Kiedy zastanawiałem się, jaki dać tytuł do tego wpisu, przypomniała mi się stara maksyma z czasów studenckich, spędzonych w krakowskiej Alma Mater, że książki należy przy pierwszym podejściu traktować ad obwąchandum wyłącznie. Bo człowiek wie, czego szuka, tylko nie wie, czy znajdzie to pod danym tytułem i czy poszukiwana wiedza warta będzie zgłębienia. Dorobek intelektualny Stefana Kisielewskiego z pewnością warto zgłębić i może się tego jeszcze podejmę, ale dzisiaj tylko ad obwąchandum dla czytelnika, kilka słów na temat tej barwnej postaci, która moim rówieśnikom jest znana, ale młodzieży pewnie nie za bardzo.
Pan Konstanty, ojciec Beaty, z którą kiedyś sympatyzowaliśmy, prosił, żeby nie podawać publicznie jego danych, wobec tego zmieniłem tutaj obydwojgu imiona*. Studiował na jednym roku ze Zbyszkiem Religą, kumplowali się, ani jednego złego słowa nie może o nim powiedzieć. Za przyjaciół i swoich bliskich gotów był skoczyć w ogień, zwłaszcza matka i ojciec liczyli się dla niego. Mama nie skąpiła mu miłości, ojciec służył mądrością. Przed wojną był dyrektorem szkoły na wsi, koło Żyrardowa, gdzie mieszkali. Po wojnie zaproponowano ojcu posadę w Warszawie i Zbyszek dorastał na Żoliborzu.
Po ukończeniu Akademii Medycznej drogi kolegów z roku się rozeszły, ale mieli ze sobą kontakt korespondencyjny, czasami telefoniczny. Na ślubie Zbyszka z Anią Wajszczuk pan Konstanty niestety nie mógł być, mieszkał i pracował wtedy w Londynie. Para poznała się jeszcze na studiach, z tym, że Anna po dyplomie postanowiła zająć się teorią medycyny, a Zbyszek praktyką. Pamiętam, że zapytałem mojego rozmówcę o temperaturę ich związku.
– Jakieś wielkie love story to znowu nie było – odparł – zwyczajnie chodzili ze sobą, jak wiele innych par na roku. My przyszli lekarze koncentrowaliśmy się na studiach, które łatwe nie były i o późniejszej karierze się myślało, to stanowiło nasz główny cel.
Tyle Pan Konstanty. Ślub Państwa Religów odbył się po ukończeniu ich studiów, jesienią 1963 roku i choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to rozkwitła przez lata i żyli razem 46 lat, aż do śmierci Profesora. Szczęśliwie, choć nie brakowało w tym związku trudnych momentów. Małżeństwo doczekało się dwójki dzieci: córki Małgorzaty, sinolożki i syna Grzegorza, który dziś też jest znanym warszawskim lekarzem – oczywiście kardiochirurgiem.
Tyle w dużym skrócie o prywatnym życiu Profesora Zbigniewa Religi, który był człowiekiem bardzo emocjonalnym, o nieco wybuchowym usposobieniu, mówił szczerze, co myśli, często w niewybredny sposób, przez co miał tylu wrogów, co przyjaciół, ale tego tematu już nie będę rozwijał, bo sam też taki jestem. Pozatym liczę na wiedzę Czytelnika, że: mądrej głowie dość dwie słowie.
* Nasza rozmowa z panem Konstantym odbyła się latem 2001 roku
Jako homo politicus Zbigniew Religa pełnił różne funkcje w rozmaitych miejscach politycznej sceny. Był senatorem III i V kadencji, ministrem zdrowia w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, a następnie w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, od 2007 do 2009 – posłem na Sejm VI kadencji i kandydatem na urząd prezydenta RP w wyborach w 2005 r., członkiem Międzynarodowej Kapituły Orderu Uśmiechu, kawalerem Kapituły Orderu Orła Białego i od 1998 r. patronem podstawowego programu Fundacji Dzieciom „Zdążyć z Pomocą“.
W latach szkolnych należał do Związku Młodzieży Polskiej, komunistycznej organizacji, zorganizowanej na wzór sowieckiego komsomołu, w czasie stanu wojennego- do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, utworzonej przez gen. Jaruzelskiego, a więc początkowo stał zdecydowanie po lewej stronie. Po zmianie systemu odbił lekko na prawo, w stronę centrum. Był współtwórcą Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform, komitetu wyborczego, nawiązującego w swojej nazwie do piłsudczykowskiego Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, ale z niego niebawem odszedł i utworzył własną, nową Partię Republikanie.
Po wejściu Republikanów w skład Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego w 1998 został członkiem tej partii. Kiedy w 2001 roku uzyskał mandat senacki z listy komitetu Blok Senat 2001, jego ugrupowanie reprezentantowało Platformę Obywatelską. Zbigniew Religa do PO nie przystąpił; 5 czerwca 2005 r. zgłosił natomiast swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich. Kiedy późniejsze sondaże wykazały, że szanse na wygraną są małe, zrezygnował z ubiegania się o fotel prezydencki i udzielił poparcia Donaldowi Tuskowi. Dopowiem jeszcze tylko, że kandydaturę prezydencką Pana Profesora forsowała głównie partia polityczna Centrum ( utworzona wiosną 2004 roku w miejsce Stronnictwa Konserwatywno- Ludowego ), której Zbigniew Religa przewodniczył. Donald Tusk docenił ten gest, w rewanżu pan Profesor został przewodniczącym komitetu honorowego lidera PO.
Zbigniew Religa oraz Lech Kaczyński, 23 maja 2007
Myślę, że jako polityk najlepiej się czuł w roli ministra zdrowia. To był obszar zagadnień, na których się znał, które czuł i zarówno służba zdrowia, jak i ludzie chorzy na tym skorzystali. Jako minister zdrowia przeforsował m.in. wprowadzenie tzw. podatku Religi, w ramach którego ubezpieczyciele wykonywali ustawowy obowiązek przekazywania Narodowemu Funduszowi Zdrowia opłaty ryczałtowej w wysokości 12% składki z każdej polisy OC. Środki te miały być przeznaczone na finansowanie kosztów leczenia ofiar wypadków drogowych. Podatek ów został zniesiony z dniem 1 stycznia 2009 r.
W sierpniu 2007 Zbigniew Religa znalazł się w grupie osób, które z inicjatywy Artura Balazsa reaktywowały Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe...W przedterminowych wyborach parlamentarnych w październiku tego samego roku, jako przedstawiciel SKL kandydował do Sejmu w okręgu gliwickim z listy Prawa i Sprawiedliwości i zdobył mandat z wynikiem 62 228 głosów. Wyznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego jako marszałek senior 5 listopada 2007 otworzył posiedzenie Sejmu VI kadencji. Tyle w wielkim skrócie o Jego politycznych rolach, których nie będę oceniał, bo nie czuję się do tego upoważniony. Poza tym, jeśli któryś z was jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem…
Podczas uroczystości nadania Orderu Orła Białego, 18 grudnia 2008 w Pałacu Prezydenckim
W maju 2007 Profesor potwierdził przekazaną przez media informację o swojej chorobie- raku płuca. Po operacji wycięcia komórek nowotworowych okazało się, że nowotwór jest złośliwy. Mimo to polityk wrócił do pracy w Ministerstwie Zdrowia. W lutym 2008 r., po nawrocie choroby, został poddany kolejnej operacji i chemioterapii, po nich były następne.
Zmarł 8 marca 2009. Został pochowany w tzw. alei profesorskiej Cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie, w trakcie świeckiej ceremonii ( zmarły był ateistą ) o charakterze państwowym z asystą kompanii honorowej Wojska Polskiego. Wzięli w nim udział m.in. prezydent Lech Kaczyński, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski i premier Donald Tusk. Nad grobem odegrano melodię do What a Wonderful World, ulubionej piosenki Zbigniewa Religi.
Senat, otwarcie wystawy poświęconej zmarłemu
Z okazji 10 rocznicy śmierci prof. Zbigniewa Religi, Główna Biblioteka Lekarska w Warszawie zorganizowała w Senacie piękną wystawę, poświęconą osobie zmarłego i jego licznym dokonaniom. Ekspozycję, zatytułowaną „Mistrz Religa. Człowiek, lekarz, polityk“ otworzył Prezydent RP, Andrzej Duda. Prof. Zbigniew Religa był niezwykłą, nietuzinkową osobą; był wielkim wielbicielem człowieka i życia. Był niezwykłym lekarzem, który dosłownie oddawał siebie drugiemu człowiekowi. Oddawał siebie choremu – podkreślał mówca.
Przytaczając te słowa wiem, że prawie niczego jeszcze nie napisałem o Profesorze, jako o człowieku, niczego o jego życiu prywatnym, o jego małżonce, bez której zupełnie nie wyobrażał sobie życia, o dzieciach…
Dlatego zapraszam szanownych Czytelników do jeszcze jednego wpisu o Zbigniewie Relidze, za tydzień.
To była w PRLu słynna postać. Przede wszystkim znakomity kardiochirurg, później polityk, namiętny palacz papierosów i człowiek trunkowy, opinia publiczna prześcigała się w barwnych anegdotach, opisujących styl życia Profesora Zbigniewa Religi. Kiedy zmarł w 2009 r., w wieku 70 lat, wszystkie media transmitowały przebieg uroczystości pogrzebowych na warszawskich Powązkach, po czym – jak to zwykle niestety bywa – sylwetka Pana Profesora pomału zaczęła się zacierać w zbiorowej pamięci. Dobrze więc się stało, że ożywił ją niedawno sieciowy portal Źródło Empatii, co udostępniłem na swoim facebookowym profilu i teraz pozwolę sobie zrobić to ponownie:
Ta mistrzowska fotka nie ma podpisu autora. Mój stary kolega redakcyjny, fotoreporter Bogdan Kułakowski, który ma w swoim prywatnym archiwum bogatą dokumentację zdjęciową, m.in. z czasów komuny, pisze mi, że wykonał ją James L. Stanfield (amerykański fotograf, wówczas pracujący dla pisma National Geographic).
To zdjęcie obiegło cały świat… I nikt nie pozostał obojętny.
To nie jest długa ulica, według Wikipedii dwa metry brakują jej do dwóch kilometrów. Budowę Wolki rozpoczęto w 1849 r.; wtedy nosiła ona nazwę Schwientochlowitzerstraße, ponieważ był to teren pruskiego zaboru i droga prowadziła w kierunku Świętochłowic, geograficznie – z północy na południe. Miała na celu skomunikować Królewską Hutę – późniejszy Chorzów – a wówczas Königshütte oraz okoliczne kolonie przemysłowe z nieistniejącym już dziś dworcem kolejowym na północy miasta. Przemysł w regionie rozwijał się – jak by to później wicie rozumicie komunistyczny aparatczyk nazwał – dynamicznie, więc była taka ekonomiczna potrzeba. Budowę najpierw tylko utwardzonej szosy prowadziła pewna spółka akcyjna, która również nią zarządzała i za przejazd pobierała… myto, ponieważ teren był prywatny. W 1871 roku ulica, już jako miejska, została wybrukowana.
Mama wyszła za mąż za Stefana na początku lat 50; chyba wtedy jeszcze nie chodziłem do szkoły, mieszkałem u dziadków na Wesołej i adres na ulicy Wolności to była dla mnie dopiero sprawa przyszłości. Należą się więc Czytelnikowi moje przeprosiny, że wprowadziłem go w pierwszym odcinku w błąd, wspominając, jak to jeździliśmy z mamą za ojczymem po Polsce, a później wracaliśmy na Wolkę. Owszem, jazdy się zgadzały, tylko moim stałym adresem pozostawał nadal jeszcze dom na chorzowskim osiedlu Ruch. Prawdopodobne, że ojczym wynajmował już wtedy tamten pokój w centrum, remontował go, urządzał wspólnie z moją mamą, ale dokładnie tego nie wiem. Czas jest wrogiem pamięci. W każdym razie główną opiekę nade mną sprawowali wówczas jeszcze rodzice mojej mamy.
Od strony ulicy, na parterze, mieści się pod tamtym adresem elegancka kawiarnia, już od wielu lat. Najpierw nazywała się Chopin, a teraz Paterman, od nazwiska właściciela, chorzowianina z dziada pradziada, który stworzył całą sieć tych lokali. Nazwisko ma niemieckie, ale polską duszę, co lubi podkreślać w różnych wywiadach. Kiedy przyjeżdżam do Chorzowa, zwykle zachodzę tam na kawę i sobie wspominam, jak mi się żyło piętro wyżej na przełomie lat 50 i 60.
Do dziś śni mi się tamten adres. Teresa Rudolf w swojej psychoterapeutycznej mądrości może powiedziałaby: to dlatego, że nie przerobiłeś tematu do końca i się odłożył w twojej podświadomości… Dlatego spróbuję tam wrócić, póki jeszcze pamiętam to i owo, może podświadomość mi odpuści i doczekam się kolorowych snów z nowohuckim, albo mazowieckim tłem, bo tam też mieszkałem. Boże, gdzie ja nie mieszkałem…
„On był wielik i nieudacziiw“, tak wyraził się o Molierze Bułhakow i tak właśnie mówiono o nim samym. Rzeczywiście był pechowcem. A właściwie ofiarą absurdalnych zbiegów okoliczności. Sztuczek wszechwładnego Przypadku, który mając swoje odrębne poczucie humoru i hierarchii spowodował, iż Bułhakow sam stał się tekstem literackim. Większość „nieudaczy“ autora “Mistrza i Małgorzaty” wynikała z nieokiełznanej potrzeby robienia żartów oraz fizjologicznej wręcz niechęci do przyjmowania reguł gry panujących we wszystkich bez wyjątku środowiskach literackich. Reguł gry polegających bądź na układaniu się z szeregiem krążących wokół literatury literackich działaczy, bądź wybraniu sobie mistrza i pełnieniu przy nim służby czeladnika do kiedy mistrz uzna to za konieczne. Tak zaczyna swoją opowieść o Michale Afanasjewiczu Bułhakowie, tłumaczka jego dzieł i literatka, Barbara Dohnalik*. Cytuję ją w związku z przypadającą 10 marca b.r. 84 rocznicą śmierci pisarza.
Zmarł 23 lutego 2014 roku. Kiedyś zamieściłem TUTAJ o nim wpis, więc nie będę się powtarzał, ale w dziesiątą rocznicę śmierci Tadeusza Chyły chciałbym przytoczyć kilka faktów, które pominąłem poprzednio. Posłużę się znowu ściągawką z Culture.pl, w którym to portalu znalazłem biograficzną opowieść o artyście, pióra Janusza R. Kowalczyka.
Chyłeńkę, który miał w zwyczaju wszystko zdrabniać, nazywano ostatnim cesarzem ballady. W szarzyźnie PRL był artystą niezwykłym i wyjątkowym – jednym z najbardziej rozpoznawalnych wykonawców śpiewających ballady, które wówczas nuciła cała Polska. Łączył w sobie krańcowo różne cechy – silnego mężczyzny i lirycznego artysty. Zaczął jednak od malarstwa i był mu wierny do końca życia. Od Liceum Sztuk Plastycznych w Gdyni Orłowie. Później były studia na Wydziale Malarstwa Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Sopocie, w pracowni Juliusza Studnickiego i Jacka Żuławskiego. Uprawiał malarstwo sztalugowe, ścienne i scenografię. Dyplom zdobył w 1961 r.