Katarzyna Krenz
Beniamin
Odszedł 10 lipca. Dzisiaj zostanie pochowany.

Jego mama napisała na Facebooku:
“Good night, sweet prince,
And flights of angels sing thee to thy rest”
Beniamin: 30.06.2010 – 10.07.2023
The Funeral Mass took place at the Catholic Church at 11am on Saturday, 15th July 2023 in Stradbally, Co. Waterford. It shall be followed by the internment at St. James’s churchyard, Stradbally.
Jego Babcia napisała. Farewell, Little Prince, I wish you safe journey. Beniaminek, 30 June 2010 – 10 July 2023. R.I.P.
Jego dziadek napisał: “Dobranoc, dobranoc mój Mały Księciu, już czas na sen” i narysował go:

Poziomki
Rekapitulacja
Ela Kargol sfotografowała poziomki. Zrobiło to na Czytelnikach takie wrażenie, że postanowiłam “pójść za ciosem”.





Tam, gdzie rosną poziomki, Ingmar Bergman, 1957
Profesor Isak Borg udaje się do Lundu, by wziąć udział w obchodach własnego jubileuszu naukowego. Mężczyzna rozmyśla o swoim życiu.
Myśl powędrowała ku Scenariuszom Bergmana. Książka otworzyła się sama na fragmencie z Tam, gdzie rosną poziomki ISAK: Stara poziomkowa polana... [...] Chyba wtedy [...] usłyszałem dźwięk fortepianu. Zdziwiony odwróciłem głowę i spojrzałem na stojący na wzgórzu dom. Uległ on osobliwej przemianie. Fasada, przed chwilą martwa i ślepa, ożyła nagle, a słońce odbijało się w otwartych oknach. Białe firanki powiewały na ciepłym letnim wietrze. Barwne zasłony zwisały do połowy. Z komina wydobywał się dym. Stary letniskowy dom wrzał życiem. Wyraźnie słyszałem dźwięk fortepianu (było to chyba coś z Waldteufla, ale nie mogę przysiąc), przez okna natomiast dochodziły ludzkie głosy, śmiech, odgłos kroków, krzyki dzieci, skrzypienie pompy. Gdzieś na piętrze próbował ktoś śpiewać. Głos miał silny, w typie włoskiego tenora. Nikogo jednak nie było widać. Ta rzeczywista scena trwała jakiś czas – jak zjawa, która lada chwila może się rozwiać i przepaść w ciszy. I wtedy ją ujrzałem. Kiedy odwróciłem głowę, by wzrokiem objąć cały ten osobliwie odmieniony dom, zobaczyłem ją, jak klęczy w jasnożółtej sukience i zrywa poziomki... [Miejsce] wydało mi się znacznie mniejsze i nie zrobiło na mnie spodziewanego wrażenia. Jak przed laty rosło tu mnóstwo poziomek. Usiadłem pod starą, samotną jabłonią i począłem zbierać poziomki, jagoda po jagodzie. Czułem, jak ogarnia mnie dziwne wzruszenie, jak poddaję się znużeniu i melancholii... Fragment powieści Julity Bielak i Katarzyny Krenz, Księżyc myśliwych, 2015; cytat ze scenariuszy Bergmana za: . Bergman, Tam, gdzie rosną poziomki, tłum. K. Młynarz, [w:] tenże, Scenariusze, Warszawa 1987
Z brzytwą na poziomki, Klan
Piosenkę przypomniał Tibor Jagielski. Napisał:
a pamietasz klan “z brzytwą na poziomki”? niezły hit był, na “manhattanie” (w szczecinie, na czarno) kupowało się wtedy najnowsze przeboje krajowe i zagraniczne (plastikowe kartki – z reguły dwa utwory), a adapter miałem, to były czasy!
Z brzytwą na poziomki wybiegał co rano Oczy miał błyszczące i włosy rozwiane Biegł biegł w zielony las z brzytwą Jak można poziomki ścinać wiosną brzytwą Deptać małe kwiatki ważki straszyć szpilką Biec biec w zielony las z brzytwą My zielone fauny na fujarkach grajmy My zielone fauny niszczyć mu nie dajmy Obrońmy poziomki pachnące soczyste Obrońmy poziomki zabierzmy mu brzytwę Z brzytwą na poziomki na oślep przez łąkę Biegł biegł zdyszany na oślep co tchu biegł biegł W zielony las z brzytwą My zielone fauny na fujarkach grajmy My zielone fauny niszczyć mu nie dajmy Obrońmy poziomki pachnące soczyste Obrońmy poziomki zabierzmy mu brzytwę Słodkim aromatem poziomki pachniały Las go zaczarował że zrobił się mały Biegł biegł wśród wysokich traw i zniknął Gdzie on teraz błądzi mniejszy od poziomki Wyśmieją go mrówki ważki i stokrotki Pewnie poszedł tam wstąpił sam donikąd My zielone fauny na fujarkach grajmy My zielone fauny niszczyć mu nie dajmy Obrońmy poziomki pachnące soczyste Obrońmy poziomki zabierzmy mu brzytwę Tekst: Marek Skolarski
Zawsze jeszcze pozostaje pytanie – truskawki, czy poziomki. W paru sytuacjach artyści twierdzą, że wiedzą. Ale czy na pewno? Poza tym jeszcze się do naszej wiedzy o tym, co wiemy, wtrącają tłumacze, a tłumaczenie z różnych języków słów poziomka i truskawka, jest, hmmm, no, mało wiarygodne:




Wg artystów i tłumaczy wszystkie te ilustracje przedstawiają truskawki, ale przecież oczywiste jest, że są to poziomki.
Kintsugi – dwa teksty
Kasia Krenz
Kiedy ją kupowałam w sklepiku ze starociami, porcelanowa patera była stara, ale cała. Nim doniosłam ją do domu, uszko plastikowej torby urwało się ni stąd ni zowąd, torba spadła na chodnik i patera się nadtłukła. Do domu doniosłam potłuczony antyk w porwanej torbie. Nie byłam szczęśliwa, nie znoszę tłuc i niszczyć, nie lubię nadtłuczonych filiżanek i talerzy i zwykle je wyrzucam, żeby o nich szybko zapomnieć. Patera z nadtłuczonym brzegiem stała się smutnym wspomnieniem tamtej chwili satysfakcji, kiedy wypatrzyłam ją pośród wielu innych przedmiotów.

Foto: Kasia
Takie nie-lubienie zniszczonych przedmiotów to, naturalnie, zadawniona trauma, w tym kraju (TYM Kraju), w pełni uzasadniona, niemały w tym udział miały przemarsze wojsk wszelakich formacji i narodowości: tureckich, szwedzkich, napoleońskich, rosyjskich, pruskich, austriackich, niemieckich, sowieckich (lista jest nieskończenie długa) – wszyscy wiemy, po takich przejściach z rodzinnych serwisów, misek i salaterek niewiele pozostawało. Podobnie „na pierwszy ogień” szły witraże. I drewniane rzeźby.
A więc patera. Obłupaną, ustawiałam tak, żeby nie było widać, czego jej brak. Owoce układane w piramidy też pomagały. Nie pamiętam, jak to się stało, że pewnego dnia w polu mojej wiedzy o świecie, czytaj: o naszym życiu w perspektywie Europy, pojawiła się perspektywa Japonii. Kintsugi! Kintsugi czyli starodawna sztuka naprawiania ceramiki: 金継ぎ (“złote złączenie”), znane także jako kintsukuroi 金繕い (“naprawiać złotem”).

Foto: Kasia
Podobno… Początki stosowania kintsugi sięgają XV wieku, kiedy to siogun Yoshimasa Ashikaga stłukł swoją ulubioną chińską miseczkę do herbaty. Gdy miseczka wróciła z naprawy w Chinach nie był zadowolony: skręcona metalowymi obejmami, zatraciła elegancję linii, lekkość formy. Wtedy pojawił się pomysł, by zamiast metalowych obejm, zastosować żywicę, a linię sklejenia zaznaczyć szlachetnym metalem: srebrem, złotem platyną. Metoda wzbudziła taki zachwyt, że byli tacy, którzy celowo rozbijali cenne sztuki ceramiki, aby można je było naprawić złotymi szwami kintsugi.
Kintsugi jako Sztuka Sklejania Życia. Japońska filozofia wabi-sabi uczy nas zachwytu nad tym, co kruche, codzienne i niedoskonałe, ceni ślady wynikające z użytkowania przedmiotu. Trwałe, wieczne i doskonałe jest tylko wtedy, gdy ustawimy przedmiot w muzealnej gablotce. A nasza codzienność jest właśnie taka: ruchliwa, łamliwa i przez to niedoskonała. Ale jest. I jest naszym życiem. Ślady napraw i sklejania stają się podporą naszej pamięci. Ilekroć układałam owoce na mojej paterze, myślałam o tamtym dniu, kiedy ją kupiłam. A teraz ją skleję i ślad sklejenia podkreślę złotą farbką. Ku pamięci. A ponieważ, w zgodzie z myślą o „przemijaniu postaci tego świata”, tak naprawionemu przedmiotowi tradycyjnie przypisuje się większą wartość artystyczną, niż posiadał on przed zniszczeniem, moja naprawiona patera nabierze nowego znaczenia. I nowej treści.
Za co dziękuję mojej Siostrze.
A jak już skleję paterę, wtedy zajmę się Sashiko (刺し子, lit., “little stabs” „małe ściegi”) – sztuką cerowania.
Materia naszego życia. Krucha – jak ludzkie życie.

Ewa Maria Slaska
Materia naszego życia, napisała moja Siostra. Krucha – jak ludzkie życie.

Krucha, łamliwa, delikatna, ale jak ją skleimy złotem, staje się mocna, może stawić czoło wichrom historii.
Gdy moja Siostra powiedziała, że marzy o Kintsugi, uświadomiłam sobie, że właśnie niedawno widziałam takie złote sklejenie, takie, które nie udaje, że nie ma rany, tylko przeciwnie – właśnie ją podkreśla. Zdjęcie zrobił Konrad, pewnego grudniowego wieczora w Berlinie. Poprzedniego dnia miasto przypomniało rocznicę ataku terrorystycznego, jednego z tych, jakie przed kilku laty wstrząsały Europą. Paryż, Marsylia, Kopenhaga, Londyn, Berlin, Sztokholm, Bruksela, Nicea.
Foto: Konrad
Pamięć o tragedii, która się tu wydarzyła przed czterema laty, 19 grudnia 2016 roku, została sklejona złotym metalem.
Był to największy atak terrorystyczny w Niemczech. Anis Amri, 24-letni Tunezyjczyk, członek organizacji bojowej ISIS (Państwo Islamskie) wzorował się najprawdopodobniej na ataku w Nicei pięć miesięcy wcześniej.
Amri porwał na parkingu 40-tonową ciężarówką Scania (był to tzw. ciągnik siodłowy z naczepą) na polskich numerach rejestracyjnych, zabił kierowcę i wjechał na teren Jarmarku Bożonarodzeniowego w centrum Berlina, na Breitscheidtplatz, tuż koło słynnego Kościoła Pamięci. Ciężarówka staranowała tłum ludzi i stoiska. W ataku zginęło 11 osób oraz ów Polak, Łukasz Urban, kierowca ciężarówki. 67 osób było rannych. W doniesieniach prasowych dziennikarze pisali, że ofiar byłoby znacznie więcej, gdyby nie bohaterska postawa Polaka, który próbował powstrzymać terrorystę i spowodował, że nie udało mu się wjechać w głąb jarmarku.
Amri przyjechał do Niemiec w lutym tego roku i zarejestrował się w Berlinie jako uchodźca. Generalnie w Niemczech uważa się, że jego zamach w Berlinie zakończył zainicjowaną przez kanclerz Merkel rok wcześniej przychylną uchodźcom politykę “Damy radę”.
Foto: Konrad
Konkurs na upamiętnienie ofiar ataku ogłosiły władze Berlina w rok po zamachu. Wygrał projekt berlińskiego Biura Architektonicznego Merz / Merz, pilotowany przez dyrektora artystycznego biura, Pabla von Frankenberg. Na pomnik składa się 12 fragmentów białych stopni wmontowanych w szare schody wiodące z ulicy do Kościoła Pamięci. Prostą czcionką na każdym stopniu zapisano nazwiska ofiar w porządku alfabetycznym, a obok kraj ich pochodzenia. Jarmark Bożonarodzeniowy na placu koło Kościoła Pojednania to miejsce masowo odwiedzane przez turystów z całego świata, wśród ofiar było więc wielu cudzoziemców. W poprzek stopni i na skos przez plac wiedzie szczelina o długości 14 metrów, połączona zaprawą, pokryta złocistym metalem – stopem metali szlachetnych i półszlachetnych, w tym złota. Zamach zadał nam jako społeczeństwu symboliczną ranę, mówi von Frankenberg, ranę która musi się zagoić. Zaproponowałem tu starą japońską technikę Kintsugi, która pozwala leczyć rany, ale nie próbuje ich ukryć, jest zatem stałym przypomnieniem. Złoto użyte do “gojenia” ran przeszłości jest metalem, który nie koroduje, przez co od tysięcy lat jest w wielu kulturach i religiach na świecie uważane za nosiciela magicznej mocy.
Foto: Biuro Architektoniczne Merz / Merz
May the force be with us.
Czytamy / Wir lesen

IMMER BARATARIA
In Frühling 2014 publizierte Ewa Maria Slaska auf ihrem Blog
ewamaria.blog
zehn Gedichte ihrer Schwester, Katarzyna Krenz,
über alten Dichter, der stirbt, und sein Leben rekapituliert.
Am morgen endete der Storm.
Der Alte Dichter lag lang auf dem Ufer, umgespült
von den Wogen, gut wissend, was geschah.
Seine Schiff ging runter, verloren, ohne Wiederkehr,
und mit der Schiff auch seine ganze Ladung.
(…)
In der Luft zitterte grünes Jungelrauschen, die Insel jedoch
schwieg. Unbekannte. Ungenannte. Niemandem gehörend.
Seit Januar 2017 publizierte Ewa Maria Slaska dreiundhalb Jahre lang auf ihrem Blog Texte (meistens eigene, manchmal aber auch von ihren Friends) über alten Rebell (und Ritter) Don Kichot, und seinem Friend (und Knappe) Sancho Pansa. Die beiden sind unzertrennlich, schon im Roman von Cervantes, seit dem aber auch in unserem Kulturerbe. Es sind nur zehn Tage, dass der Herr und sein Knappe ihren Abenteuer getrennt den Stirn bieten – das ist die Zeit Sancho Pansas als Gubernator auf einer vermeintlichen Insel Barataria.
Der alte Dichter stirbt. Er stirbt allein. Aber obwohl Don Kichote immer in Begleitung kommt und sein treuer Sancho Pansa auch im Moment des Todes bei im weilt,
sind sie doch eine und diesselbe Person.
Der alte Dichter – Don Kichote.
Wie der Zufall es eigenhandig bestimmte, wurden sowohl die Gedichte von Katarzyna als auch fast alle Texte von Ewa Maria immer Montags veröffentlicht.
Jetzt lesen beide ihre Texte in der Regenbogenfabrik.
Am Dienstag.
Katarzyna ist nicht gekommen. Christina las ihre Gedichte. Und ich erzählte über Barataria.

Foto Ela Kargol

Zdjęcia i kolaż: Aleksandra vel Ola Puciłowska i Kasia Kalin
(Reblog+) Sen zimowy
Kattinka
Wikipedia: „Sen zimowy to fizjologiczny stan odrętwienia organizmu, który objawia się okresowym spowolnieniem procesów życiowych u ssaków stałocieplnych, co pozwala im przetrwać trudne warunki zimowe. Taki sen może trwać od kilku tygodni do siedmiu miesięcy. Poprzedzony jest okresem gromadzenia tkanki tłuszczowej w organizmie lub zapasów pokarmu w gnieździe. W powszechnym języku termin ten stosowany jest wymiennie z pojęciem hibernacji naturalnej.”
Sen zimowy niedźwiedzia brunatnego, borsuka i jenota od właściwej hibernacji różni się fizjologicznie brakiem głębokiej hipotermii i mniejszym stopniem spowolnienia procesów metabolicznych. To raczej letarg, a nie pełna hibernacja. Ale już sen zimowy jeża jest tak głęboki, że jego serce, zamiast 181 uderzeń na minutę, bije tylko 20 razy, a zamiast wdychać powietrze 50 razy, jeż czyni to tylko raz. Śpią też popielice, świstaki, koszatki i nietoperze, a poza tym wszystkie płazy i gady.
Ustalmy fakty: mamy te same geny co misie i wiewiórki. Wprawdzie u nas owe geny odpowiedzialne za zimowe zwolnienie obrotów są nieco mniej aktywne, ale jednak są. Dlatego wraz z nastaniem mrocznych dni i długich nocy, podobnie jak u zwierząt przed zapadnięciem w sen zimowy, aktywna staje się przywspółczulna część autonomicznego systemu nerwowego, dzięki czemu nasz organizm zwalnia tempo, serce zaczyna bić wolniej, spowolnieniu ulega również nasz metabolizm. Przedłużająca się ciemność powoduje, że mózg produkuje zbyt mało serotoniny, hormonu odpowiedzialnego za nasz dobry nastrój. Ale zarazem ten sam mrok sprawia, że produkujemy więcej melatoniny (o melatoninie Ewa Maria opowie Wam więcej), która jest hormonem wydłużającym nasz sen. Skutek? Nasze nadnercza zaczynają produkować więcej kortyzolu, przez co podnosi się poziom naszej irytacji, gdyż stajemy się bardziej ospali. A jeszcze ten spowolniony metabolizm i nasza (nieodparta) chęć doładowania akumulatorów czekoladką, i już – tyjemy. Tak oto, chcąc nie chcąc, zapadamy w stan (przynajmniej częściowej) hibernacji.
I nawet jeśli nam się tak wcale nie wydaje, wstawanie po ciemku i bieg do pracy przez ponure miasto, które jest równie mroczne i nieprzyjazne, gdy z pracy wracamy, jest… dobre i ze wszech miar pożądane, ponieważ pomaga nam utrzymać się w nastroju snu zimowego. Bo czyż nie tego właśnie potrzebuje nasz organizm – przezimowania, przetrwalnikowej hibernacji? Tak, byle do wiosny. Dlatego mimo wychowania w protestanckim kulcie pracy, mimo rygorystycznego traktowania obowiązków i poczucia, że powinniśmy natychmiast wstać, pójść i zrobić coś bardzo pożytecznego, na czas zimy wyzbądźmy się wyrzutów sumienia, gdyż są całkowicie nieuzasadnione. Niech niebo chmurzy się i wylewa listopadowe deszcze, a grudzień posypuje śniegiem, niech mózg nasz domaga się więcej światła, a szef i zleceniodawca pogania z robotą, jakby to była wiosna (albo nawet lato) – nie zwracajmy na to wszystko uwagi, nie złośćmy się. Zamiast tego, połóżmy się z książka pod ciepłym kocem, utnijmy sobie drzemkę. To wcale nie jest głupie ani niepotrzebne, po prostu Natura pomaga nam przystosować się do niskich temperatur. Organizm przestraja się na najniższe zużycie energii, ogranicza zbędną aktywność, by skupić się na najważniejszym: na zachowaniu ciepła. Odpuśćmy sobie i otoczeniu, zwolnijmy tempo, śpijmy więcej i jedzmy, jedzmy do woli! Byle było nam miło i ciepło, i żadnego stresu, i… jak najmniej pracy. A jeśli poczujemy się nieszczęśliwi – pod ręką mamy zapas czekolady, która jest naszym zastępczym producentem serotoniny. Oto plan doskonały na listopad i grudzień, a potem styczeń, luty…
A więc nie smućmy się, że idzie zima, nie traćmy czasu na depresje małe i duże, nie narzekajmy na przygnębienie. Zamiast tego – przygotujmy się! Nazbierajmy orzechów, nasuszmy grzybów i jabłek, napieczmy pierników, nasmażmy konfitury „szwajcarskiej” z ostatnich jesiennych gruszek, jabłek i śliwek, z dodatkiem cukru (proporcja wszystkich składników 1:1) albo i z suszonych (namoczonych w esencji herbacianej) śliwek z migdałami i cynamonem. Nastawmy nalewkę pomarańczową z goździkami. Zgromadźmy spory zapas kawy i herbaty i jeszcze większy – gorzkiej czekolady. I stos książek do czytania. Karty do pasjansa i koszyk z owczą wełną i wzorem na gruby, wiatro- i wilgocio-odporny sweter. Lampa powinna świecić dobrym, ciepłym, dość mocnym światłem. Teraz już tylko pozostaje nam wybrać najlepsze miejsce na dziuplę, gawrę, norkę. Miękki fotel? Kanapa? Pled, koniecznie duży, gruby, wełniany. Ma nam być ciepło, wygodnie i przytulnie. Jasno. Smacznie i rozgrzewająco. A jeśli po tym wszystkim zechcemy (co takiego? znów?) zdrzemnąć się, przespać, poddać, odpłynąć – tym lepiej dla nas, tym zdrowiej.
Z kuchni dochodzi zapach pieczonych kasztanów. Będziemy obierać skorupki, parząc sobie palce, a potem zjemy słodki rozsypujący się żółty miąższ, parząc się w języki. Dla równowagi termicznej popijmy więc kieliszkiem porto.
Muszę kończyć, pa!
Urodziny Ciotuchny
Wpis zbiorczy, przygotowany przez Lecha Milewskiego czyli Pharlapa. Dziękujemy! (jeszcze chcemy 🙂 )

Ewa Maria
Gdy przeczytałam wezwanie Pharlapa, by napisać coś o Ciotuchnie, w moich myślach całkowicie znikąd pojawiło się słowo Wieliczka.
Wieliczka. Ale dlaczego? Oczywiście byłam w Wieliczce, nawet dwa razy – jako młoda panna z Karusią czyli cioteczną babcią, a potem – jako młoda mężatka – z mężem i synem. Syn był bardzo mały, nie chodził jeszcze do szkoły, ale umiał już napisać MAMA i TATA. Szliśmy na Wawel, a Jacek kawałkiem cegły (cegłówka? Tak to się chyba nazywa) opisał całą drogę wielkimi drukowanymi literami: TATA TATA TATA…
No ba. Tata to Tata. Pojechaliśmy do Wieliczki, której wtedy jeszcze nikt nie oferował w “dwupaku” z Auschwitz. Pojechaliśmy zatem i chłopakom się podobało, a ja marudziłam, że eee to wszystko nie tak i jak byłam mała, to dopiero była Wieliczka! Bo rzeczywiście – nie można było obejrzeć wielkiego kryształowego kościoła.
Minęło kilka lat. Jacek był już we wczesnym wieku szkolnym, gdy w ramach zajęć pożytecznych i pouczających zaproponowałam, żebyśmy “zrobili Wieliczkę”. Wszyscy wiemy, jak się “robi Wieliczkę” – bierze się słoik, wkłada się kilka gałązek i zalewa wodą z dużą ilością soli, potem czeka, aż woda wyparuje, a sól się skoncentruje.
Jacek z zainteresowaniem przyjął fakt, że “zrobimy Wieliczkę”. Wybraliśmy duży słoik (błąd), zalaliśmy gęstym roztworem soli (błąd) i zaczęliśmy czekać.
Codziennie rano i wieczorem sprawdzaliśmy z dzieckiem postępy powstawania Wieliczki. Był to proces powolny, bo wzięliśmy wszak za duży słoik i za gęsty roztwór. Woda parowała powoli. Na obrośniętych solą gałązkach zbierał się bury tłusty kuchenny nalot. A co gorsza gęsty roztwór rodził gęste grube narosty drobnych kryształków, które w niczym nie przypominały zaplanowanych dużych regularnych przejrzystych kryształów, jakie miały tam wyrosnąć.
Byłam więc coraz bardziej rozczarowana, ale, o dziwo, dziecko nie.
Codziennie zaglądaliśmy do słoja i póki wciąż na dnie stała woda, wiedzieliśmy, że trzeba czekać. Ja wciąż liczyłam na to, że w ostatniej chwili setki małych kryształków porodzą Koh-i-noora.
Wreszcie pewnego dnia powiedziałam – już. Na stole nadal, tak samo jak wczoraj i przedwczoraj stał słój, a w nim te byle jakie gałązki w burej soli. Tyle, że już nie było ani kropli wody.
A Jacek się rozpłakał.
Przejęłam się, próbowałam pocieszyć, ale tak naprawdę nic nie rozumiałam. Przez ostatnie dni, ba, nawet tygodnie, dziecko spokojnie przyglądało się zawartości słoja i nie protestowało, dlaczego zatem teraz płacze?
Nie wiedziałam, co zrobić.
Wieczorem zadzwoniłam do Ciotuchny.
W końcu rodzinna psycholożka, może coś poradzi.
Opowiedziałam.
– Bo – powiedziała Ciocia – zawsze trzeba uważać, co się mówi.
– Eeee? – zapytałam niezbyt inteligentnie.
– Dla Ciebie “Wieliczka” to było słowo oznaczające proces powstawania kryształków soli, dla dziecka – jaskinia pełna stalagmitów i stalaktytów, w której płynie się łodzią i ogląda niezwykłe formacje skalne, kolorowe sklepienia, na których wyrosły kryształy. Póki nie powiedziałaś “już”, dziecko czekało, aż jakaś czarodziejska siła zmieni bury słoik w piękną grotę, którą niedawno zwiedzało, ale gdy padło to słowo – wiadomo było, że nic się już więcej nie zdarzy.
– Co się nie zdarzy?
– Wszystko. Nie ma czarodzieja, nie ma Wieliczki, a to pewnie oznacza, że nie ma też świętego Mikołaj. Mama opowiada bzdury.
– I co teraz? – zapytałam zdruzgotana.
– Nic – odpowiedziała Ciocia. – Minie, ale na przyszłość uważaj, co mówisz.
PS. Na zdjęciu Ciocia i Wujek na plaży. Przez całe życie chciałam właśnie tak wyglądać, jak Ciocia na plaży…
Kanadyjka
Kochana Mamo, Babciu i Big Babciu. Przyjmij od nas wszystkich w Ottawie najserdeczniejsze życzenia z okazji urodzin. Bardzo się cieszymy, że chociaż część z nas mogła Cię odwiedzić tego lata. No ale jest jeszcze internet, w którym tak sprawnie się poruszasz, tak więc mamy Cię blisko na stałe.
Twoje wpisy na blogach i powstała z nich ksiazka pozwoliły nam (i pozwolą innym, jak je przetłumaczę na angielski) poznać kartki z Twego życia, nam nie znane lub nie pamiętane. Wierzymy, że masz jeszcze w sobie wiele wspomnień, które kiedyś przelejesz na papier.
Ciesz się zdrowiem, dobrym humorem i energią jak najdłużej. Przytulamy Cię wszyscy bardzo mocno. Małgorzata, Olga, Mike, Ewa, Dave, Ruby, Ania R. i cała reszta rodziny Pymanów.

Droga Solenizantko, Mamo, Babciu, BiNonno, Ciotuchno!
Przyjmij od nas wszystkich bardzo serdeczne życzenia z okazji tej bardzo okrągłej rocznicy. Nie piszę specjalnie, ile to lat, bo nie ważne są numery, a Twoje samopoczucie. Patrząc wstecz, na to, co zdziałałaś w Twoim życiu, widzimy, że jest to pokaźny dorobek, tak zawodowy, jak i w życiu prywatnym i literackim! Bardzo są dla nas cenne Twoje wspomnienia z dzieciństwa, z okresu wojny i konspiracji, o rodzinie i z wojaży. W sumie „Kura”, „Qra” i „Altana” to był okres, który dał nam wszystkim dużo i dzięki wpisom na tych blogach poznaliśmy Ciebie trochę lepiej i Twoje wspomnienia zostały utrwalone na papierze. Kto by pomyślał, że Pani w Twoim wieku będzie tak sprawną blogerką! Gratulacje!! Dzięki tym blogom, chociaż mieszkasz sama i wiemy jakie to trudne, masz przyjaciół na całym Świecie.
Z Florencji życzymy Ci dużo, dużo zdrowia, dużo wizyt rodziny i przyjaciół i powrotu do pisania wspomnień!
Ucałowania Maria & Alessandro, Marianna & Marco i oczywiście Matteo
Kattinka
A jedną różę dajmy CIOTUCHNIE
VIVAT, Droga JUBILATKO, śpiewając…
A z drugą różą w dłoniach przyjdźmy wołając:
Żyj nam w zdrowiu DZIŚ I ZAWSZE!
I garść rymów dorzućmy dla ozdoby chwili…
A trzecią różę do bukietu dodajmy dla harmonii,
boć powiadają: OMNES TRINUM PERFECTUM,
a tu po trzykroć okrągła trzydziestka
CIOTUCHNIE tak zgrabnie się udała!
Ach, nie, co też ja mówię: jeno trzy róże?
Naręcza pełne zbierzmy a zanieśmy
róż białych i różowych róż, i róż purpurą
do wina w kielichu podobnych.
I wznieśmy toast wesoły w ten czas
URODZIN naszej JUBILATKI.
STO LAT! STO LAT! STO LAT!
A jak już zaśpiewamy, to jeszcze…
Poduszek miękkich rzućmy na fotele,
byśmy WSZYSCY wokół CIOTUCHNY tu zebrani,
DRODZY Przyjaciele, wygodnie mogli zasiąść,
gotując się do wspólnego świętowania.
A żeby tradycji stało się zadość, prośbę
przedstawmy naszej DROGIEJ JUBILATCE:
niech swych wspomnień wątki nadal dla nas
tak wspaniale splata o świecie, który
znała i tak żywo a kolorowo zapamiętała.
Juliczka
Istnieją pytania, na które właściwie nie ma odpowiedzi. Naturalnie nie mam tu na myśli pytań w rodzaju: „Kto jest przeciw?” ani „Dlaczego nie słuchasz audycji Polskiego Radia?” Nie chodzi mi również, rzecz prosta, o pytania zaczerpnięte z wielkiej literatury, w rodzaju: „Skąd wracali Litwini?” albo „Czy pamiętasz tę noc w Zakopanem?” Na myśli mam pytania podstawowe, z którymi się stykamy w codziennym życiu. Na przykład o pytanie, które podobno lubią zadawać kobiety: „Czy mnie kochasz?” Na takie pytanie po prostu nie ma odpowiedzi. Bo jeżeli facet odpowie „nie”, to łamie życie jej, a jeżeli, jak udowadniał Kazimierz Rudzki, odpowie „tak” – to łamie życie sobie.
My, czytelnicy Ciotuchny, znamy inną odpowiedź: kochamy Cię, Ciotuchno, podziwiamy i życzymy długich lat życia w twórczej pracy i zdrowiu.

Viator
Jak Beatrycze Dantego
Przez mroki dziejów mnie wiodłaś
Bym dotarł do skarbów wiedzy
Ukrytych dotąd przez otchłań.
A teraz na mnie kolej:
Jak Dante imię twe chwalę,
Ciotuchno, w dzień urodzin.
I później też. Wytrwale.
Pharlap
EwaMaria, na otwarcie tego wpisu wspomniała o moim apelu.
No cóż, zacytuję księdza J. Tischnera: “tyz prawda”.
Ponad siedem lat minęło od chwili, gdy dołączyłem do grona Panien po Trzydziestce, a potem Przyjaciół w Altanie. Wspaniała, zwarta grupa, razem, a przecież każda osoba bardzo indywidualna.
Ciotuchna była w tej grupie osobą specyficzną.
Wojna mocno namieszała w mojej rodzinie, w rezultacie powstały spore luki w niektórych kategoriach wiekowych. Właśnie taką lukę wypełniły (za późno, mocno za późno) wpisy Ciotuchny. Okres wojny, okupacji, lata powojenne.
Dziękuję bardzo Ciotuchno.
Te życzenia składam, gdy u nas wiosna w pełni. W tym okresie koloryt pobliskim ulicom nadają drzewa jacaranda.
A więc, w błękitnym nastroju, życzę Ci Ciotuchno wiele sił, zdrowia i energii twórczej. Niech otaczający Cię świat odwzajemnia Twoje życzliwe nastawienie do otoczenia.
14 wilków
Dziś znowu wilki
Katarzyna Krenz
14 WILKÓW
1.
Obecność to nasza pamięć. Wszyscy wiemy, że nie ma wczoraj, a jutro jest i zawsze będzie – jutro. Sekunda? Mgnienie? Tyle czasu mamy na zakorzenienie własnego bytu w ulotnym niebycie. „Tu i teraz” przypomina sprężynę: jest mnie tyle, ile pamiętam, reszta to czekanie. Przyszłość. Zawsze.
W pogoni za cięciwą horyzontu
staję się więźniem wolnych przestrzeni.
Dal trzyma mnie na wyciągnięcie ręki
Przysięgam, pewnego dnia złowię uciekający świat.
(K. Krenz, Krzysztof Kolumb każe podnieść żagle)
2.
Wyobraźmy sobie sytuację: autor napisał powieść, znalazł wydawcę, po miesiącach pracy książka została skierowana do druku. Nim jednak ruszą maszyny drukarskie, wydawca w ostatniej chwili rezygnuje. Wprawdzie tekst kitem nie jest, ale sądząc po sondażach rynku, hitem też nie będzie. Książki nie ma, a mimo to książka… jest. Zdążyła zawisnąć w chmurze zapowiedzi w Internecie, trafiła w mgławicę istnień wirtualnych: można obejrzeć okładkę, przeczytać opis, są nawet fragmenty tekstu oraz ISBN czyli International Standard Book Number, jaki posiada każda szanująca się książka. Z biegiem czasu autor przyzwyczaja się. Na listy czytelników odpowiada: Szanowny Panie, dziękuję za zainteresowanie, ale niestety, książki nie ma. Już, jeszcze. Nigdy.
3.
Kim jesteśmy? Faktem czy manipulacją? To zależy od punktu widzenia, perspektywy, kontekstu. Także od partii, która aktualnie ma przewagę i jej ludzie doszli do władzy. Bo punkt widzenia zależy od punktu, w którym się znajdujemy, a więc i od miejsca, gdzie znajduje się nasze krzesło. Patriota czy wróg publiczny? Mieszkaniec prowincji czy metropolii? Kobieta czy baba, dziecko czy bachor? Ukochany mężczyzna czy pozew rozwodowy, co to kiedyś deklarował, że całą by nas schrupał jak świeżą bułeczkę, a dziś mu włos w zupie przeszkadza. Doctor bullatus, asinus coronatus! Jak to się dzieje, że we współczesnym świecie morderca, złodziej i gwałciciel trafiają – zamiast królów, odkrywców i porządnych ludzi – na pierwsze strony gazet, podkręcając nie tylko bezkrytyczny zachwyt publiczności, ale i nakłady prasowe? Jak to możliwe, że nikt już nawet nie zadaje tego pytania, ponieważ odpowiedź jest stara jak świat: Panem et circenses! Za tym okrzykiem autorstwa starorzymskiego poety Juwenalisa, który wznosiło rzymskie pospólstwo, domagając się pożywienia i rozrywek, kryje się potężna siła, jaką jest strach i nienawiść.
4.
Czternaście wilków. Tyle sztuk liczyło początkowo stado, które w ciągu kilku lat odwróciło los umierającego amerykańskiego Parku Narodowego Yellowstone. W 1995 roku US Fish and Wildlife Service, wraz z zespołem kanadyjskich biologów, przenosi 14 wilków z Kanady i umieszcza je w Parku Narodowym Yellowstone, gdzie od roku 1926 były uznane za gatunek wymarły. W ciągu kilku lat liczba wilków wzrosła, ale to był tylko początek zmian. Efekty tej przeprowadzki były zaskakujące: cały ekosystem parku narodowego zmienił się tak dalece, że nawet rzeki zmieniły swój bieg.
http://weloveanimals.me/released-14-wolves-park-no-one-prepared-unbelievable-nature11/
5.
14 wilków. Jedna decyzja, jedno zdarzenie. Impuls. Iskra. Jedno spojrzenie. Jeden telefon, dzień, krok, niewiele, a jednak czasem, jak tu, ważny, bo zmieniający świat na lepsze, czasem o jeden za dużo, ponieważ to właśnie on sprawia, że w jednej chwili wszystko się nagle zmienia, a my lądujemy w alternatywnej rzeczywistości. Ogarnia nas rozpacz, zdumienie, przerażenie, zapadamy się. Odwracamy oczy, wychodzimy na ulicę. Zaczynamy rozmyślać o emigracji wewnętrznej. Albo o lotach kosmicznych w poszukiwaniu innych planet.
Reblog: Miasto, które wstało z grobu
Katarzyna Krenz
L’Aquila Terremoto
Pewnej nocy, 6 kwietnia 2009 roku, około godziny 3:32, zegar na wieży San Silvestre odmierzył kolejnych trzydzieści sekund. Potem czas płynął wprawdzie, jak zawsze, lecz wskazówki u świętego Sylwestra stanęły. Siła wstrząsu wynosiła 6,3 stopnia Richtera, hipocentrum leżało na głębokości ok. 10 km, wstrząs odczuwalny był w całym kraju. Po nim nastąpiła seria około 100 wstrząsów wtórnych. Wcześniej, około północy, ziemia lekko zatrzęsła się w okolicach Rawenny. Około 9:00 rano nastąpił wstrząs wtórny, który spowodował kolejne zniszczenia w mieście.
L’Aquila to miasto w środkowych Włoszech, u podnóża Apeninu Abruzyjskiego, nad rzeką Aterno, na północny wschód od Rzymu. Założone w 1240 przez cesarza Fryderyka II, zbudowane zostało na planie przypominającym zarys cesarskiego orła, stąd nazwa (łac. aquila znaczy: orzeł). W średniowieczu było to centrum farbiarstwa i handlu szafranem. Zbudowane na wzgórzu, w środku wąskiej doliny, otoczone ośnieżonymi szczytami Apeninów, z fantastycznym Gran Sasso d’Italia na północnym wschodzie, niewiele zmieniło się przez stulecia. Renesansowe i barokowe domy tworzą labirynt wąskich uliczek, co kilka kroków otwierając się na harmonijne place przed pałacami i kościołami.
Inaczej: tworzyły labirynt starego miasta. Teraz – po raz który? – znów odtwarzają.

Przyjechaliśmy do miasta, które od tamtej nocy przed siedmiu laty nie zasypia już pod własnym dachem, we własnym łóżku. Niektóre łóżka szczęśliwie ocalały, większość dachów runęła. Według ustaleń włoskiej obrony cywilnej, zginęło 309 osób, a rannych zostało około 1500. Zniszczeniu uległo od 10 do 15 tysięcy domów. Oznacza to, że około 40 tysięcy osób znalazło się bez dachu nad głową.

Starszy pan przy sąsiednim stoliku w kawiarni na placu Il Duomo czyta komiks. Dobrze ubrany, ze starannie przystrzyżoną siwą bródką, nic nie zamawia, pije wodę. Co pewien czas odrywa wzrok i rozgląda się wokół, a wtedy widać, że komiksowe obrazki nie zaciemniają obrazów, jakie wciąż przesuwają mu się przed oczami. Czekam na moją kawę i lody – we Włoszech trzeba jeść lody, nie tylko z powodu upału (nawet we wrześniu), ale również dlatego że Włosi robią najlepsze Gelati pod słońcem. Spośród kilkudziesięciu smaków wybieram czekoladowe (cioccolata fondata) i kawowe, z ricotty z ziarenkami mielonej kawy, znane jako Ricetta del nonno. Wkrótce pojawia się przede mną porcja makro pod pierzyną z bitej śmietany! Czuję się trochę nieswojo: siedzę w nowiutkiej caffeterii, jem lody pachnące włoskimi wakacjami, a przed sobą, zamiast miasta, mam gigantyczny plac budowy, gdzie rekonstruuje się 10 tysięcy domów. Żeby było jak dawniej. Pocieszam się myślą, że chociaż w ten sposób mogę się przyczynić do ożywienia handlu i turystyki, dołożyć przysłowiowy grosik do odbudowy.
Starszy pan wraca do komiksu o kowbojach, dyliżansach i złodziejach. Już siedem lat miasto powstaje z popiołów ziemi, która je pochłonęła w trzydzieści sekund. Profesor C., oprowadzając nas wczoraj po swoim domu – dawnym, przyszłym, teraz mieszka w mieszkaniu zastępczym poza miastem – mówi: Tu była kuchnia, a tu będzie salon, gdzie kiedyś… Profesor jest architektem, dom rekonstruuje zgodnie ze sztuką budowlaną, zaczerpniętą ze średniowiecznych ksiąg. Wyobrażam sobie Profesora, który już siódmy rok mieszka w skleconym naprędce bloku zastępczym, pochylonego nad pismami przodków; ich wiedza o tym, jak żyć na ziemi nawiedzanej napadami gorączki, służy do dziś nie tylko teorią, ale też mądrością doświadczenia i praktyki. Budując domy, pamiętajcie o górach, które są żywym ciałem, dlatego co pewien biorą głęboki wdech, a wtedy ich kamienne płuca poruszają się, kruszą skorupę. Budując katedry na chwałę Pana, czyńcie to rozważnie, niech kamień i drewno spotykają się ze sobą bez naporu, by wytrzymać wstrząs, jaki może nawiedzić je podczas snu.
Katedra świętego Massimo jest ostemplowana i wciąż zamknięta, podobnie jak większość pozostałych kościołów w mieście. Dzwony dzwonią, choć od poprzedniej sygnaturki minęło zaledwie pięć minut. Nie wzywają wiernych, bo kościół poniżej, Santa Maria del Suffragio, potocznie znany jako Anime Sante (Dusze Błogosławione) – jego budowę rozpoczęto w 1713, w dziesięć lat po innym trzęsieniu ziemi – otaczają rusztowania, młoty pneumatyczne, koparki, dźwigi. Znowu dzwonią. Patrzę na zegarek, pięć minut. Ćwiczą oddech? Oceniają postęp robót? Może dzwonią poruszone faktem, że miasto przeżyło kolejnych kilka minut szczęśliwie, bez wstrząsu?

Starszy pan odłożył komiks na półkę w kawiarni. Odchodzi wolnym krokiem, przygarbiony, z opuszczoną głową, ręce wsunął do kieszeni. Dzwony znowu się odzywają, jednak nie płoszą gołębi, które ze stoickim spokojem wydziobują okruszki pod stołami. To miejscowe gołębie, wiedzą, że nie było to pierwsze trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło miasto. 1315, 1349, 1452, 1501, 1646, 1703 (zginęło wówczas 5 000 osób), 1706, 1958. Spoglądam w ślad za starszym panem: czy był tutaj, jako dziecko, 58 lat temu? Pamięta? Porównuje, czekając ze stoicką wytrwałością na kolejną datę w kronikach rodzinnego miasta? A jednak nikt w l’Aquili nie zastanawia się, czy miasto odbudować czy też może przenieść je w inne miejsce. Miast się nie przenosi, mówi mi młody człowiek za kontuarem, gdy płacę za rachunek. Miasto to miejsce.

Odręcznie narysowana strzałka wskazuje drogę do restauracji „Home Sweet Home”, którą właśnie niedawno otworzono w tej samej uliczce, gdzie mieści się bazylika San Giuseppe Artisano – Józef Cieśla miałby tu mnóstwo pracy, myślę, idąc we wskazanym kierunku. Ulica przypomina scenografię teatralną: ostemplowane budynki, rusztowania, kurtyny ochronne i tymczasowe przejścia z desek, a między nimi plamy koloru, znaki normalności – doniczki z płomykami pelargonii.
Jak łatwo zrobić dobre zdjęcie na placu ludzkiej tragedii, zdobyć nagrodę World Press i wyjechać w poszukiwaniu następnej sensacji. Takie zdjęcia komponują się same. Odbudowa miasta to całkiem inna historia, którą L’Aquila będzie odtwarzać jeszcze długie lata. Na błękitnym niebie widnieje jedna biała chmurka, pełna pogody. Otacza ją las dźwigów.
Obraz za mgłą hotelowej szyby.

nocny autobus zatrzymuje się
na przystanku nikt nie stoi
Znaki zapytania dygoczą z zimna
zwinięte w kłębek pod drzwiami
za którymi nic nie ma
Nadzieja to gałązka dzikiej wiśni
narysowana cienkim piórkiem
na papierze ryżowym
***
Wiersz Katarzyny Krenz Japońska akwarela II, 26 września 2016
Zdjęcia Katarzyny Krenz
Virga
Katarzyna Krenz poezja
Jacek Krenz akwarele
Virga – suchy deszcz
deszczu naznaczony klątwą czasu
który nigdy nie masz się dokonać
nim dotkniesz ziemi spękanej
nim z wiosną pędom młodej trawy
soki początku dasz i drogę wzrostu
bezpłodny odchodzisz na powrót do nieba
ogród umiera bez wody
jesteś moim deszczem majowym
ja jestem twoją ziemią jałową
biegłeś obietnicą ku mnie, nadzieją
lecz jak ulewa, co z życiem uszła
swego jedynego przeznaczenia
elipsą powietrza ulotną, lotną parą
powróciłeś, deszczu, nie-deszczu
do domu w chmurze wysokiej
umiera ogród bez wody
miałeś być moim deszczem majowym
a ja rajskim ogrodem twoim
wołam cię w modlitwie, przyzywam
chwytając kroplę za skrzydło z kamienia —
czekałam tyle i wciąż czekam
jeszcze widzę twój lot ku mnie
trzymam w dłoniach pusty obraz
virga – suchy deszcz niespełnienia
i stałam się deszczem, a ty moją ziemią
i jestem jak ten martwy ptak
jak sucha kropla, która cię nigdy nie napoi









