się tam człowiek plaż, gość, którego nikt nie zna, a jednak znaleźć go można na dziesiątkach zdjęć z wakacji. Widzimy go i nic o nim nie wiemy. Tajemnicza postać, która jednak bardziej do mnie przemawia niż znany z imienia i nazwiska pucybut na lotnisku, którego widzimy tylko od strony łysiny.

Pasjanse i jajecznica

Ewa Maria Slaska o Irenie Kuran-Boguckiej

Ten akapit pojawił się już na blogu “Jak udusić kurę…”:

Zacznę od leniwego, nazwijmy to tak, przepisu na jajecznicę, tak jak ją smażyła nasza Mama. Uwierzcie mi, nikt nie umie usmażyć takiej jajecznicy! Na patelni rozgrzewamy masło, wrzucamy 2 lub 3 jajka, solimy i… czekamy. Gdy jajka zaczną się ścinać, przegarniamy je raz i drugi widelcem. Od niechcenia. Nie mieszamy, nie robimy papki! Jajecznica Mamy nie jest żółta, lecz składa się z wyraźnych, ale dobrze ściętych, warstw białka i żółtka i układa się trochę jak… moreny.
No tak, lepiej nie potrafię tego opisać. Spróbujcie uzyskać taki stan jajeczny, a zobaczycie, że rzecz jest nieporównywalna z niczym.

Jeść prosto z patelenki, na stojąco, pogryzając grubą, krzywo ukrojoną pajdę świeżutkiego chleba, takiego, co w każdej piekarni kosztował cztery złote. Masło, które Mama wyjęła z lodówki w momencie, gdy zaczynała smażyć jajecznicę, wciąż jeszcze było twarde, nie dawało się na tej kromce rozsmarować, leżało więc na niej w plasterkach.

Pyszne.

jajecznicamamy

Nie wiem czemu, ale ta jajecznica, ten chleb, to masło kojarzą mi się też ze sposobem, w jaki Mama kładła pasjanse. W rodzinie zawsze ktoś kładzie pasjanse. Pierwszy był Dziadek Wiktor, po nim Mama, w naszym pokoleniu chyba my wszystkie cztery kuzynki, ale na pewno Kasia i ja, w następnej generacji Michał, syn Kasi, a ja już zaczęłam pokazywać Antosiowi, co to jest pasjans.

Wszyscy kładziemy tzw. Grób Napoleona zwanego inaczej Wielkim Napoleonem, przy czym Mama rozkładała 12 kart i dokładała kolejne karty 4,5 raza, a my, namówione przez Marię, rozkładamy 13 kart i dokładamy 4 razy. Podobno tak kładł Napoleona Dziadek. Niezależnie od tego, jak kładziemy, to Napoleon wychodzi nadzwyczaj rzadko.
Mama kładła jeszcze Galerię obrazów, a to dlatego, że, no… Galeria Obrazów, a mój szwagier i ja kładziemy jeszcze pasjansa, który po niemiecku nazywa się… górka rozrządowa, a po polsku nie wiem jak, ale może jest to po prostu prześcieradło.

Jacek Dehnel przysłał mi po latach taki komentarz: Natrafiłem na wpis o pasjansach. „Górka rozrządowa” nazywa się „Płachta Potockiego”, acz ja układam z jednej talii (układa się trzy razy, tak że za każdym razem trochę rosnie; przy układaniu z dwóch talii jest znacznie więcej kombinacji więc zakładam, że układa się raz).

przescieradlo-pocz-koniecPrześcieradło, początek i koniec

Pasjansa się kładzie kartami a nie w komputerze! Karty są stare. Niekiedy tak zniszczone, że niemal nieczytelne. Mamy karty były duże i już ze starości grube. Mama układała je na biurku, no, jakby to powiedzieć – niechlujnie, krzywo, w nierównych szeregach, właściwie raczej je rzucała na swoje miejsce niż kładła. Nie zapomnę tego biurka.

pudelkonakarty

Stare pudełko Mamy na karty i stare karty w środku (foto – Kasia).

napoleonTo mój Napoleon. Karty są stare, ale nie zniszczyły się. Nie wiem, jak to się stało. Pewnie po prostu teraz produkuje się je z innych materiałów.

Ciocia Janka opowiadała też taką historię rodzinną o pasjansach stawianych przez Dziadka Wiktora. Już po wojnie Dziadek był redaktorem gazety Kinotechnik. Redakcja była w Warszawie, drukarnia w Krakowie. Dziadek musiał więc ciągle jeździć do Krakowa, gdzie się zatrzymywał w Hotelu Francuskim.

I zawsze prosił, że musi mieć duży stół. W pokoju były jakieś takie stoliki, a on z naciskiem powtarzał, że musi mieć duży stół, bo musi rozłożyć wszystkie papiery, łamać numer, kleić itd. Wcale nie po to był mu potrzebny duży stół. Ojciec nie umiał stawiać pasjansa małymi kartami pasjansowymi, bo nie umiał tego robić w okularach do czytania. I jeździł zawsze z dwoma taliami kart, takich normalnych jak do brydża. A stawiał pasjanse namiętnie – Wielkiego Napoleona, gdzie trzeba położyć 13 kart, i na takim małym stoliczku Napoleon się nie mieścił. Było więc wiadomo, że „Pan redaktor przyjechał, trzeba mu stół duży dać”. Dawali mu duży stół i on stawiał pasjansa.

A przy okazji – zdjęcie biurka, na którym dziadek kiedyś stawiał pasjanse. Dziś w użyciu przez warszawską rzeźbiarkę.

Biurko-dziadkaWiktora-klein

Na marginesie dodam, że inny polski Dziadek, Piłsudski, korzystał jednak z małego stolika. Ale używał małych kart i okularów.

https://i0.wp.com/penszko.blog.polityka.pl/wp-content/uploads/2010/11/cld_2.jpg

Krzesła

Kasia Krenz & Co

Kasia i ja dedykujemy ten wpis Julicie, która przypomniała Wojaczka, stając się  inspiratorką tego tekstu jako kompozycji z obrazów i poezji oraz z tego, co prywatne i tego, co publiczne

J_Krenz_acryl_Ausencias3xJacek Krenz, akryl na płótnie
Pod spodem: Andrzej Wróblewski, Ukrzesłowienie, olej, płótno, 1956
Muzeum Narodowe w Krakowie


Muzeum podaje do obrazu następujący opis:

Siedząca nieruchomo na krześle kobieta to nie studium postaci, lecz jej relacji z rzeczywistością. W obrazie wyczuwa się stan napięcia, oczekiwania, choć nie wiadomo na co czy na kogo. Ów trop wyznacza stojące obok, puste krzesło. Przedstawiona sytuacja przypomina głośny w owym czasie dramat Samuela Becketta Czekając na Godota (1952). (…) Wydaje się, że Wróblewski podjął artystyczny dialog z Beckettem, tworząc cykl dzieł, w których motyw krzesła symbolizuje stagnację i bliżej nieokreśloną nadzieję. Na opisanie owego stanu oczekiwania wymyślił termin „ukrzesłowienie”, oznaczający trwały stan przymusowego siedzenia, a zatem także w jakimś zakresie – ubezwłasnowolnienia i uprzedmiotowienia.

Rafał Wojaczek – Mimikra

Pani Barbarze Bittnerównie

Prawdziwe jest mistrzostwo śmierci, co wymyśla
coraz to inne formy swojego istnienia:
zostają nieśmiertelne, gdy ona już zmienia
– jak naturalnie metrum zmienia nieumyślna

decyzja precyzyjnie liczącej akcenty
oddechu krwi pisząca dłoń; jak zmienia kostium
tancerka w interwale gry, zezując z boku
do lustra tylko po to, by sprawdzić zapięcie

stanika – nie nagości zawodowej twarz
kontemplować; jak ciekły niepokój poety
znajduje odwołanie wreszcie przy kuchennym

zlewie, gdzie na krawędzi jawnie siedzi ona,
rozkraczona, na pamięć w mózgu wyrzeźbiona
sekunda pożądania, tak śmierć zmienia twarz.

marzec 1968, Kudowa-Zdrój

Kasia Krenz – Mimikra

Siadam na krześle
czuję jego kształt
anatomię małej litery h
kolejne wcielenie
wiotkich włókien
zawiłych sęków lasu
które dawno temu
były koroną pniem
siecią korzeni
płynących na połów
które śniły sen
o czterech porach
każdego roku

Wtapiam się w krzesło
przywieram plecami
do oparcia
wrastam czterema nogami
w podłogę

Znikam w ciszy słów
nigdy niewypowiedzianych
za parawanem czynów
których historia
już tylko milczeniem.
Ludzie przechodzą obok mnie
ten i ów przysiądzie na chwilę
albo kopnie nogę krzesła
odsuwając je ze swej drogi
bez namysłu, niecierpliwie.

Ja – krzesło. Ja na krześle.
Jestem krzesłem.

Zacierki, mleko i ziemniaki

Ewa Maria Slaska o Irenie Kuran-Boguckiej

Zacierki i mleko

Nie mam pojęcia dlaczego i skąd, może nauczyła się tego od Babci Hali, ale Mama wspaniale potrafiła robić zacierki. Moja siostra twierdzi, że mąka w dzisiejszych czasach już nie jest tą samą mąką, którą sprzedawano w sklepach w latach 50 i 60, bo od lat 70 przetwarza się genetycznie pszenicę, która przez to ma coraz więcej glutenu i… Okropieństwa, nawet nie chce mi się o tym pisać, ale rzecz w tym, że rzeczywiście nie da się już zrobić zacierek takich, jak je robiła Mama. Małe, zwarte i ścisłe, ale wcale przez to nie twarde kulki. Mama ugniatała sporą kulę z mąki i wody. Wkładało się ją do miski i palcami odrywało z niej małe kawałki, które szybko trzeba było obrócić między palcami – każdą grudkę osobno – tak by stały się zaokrąglone. Gotowe niewielkie porcje trzeba było albo od razu ugotować w osolonej wodzie i wyjąć łyżką cedzakową na półmisek, albo rozłożyć na ściereczce, żeby się nie posklejały i lekko przeschły, a potem ugotować wszystkie razem. Zacierki można było jeść z rosołem, co uwielbiałam lub z zupą mleczną, czego nie cierpiałam, ale ja w ogóle nie lubiłam zup mlecznych, bo mleko często się przypalało, a zawsze były w nim kożuchy. Odrazę do kożuchów miałam po Mamie i po jej wujku, Dziadku Wiktorze.

O Dziadku przechowała się opowieść z czasów jego uwięzienia w obozie w Stutthofie. Dziadek był elektrykiem i funkcyjni obozowi często go wzywali, żeby im coś naprawił. Dostawało się za to na pewno dodatkową porcję zwykłego jedzenia, a często wręcz jakiś smakołyk. Zdarzyło się, że kucharz, Polak, więzień zresztą, dał Dziadkowi w nagrodę kubek gorącego mleka z grubą (pożywną!) warstwą kożucha. Dziadek odmówił wypicia tego świństwa, czym się bardzo i autentycznie naraził.

Klasyczny przepis na zacierki jest TU, ale wydaje mi się, że Mama nie dodawała jajka.

mamababciahalaMama z Babcią Halą, żoną Dziadka Wiktora.
Dla wyjaśnienia: Halina i Wiktor Ostrowscy byli rodzicami Janiny Kowalskiej, mojej ciotki, i dziadkami Małgosi i Marii, moich kuzynek. Byli jednak również naszymi Dziadkami, bo rodzice Mamy zginęli podczas wojny, a Ojca umarli wkrótce po wojnie. Natomiast Babcia Hala i Dziadek Wiktor wspaniale spełniali w stosunku do nas obowiązki rodzonych dziadków.

Ziemniaki

Mama nie lubiła gotować ziemniaków, zapewne dlatego że nie lubiła ich obierać, bo jak mogła dopaść którąś z nas (niestety, byłam to głównie ja), to natychmiast zasadzała ją do obierania ziemniaków. Siedziało się nawet nieźle, bo można sobie było z Mamą pogawędzić, ale samo obieranie nie było przyjemne.

Po pierwsze zaczynało się od tego, że trzeba było iść do piwnicy i przynieść ziemniaki w misce lub wiaderku. Mama tego nigdy nie robiła. Nie wiem, czy przez całe swoje życie na Grunwaldzkiej choć raz była w piwnicy. Mogę ją zrozumieć. Trzeba było wyjść na dwór, obejść schody na około i tam z boku było wejście do piwnicy. Często było tam ciemno, bo żarówki nie było, przepaliła się albo ktoś ją ukradł, co dziwne, bo obok piwnic była też kotłownia, w której zimą codziennie o świcie palił pan Sarnecki, i było też mieszkanie. Czyli palacz i lokatorzy musieli tamtędy chodzić, trudno więc zrozumieć, dlaczego było ciemno. Ale było. Piwnica była zatęchła, a jak był przednówek i góra kartofli zmieniała się w brudne klepisko, z którego trzeba było wybierać pojedyncze okazy, na bocznej ścianie piwnicy pokazywały się drzwi. Były na stałe zamknięte i łączyły się prawdopodobnie po prostu z sąsiednią piwnicą, ale we mnie budziły jasną zgrozę. W ogóle piwnica kojarzyła się w sposób straszliwy z wojną i trzeba było siły woli, żeby tam wejść, wrzucić nie patrząc porcję kartofli do pojemnika i jak najszybciej uciec.

Ale również ziemniaki kupione w sklepie były paskudne. Dziś już pewnie tego nikt nie pamięta, ale ziemniaki za czasów komuny były zawsze oblepione błotem. Jeśli błoto było zaschnięte, to trzeba je było z trudem odłupywać, a jeśli było mokre, oznaczało to zazwyczaj, że pod spodem znajduje się gnijący ziemniak i śmierdzi.

Mama, jeśli już w ogóle musiała obierać ziemniaki, robiła to w gumowych rękawiczkach, jeśli oczywiście akurat je posiadała, ja jednak nie znosiłam pracy w rękawiczkach (zostało mi do dzisiaj). Tu jednak muszę dodać, że jestem wprawdzie archeolożką, ale nie znoszę mieć brudnych rąk. Jeśli połączyć to z awersją do rękawic domowych, kuchennych czy ogrodniczych, uzyskamy obraz kompletnej niemożności, do której się jednak będąc dzieckiem czy młodą dziewczyną nie miało prawa.

No więc obieram ziemniaki. Nie wychodzi mi to zgrabnie, ziemniaki są prawie kwadratowe w przekroju, obierki grube i nieforemne. Oczywiście po pewnym czasie uczę się, jak to zrobić, żeby obrany ziemniak przypominał raczej kulę lub jajo niż kostkę. W wieku 11 lat potrafiłam już ugotować wszystko, umiałam też porządnie obierać ziemniaki. Gdy miałam lat 12 i Mama wyjechała do sanatorium, a Karusia była w szpitalu, to ja prowadziłam dom. No tak, to o czym to ja… ach, ziemniaki. Obieranie ziemniaków trwało w nieskończoność, a one same, już po obraniu, zawsze były brudne.

Po jakimś czasie z nadzieją w głosie pytałam Mamę, czy starczy, a Mama, nieodmiennie, nie patrząc w ogóle do garnka, żeby ocenić mój urobek, odpowiadała: jeszcze ze trzy…

Ostatnim problemem komunistycznych ziemniaków było to, że nie dawało się ich ugotować tak, żeby na końcu otrzymać suche, gorące ziemniaki. Dziś robimy to odparowując resztki wody i potrząsając garnkiem z pokrywką, ale albo Mama nie znała tego sposobu, albo, co też możliwe, garnek z ziemniakami był za ciężki i Mama nie była w stanie go odparować i nim potrząsnąć. Ja jako dziecko też nie. Zresztą byłam po prostu za mała. Były to czasy, kiedy się jadało znacznie więcej niż dziś i na pięć osób plus nieodłączni goście trzeba było ugotować duży sagan kartofli.

PS

Moi kochani Czytelnicy, wydawałoby się, że nie ma najmniejszego powodu, żebym tu pisała o zacierkach i ziemniakach. Ale otóż powód jest. Jak już zapewne wiecie, po kilku latach pisania o Mamie dorywczo na różnych blogach, próbuję w tej chwili stworzyć o niej książkę. Materiału mam dużo i musiałam go jakoś ogarnąć. Wprowadziłam więc dość surowe ograniczenia:

Moją Mamą była Irena Kuran-Bogucka. Każdy, kto chce, może ją sobie znaleźć w internecie, nie będę tu więc pisała tego, co każdy może znaleźć.

To tylko jedna z reguł, którymi obwarowałam to pisanie. Będę tu pisała o tym, co pamiętam i o tym, co wynika z poszukiwań w jej papierach i, rzadziej, rzeczach, i, jeszcze rzadziej, obiektach. Rzeczy mam mało, papierów dużo, ale daleko nie wszystkie, pojawi się więc tu tylko to, co mam (a i to nie wszystko), a nie to, co wiem. Ta zasada znakomicie mi ułatwi życie, bo wiem dużo i w tym „dużo” mieszczą się też tajemnice, ale nie będę ich ujawniać bez zgody Mamy. Ona sama już nie żyje, ale jeśli jej papiery, rzeczy, obiekty gdzieś objawią jedną z tych tajemnic, to znajdzie się ona i w książce.

Rozumiem, że czytelnik może być niezadowolony z takiej mojej autorskiej decyzji, lecz cóż, może szukać sam, próbując odsłonić te sekrety. Gdzieś się ujawniają. Dociekliwy część z nich znajdzie nawet w miarę szybko, wszystkich na pewno nie. I myślę, że nigdy. No i ostatni „ob-warunek”: rozdziały tej książki najpierw były, są lub będą wpisami na blogu i/lub na blogach. Różnych, bo prowadziłam ich w sumie pięć. I wszędzie pojawiała się również Mama.

Te zasady już tu gdzieś opublikowałam, ale muszę je przypomnieć z uwagi na zacierki. Bo podczas pisania książki zebrałam, głównie zresztą z ukochanego blogu Jak udusić kurę…, sporo opowieści o tym, jak Mama funkcjonowała w kuchni. Pojawił się ryż, była herbata, zielona galaretka, omlet. Myślałam, że to starczy, ale zacierki i ziemniaki przypomniały mi się któregoś dnia tak dobitnie, że musiałam o nich napisać. A skoro tak, to żeby się samej dopasować do własnych zasad, musiałam te dwa rozdzialiki umieścić również na blogu.

Smacznego.

Napisy

Ewa Maria Slaska o Łowcach Inskrypcji

Nie pamiętam już, jak i dlaczego, zgłosiłam na Facebooku akces do grupy nazwanej Łowcy Inskrypcji. Jej założycielem jest Krzysztof Górski, który też ustalił cele i reguły grupy. Poszukujmy napisów! Inskrypcji. Warszawskich. Ale nie tylko! Ostatecznie globalizacja hula a my z nią. Inskrypcji po polsku, po łacinie. Po niemiecku, angielsku etc. Wszelkich. Podniosłych i przyziemnych. Dawnych i dzisiejszych. W spiżu, ale i na ścianie toalety. Pomniki, klepsydry, tablice pamiątkowe, szyldy, reklamy, graffiti etc. I mixy różnych napisów, choćby “wandalskie” dopiski do czcigodnych inskrypcjach. Albo nakładanie się reklam na inne warstwy sfery komunikacyjnej miasta etc. Wszystkich zakochanych w naszej Wawie, zwłaszcza chodzących po niej z aparatem, zachęcam do współpracy.

nie-po-polskuNo dobrze, z reguły nie chodzę z aparatem, a jak chodzę, to w najważnejszych miejscach i momentach nawala, albo nawalam ja, czyli zapominam na przykład, że go mam i mogłabym użyć. Nie jestem z Warszawy. Ale za to lubię napisy. Nadzwyczaj wręcz lubię napisy niby to po polsku, choć naprawdę są to słowa w innym języku, tylko brzmią po polsku. Dla tych, którzy się do tego wpisu zaplątali przypadkiem dodam informację znaczącą – jestem z Gdańska a mieszkam w Berlinie. Palto, burka, serio, targi i krok, to tylko kilka z moich berlińskich zdobyczy. Bo bywają jeszcze rubin, barak, burak, rogal, baran…

Poza tym oczywiście bardzo mnie bawią napisy po polsku. To na Kreuzbergu. Najpierw ktoś zadał pytanie:

pytanieW kilka dni potem ktoś dopisał odpowiedź:

odpowKilka dni temu, też na Kreuzbergu, znalazłam przedziwny napis (przepraszam za jakość – moja komórka w nocy nie jest najlepsza, a aparatu, jak zwykle, nie miałam):

widzew-w-berlinie-23-2-14Widzew mogę jeszcze zrozumieć, ale co z tym katarem? Czy to obelga rozczarowanego kibola czy informacja obiektywna, dostarczana przez lokalnego reportera?

Ale lubię też oczywiście napisy po niemiecku i angielsku. Reprodukowana poniżej pocztówka jest niestety nędzną imitacją tego, co zobaczyłam kiedyś na murze, ale oczywiście nie miałam aparatu. Nie tylko przy sobie, w ogóle nie miałam aparatu.

walrechtSlogan powstał w okresie zaciętej walki o prawa wyborcze dla wszystkichWahlrecht für Alle. Jakiś dowcipniś przerobił go na prawa wielorybów dla węgorzy. Jest to bardzo inteligentna przeróbka, bo wieloryb różni się od wyborów tylko brakiem “h”, czego w potocznym języku w ogóle nie słychać, a w węgorzach są dwa “aa” i jedno “l”, podczas gdy w słowie wszyscy – alle – jest jedno “a” i dwa “l”. A do tego naprawdę chodziło o małe chude węgorze, np. cudzoziemców i o to, żeby im przyznać takie same prawa jak mają grube wieloryby czyli “tuziemcy”.

allesPodobną zabawę językową zastosował berliński zespół Ohrbooten, grający mieszaninę Reggae, Ragga, Alternative i HipHop, który sam określa swoją muzykę jako Gyp-Hop. Wszystko dla wszystkich aż wszystkiego zabraknie. Tyle, że po niemiecku to śmieszniejsze, bo zabraknie w potocznym berlińskim brzmi… ist alle, jest wszystko czyli nie ma nic. Tytuł zszedł pod strzechy i wszedł na miejskie ściany.

godisblackRównież tego napisu nie sfotografowałam – tu jest nowojorski, ale widziałam podobny i w Berlinie, i do dziś bardzo tego żałuję. Bo nie wiem, czy zależy mi na tym, żeby świat uznał, iż Bóg jest czarną kobietą, ale nie zależy mi też na tym, żeby był fanatycznym mężczyzną o płomiennym spojrzeniu rzucanym spod czarnej arafatki, a i równie niechętnie akceptuję dziadka z siwą brodą.

Na zakończenie kilka zdjęć z moich zbiorów, niektóre przesłane też do grupy Łowcy Inskrypcji:

brocolliCzekolada jest odpowiedzią Boga na brokuły. Napis na oknie czekoladziarni. Na Kreuzbergu oczywiście.

Berlin makelove  havelessdomore Tu tekst osobisty  – proszę przebacz mi.

przebacz
Nikt nie jest wolny, dopóki wszyscy nie są wolni.

wolnosc
Trzy poniższe zdjęcia są ze Szczecina:

antifa sienieklocimy kawa-nudaIddźcie na kawę!

A to Powsinoga znalazła w Madrycie i w Pradze

:Hemingway w Madrycie Koukali jsme.Praha

A tu znowu moje z Berlina, oba coś znaczą, ale nie to, co się nam wydaje:

kotku Kurde

111 lat z misiami

Zbigniew Milewicz
TEDDY BEAR

Czego to ludzie nie obchodzą… 25 listopada, po raz jedenasty, świętujemy Światowy Dzień Pluszowego Misia. Nie zdziwiłbym się, gdyby z tej okazji berliński ratusz wyszorował wszystkie miejskie godła, telewizja polska przypomniała po raz kolejny klasyczny obraz Stanisława Barei, a na Krupówkach zaroiło się od białych niedźwiedzi. Na pewno jednak jubileuszowo zarobią sklepy z pluszakami, od Nowego Jorku przez Krym i Rzym, aż do Wąchocka.

Mis_Steiff_Museum_GiengenKto naprawdę wymyślił tę miłą przytulankę, do końca nie wiadomo. Niemcy, choć pewnie nie wszyscy, daliby się pokrajać za to, że jej prototyp powstał w firmie Steiff z Giengen an der Brenz w Szwabii, założonej pod koniec XIX w. przez kaleką szwaczkę Margaretę Steiff, w celu chałupniczej produkcji konfekcji i artykułów domowego użytku z filcu. Kiedy okazało się, że filcowe słoniki, szyte z myślą o domowych krawcowych, jako ozdobne poduszki na szpilki i igły, mają duże wzięcie wśród dzieci, w postaci zabawek, asortyment się powiększył. W witrynie przyfabrycznego sklepu pojawiły się psy, koty, małpki, konie, wielbłądy i różowe świnki, wykonane z miękkiego materiału, ale miś dołączył do tego towarzystwa dopiero w 1902 roku. Za sprawą bratanka pani Steiff, Richarda, który w rodzinnej firmie zajmował się rozkręcaniem interesu i wynalazczością, a przy tym był uzdolnionym i wykształconym rysownikiem; często bywał w stuttgarckim zoo i rysował niedźwiedzie, z czego pewnego dnia powstał projekt pluszowego misia z ruchomymi łapkami i dającą się obracać głową. Ciotce ogromnie się ten projekt spodobał, ale na targach w Lipsku przyjęty został z rezerwą. Rzekomo dopiero ostatniego dnia pojawił się przedstawiciel anonimowej firmy amerykańskiej i zauroczony pluszakiem, zamówił od razu trzy tysiące sztuk.

Na zdjęciu replika oryginalnego misia pani Steiff z Muzeum w Giengen an der Brenz. Do dziś misie tej firmy są ręcznie szyte.

W ten sposób firma Steiff weszła na rynek pluszowych misiów, z całą pewnością jako jedna z pierwszych i dobrze prosperuje w zabawkarskiej branży do dziś.  Czy to jednak rzeczywiście Richard wynalazł tę zabawkę? Zaufanie klientów do firmy podważyła historia, którą rodzina Steiff próbowała uzasadnić stosowanie nazwy „Teddy“. Według niej misie Steiff stanowiły oprawę weselnego stołu, w czasie zaślubin córki dwudziestego szóstego prezydenta USA, Alice Roosvelt z Nicholasem Longworthem, w roku 1906. Kiedy prezydent Theodore Roosvelt – dla bliskich i ludu Teddy – zapytał, co to za gatunek, dowiedział się, że jest to „nowy gatunek, zwany Teddy Bear“. Rodzina prezydenta zaprzeczyła jednak kategorycznie, jakoby w czasie przyjęcia weselnego użyte zostały jakiekolwiek produkty firmy Steiff. W ten sposób prawdopodobniej brzmi druga wersja, podająca, że pluszowy miś urodził się w nowojorskim Brooklynie, dokładnie w tym samym 1902 roku.

Jesienią 1902 roku prezydent Roosvelt odwiedził stan Missisipi, interweniując w sporze granicznym z Luizjaną. Aby urozmaicić mu pobyt, zorganizowano polowanie na niedźwiedzie, w trakcie którego jeden z myśliwych schwytał małego misia. Oczywiście Roosvelt ułaskawił malucha i 18 listopada 1902 na łamach „Washington Evening Star“ ukazał się satyryczny rysunek Clifforda Berrymana, przedstawiający prezydenta, który odmawia oddania strzału do schwytanego niedźwiadka.

619px-TheodoreRooseveltTeddyBearMożna się domyślać, że rysunek przysporzył prezydentowi sympatii czytelników. Wśród osób wzruszonych przedstawioną sceną znalazł się rosyjski imigrant Morris Mitchom, właściciel małego sklepiku ze słodyczami na Brooklynie, w którym sprzedawano także zabawki, wykonywane własnoręcznie przez sklepikarza i jego żonę Rose. Jak na przedstawiciela mądrej, żydowskiej rasy przystało, pan Mitchom natychmiast wywąchał w misiu miodowy interes i odtworzył zwierzaka z rysunku w trzech wymiarach. Tak przynajmniej wspominał później jego syn Beniamin. Prototyp zabawki, wycięty z brązowego pluszu, umieszczony został w witrynie sklepu, obok gazetowego rysunku, z etykietą Teddy Bear. Przedsiębiorczy handlowiec zdobył się bowiem na odwagę i napisał do Białego Domu list z zapytaniem, czy pan prezydent nie będzie miał nic przeciw, jeżeli on użyje jego imienia w promocji swojej nowej zabawki. Pozwolenie, napisane własnoręcznie przez prezydenta brzmiało następująco: Nie sądzę, żeby moje imię było wiele warte w tym niedźwiedzim interesie, ale proszę bardzo, może go pan używać.

John_Kirby_Farnell00Gdyby ten dokument udało się ujawnić, Morris Mitchom byłby niewątpliwym autorem tej może najpopularniejszej zabawki na świecie. Posiadał go rzekomo jego najstarszy syn Joseph, który zmarł w 1951 roku, ale wśród pozostawionych rzeczy nie znaleziono prezydenckiego listu. Na pluszowym misiu rodzina Mitchom zbudowała jednak pokaźny majątek, od 1903 do 1938 roku interes rozwijał się pod nazwą Novelity and Toy Company. Obecnie, jako Toy Co, firma jest największym producentem lalek na świecie. Jednym słowem Theodore  Roosvelt nie docenił wagi swojego imienia, a może była to tylko dyplomatyczna kokieteria? Mawiano w jego czasie żartobliwie, że Teddy Bear w zamian za uratowanie życia, pomógł prezydentowi w reelekcji (w 1904 roku). Business is business. Popularność zabawki rosła w Ameryce w lawinowym tempie, w 1906 roku gazeta handlowa „Playthings“ donosiła o nowym szaleństwie – używaniu pluszowych misiów jako maskotek samochodowych. Stały się przedmiotem tak żarliwego kultu, że pewien duchowny z Michigan ogłosił misia Teddy zagrożeniem dla instynktu macierzyńskiego, które może doprowadzić do naturalnego samounicestwienia narodu.

Na zdjęciu angielski miś firmy Farnell z 1911 roku.

Na szczęście ta katastroficzna wizja nie sprawdziła się. Pluszak-przytulanka podbił serca dzieci i dorosłych na całym świecie, jak najbardziej pokojowo, wszedł na stałe do literatury, na sceny i ekrany. Najsłynniejszym jego przedstawicielem jest pewnie „miś o bardzo małym rozumku” czyli Kubuś Puchatek A.A. Milne, ale dalej paradują nie mniej sympatyczni Miś Colargol, miś Yogi z Parku Yellowstone, Miś Padddington czy chociażby nasz rodzimy Miś Uszatek. Wszystkim miłym solenizantom, gdziekolwiek by się na świecie nie znajdowali, zarówno tym wypielęgnowanym i zajmującym poczesne miejsca w ludzkich domach, jak i tym wyprzytulanym do granic możliwości, z naderwanymi uszami i kończynami, co leżą gdzieś zakurzone na pawlaczach, ale przecież nie na śmietniku, składam najserdeczniejsze życzenia, z okazji ich 111 urodzin!

misie

Rodzinne misie administratorki blogu (wybór)

* W tekście wykorzystałem dane z internetowego Leksykonu Co? i Kiedy? „Po raz pierwszy“ Z.M.