Rok poświęcony Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej dobiega końca. Idea uczczenia roku 2025 imieniem „polskiej Safony”, w osiemdziesiątą rocznicę jej śmierci, narodziła się w Szczecinie. Pomysłodawcą był Rafał Podraza – znawca rodu Kossaków, cioteczny wnuk Magdaleny Samozwaniec, siostry poetki; jest na zdjęciu poniżej w towarzystwie Małgorzaty Frymus, reżyserki filmu “Lilka”.
Nie wiem, czy dzisiejsi poznaniacy chodzą jeszcze do zologu, czy już tylko do ogrodu zoologicznego.
Ja pamiętam zolog. W słownikach gwary poznańskiej znajduję i zolog, i zoolog, a nawet z niemiecka colog. Niektórzy odwiedzają ogrody zoologiczne przez całe swoje życie. Ja to robiłam w wieku wczesnej młodości, a potem wczesnej młodości moich dzieci, ewentualnie towarzysząc komuś w wyprawie do Zoo.
Zolog w Poznaniu jest już wiekowy. Mam na myśli ten stary zolog – Stare Zoo. Do niedawna jeszcze uliczne drogowskazy wskazywały w mieście do niego drogę. A może jeszcze wskazują. Podobno Poznań jest jedynym miastem w Polsce, które ma dwa ogrody zoologiczne. Ja wyrastałam w czasach, gdy był jeden. Nowe Zoo wlaśnie budowano. A gdy je otwarto, to kiedyś poszłam z ciekawości. Nachodziłam się dużo, zwierzęta oglądałam z daleka, bo polepszyło im się metrażowo. Zobaczyłam niewiele, bo wszystko było zbyt oddalone, zwierzęta korzystały z „wolności“ i możliwości chowania się przed ciekawskim wzrokiem.
Nie to, co lew w klatce w starym Zoo. Jak zaryczał, to głos niósł się po całych poznańskich Jeżycach. A słonicę Kingę można było prawie pogłaskać. Lwie klatki, gdy lwów zabrakło, udostępniono artystom. Teraz w tych pomieszczaniach otwarto Muzeum Historii Zoo i Lwa w Poznaniu.
W tym roku późnym latem znowu poszłam do zologu. Przypadkowo. Chciałam odwiedzić mieszkanie Kazimiery Iłłakowiczówny – poznanianki nie z wyboru, lecz jak sama pisała o moim mieście, osoby przebywającej tu na wygnaniu.
Czy rzeczywiście tak było? Nie sądzę. Mieszkała na Gajowej, niedaleko zologu.
Nie doczytałam, że do mieszkania można wejść tylko po uprzednim się zgłoszeniu i tylko raz w miesiącu. Przed kamienicą na progu zapraszający napis Salve, więc weszłam. Zachwycona klatką schodową i niebieskim światłem wpadajacym przez niebieskie szybki podeszłam pod drzwi mieszkania poetki. Na skwerze przy dawnej zajezdni tramwajowej, widocznej z okien pokoju Iłłakowiczówny, znajduje się tablica upamiętniająca Czerwiec ’56 i fragment jej wiersza, wiersza manifestu o Poznańskim Powstaniu z1956 roku, Rozstrzelano moje serce…
Kawałek dalej wśród innych poznanianek z Jeżyc znajduję jej wymuralowany portret.
Nie wiem, czy chodziła do zologu. Pamiętam jej wiersz o pegazie, o tym z Teatru Wielkiego i o pewnym panu Gulczyńskim, który go dosiadł, a pegaz mimo wszystko nie poleciał. Pan Gulczyński, powstaniec poznański z 1956 roku, nielubiany przez pegaza i cenzurę, wdrapał sie na szczyt poznańskiej opery, aż milicja, a potem cenzura musiały interweniować.
Jest w Poznaniu na Operze Pegaz, jak chce, to on leci, a jak chce, to biega po Sołaczu, Łazarzu, po Krętej, po Młyńskiej… Czy nie tak, panie Gulczyński?
Pegaz pozostał niewzruszony na szczycie poniemieckiego budynku cesarskiej dzielnicy, lew i pantera także.
Ale oni żyją własnym życiem poza zologiem. Obracają się w innych kręgach. Nawet pantera uniknęła klatki, bo Rilke o niej zapomniał.
Zolog powstał znacznie wcześniej niż gmach opery, znany, jak go już wzniesiono, jako Deutsches Stadttheater.
Dawniej przy ulicy Dworcowej, dziś Zwierzynieckiej znajdował się dworzec kolejowy i Stacja Kolei Stargardzko-Poznańskiej.
Tuż obok działała dobrze prosperująca restauracja, w której chętnie spotykali się miłośnicy gry w kręgle. Dworzec zniknął z miejskiego krajobrazu, ale ulica pozostała. Najpierw nosiła nazwę Tiergartenstrasse, by ostatecznie stać się Zwierzyniecką.
Skąd taka nazwa ulicy?
Początek tej niezwykłej historii miał miejsce właśnie w restauracji dworcowej podczas 50. urodzin jednego z członków Klubu Kręglarzy. Koledzy, skorzy do żartów postanowili uczcić ten jubileusz w nietypowy sposób. Podarowali jubilatowi 12 zwierząt: kozę, owcę, miniaturową świnię, kota, królika, wiewiórkę, gęś, kaczkę, kurę, pawia, tresowaną małpę i niedźwiedzia. Obdarowany pozostawił zwierzęta w ogrodzie restauracji dworcowej, najprawdopodobniej pod fachową opieką i za zgodą właściciela.
Zwierzyniec z czasem się powiększał, ku uciesze nie tylko kręglarzy, ale też mieszkańców miasta.
Trzy lata później, w 1874 roku powołano do życia Towarzystwo Akcyjne Ogród Zoologiczny, a rok później powstało Stowarzyszenie Ogród Zoologiczny, z zarządem, członkami i dotacją od miasta. W 1883 roku obowiązki prowadzenia ogrodu przejął Robert Jaeckel (1851–1907). Choć nie brakowało głosów krytyki wobec jego autorytarnego stylu zarządzania ogrodem zoologicznym, Jaeckel zyskał uznanie za swój zapał, skuteczność, bezinteresowność i ogromny wkład w rozwój poznańskiego „zologu”. To właśnie dzięki jego staraniom udało się wykupić od Kolei Państwowej budynki dawnego dworca i restauracji. Słonica Kinga, którą pamiętam, zamieszkała w starej parowozowni.
Powiększono i zagospodarowano teren ogrodu, powstały nowe pawilony, ozdobny staw, grota, alpinarium, lwiarnia, małpiarnia.
Trzy lata po śmierci Roberta Jaeckla postanowiono uczcić jego pamięć odpowiednim monumentem. Ku zaskoczeniu, a nawet oburzeniu wielu poznaniaków, zamiast pomnika przedstawiającego zasłużoną postać, odsłonięto rzeźbę lwa, króla zwierząt. Autorem dzieła był wybitny berliński rzeźbiarz-animalista August Gaul, twórca wielu już wyrzeźbionych zwierząt. Pomnik przetrwał do dziś. Może ze względu na to, że przedstawiał lwa, nie został po wojnie strącony z cokołu, Wyryty po niemiecku napis: Dem Begründer des Tierparks zum Gedächtnisse („Założycielowi ogrodu zoologicznego ku pamięci”) z czasem uległ zatarciu. W latach 70. XX wieku, dla pewności, by nikt nie próbował go odczytać, przykryto go tablicą z nowym napisem:
W TYM MIEJSCU POWSTAŁ 100 LAT TEMU POZNAŃSKI OGRÓD ZOOLOGICZNY POZNAŃ, WE WRZEŚNIU 1974 R.
Oficjalną nazwę pomnika zmieniono na „Pomnik 100-lecia założenia ZOO” .
Bardzo podobny lew stoi przed Starą Galerią Narodową (Alte Nationalgalerie) w Berlinie. Na stronie Staatliche Museen zu Berlin czytam:
Gaul opracował model lwa od 1908 roku w ramach zlecenia miasta Poznań na pomnik założyciela i dyrektora tamtejszego ogrodu zoologicznego w latach 1881–1907, Roberta Jäckela. Pierwsze odlewy w 1910 roku zakończyły fazę projektowania. Istnieją trzy kolejne odlewy, w tym ten z Galerii Narodowej.
Inny lew – leżący, również autorstwa Augusta Gaula, Był niegdyś częścią kolekcji dzieł sztuki wydawcy i mecenasa Rudolfa Mosse, zagrabionej przez nazistów prawowitym właścicielom. Dzieło zostało zwrócone w 2015 roku, a w 2016 roku zostało odkupione dla Galerii Narodowej w Berlinie. Od kilku lat lew eksponowany jest w foyer berlińskiej Galerii Jamesa Simona.
Po śmierci Roberta Jaeckla w 1907 roku poznańskie zoo zaczęło stopniowo podupadać. Zarówno pierwsza, jak i druga wojna światowa nie oszczędziły ogrodu. Zniszczenia były ogromne, a straty nieodwracalne. Zwierzęta umierały z głodu, ginęły pod gruzami zbombardowanych pawilonów i wybiegów. Do końca drugiej wojny światowej przetrwało zaledwie 176 osobników.
Po wojnie pomału zwierząt przybywało. W 1955 roku przybyła do Poznania z Półwyspu Indochińskiego 3,5-letnia słonica Kinga. Imię wybrano jej później. Nie zamieszkała ani w pustyni ani w puszczy, lecz w starej parowozowni. Podobno była humorzasta. Dożyła sędziwego wieku. Zmarła krótko po swoich 50. urodzinach.
Lew autorstwa Augusta Gaula, poświęcony Robertowi Jaecklowi, to jedyna rzeźba na terenie Starego Zoo w Poznaniu, której historia jest tak dobrze udokumentowana. Pozostałe, choć bardziej rozpoznawalne, jak wilk czy koń, pozostają anonimowe, ich pochodzenie nie jest znane. Wilk, dynamiczny w formie, z wyszczerzonymi kłami i groźnym spojrzeniem, budzi respekt, a jednocześnie cieszy się ogromną sympatią najmłodszych. Każdy z nas choć raz na niego wsiadł i pozował do zdjęcia,
Nie wiadomo, skąd się wziął. Pewne jest tylko, że wilk pojawił się w poznańskim zoo jeszcze przed wojną. Po wojnie otrzymał towarzysza, konia. Według przekazów, rzeźba została przywieziona przez armię radziecką z terenów poniemieckich i podarowana poznańskiemu ogrodowi zoologicznemu. W latach 70. XX wieku rozważano, czy koń mógł być dziełem Augusta Gaula, jednak tę możliwość ostatecznie wykluczono. Gaul znaczy tyle co koń. I tu nasuwa mi się się żart dwujęzyczny:„Einem geschenkten Gaul schaut man nicht ins Maul“, czyli „Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.”
Warszawa dostała Pałac Kultury, a Poznań konia.
Stare Zoo już dawno przestało pełnić rolę klasycznego ogrodu zoologicznego. Dziś to zielona enklawa w sercu miasta, park z ciekawą historią i garstką zwierząt. Są kozy, owce, wiewiórki, gęsi, kury… Historia zatoczyła koło, a jej cichym bohaterem i corocznym jubilatem pozostaje poznański „zolog”, z sentymentem wspominany, z sympatią odwiedzany.
Das 21. BERLIN FESTIVAL OF LIGHTS steht unter dem Motto „Let’s Shine Together“.
08. bis 15. Oktober 2025
Potsdamer Platz
Berlin leuchtet – wie jedes Jahr. Fast immer zur gleichen Zeit im Herbst, wenn die Tage kürzer und die Nächte länger werden. Und genau diese Nächte beginnen für ein paar Tage zu strahlen.
Gdy dowiedziałam się o burzliwych losach pomnika księcia Józefa Poniatowskiego, o jego powojennej historii i o tym, że w pewien sposób pochodzi ze Szczecina, miasta szczególnie mi bliskiego, a ja musiałam pojechać aż do Kopenhagi, żeby poznać jego koleje losu, było mi z początku trudno uwierzyć w tę niezwykłą historię. A potem ogarnęła mnie radość, że niektóre rzeczy dzieją się właśnie po to, by choć na chwilę wprawić nas w osłupienie.
Dzieje pomnika księcia Józefa Poniatowskiego są niezwykle złożone i pełne zawirowań historycznych. Pomnik długo nie mógł nigdzie zagrzać miejsca. Nie od zawsze stał tam, gdzie stoi obecnie, czyli przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Mówią o nim wędrujący pomnik. Krótko po śmierci księcia w bitwie pod Lipskiem w 1814 roku, naród rozpoczął zbiórkę funduszy na monument godnie go upamiętniający. Car Aleksander I wyraził zgodę na postawienie pomnika w Warszawie, a projekt powierzono duńskiemu rzeźbiarzowi Bertelowi Thorvaldsenowi. Ceniony artysta nie spełnił oczekiwań części społeczeństwa. Krytycy twierdzili, że rzeźba nie oddaje podobieństwa księcia. Zamiast w polskim stroju narodowy, przedstawiono go w antycznych szatach. Wyglądał niczym Marek Aureliusz na konnym pomniku w Rzymie, bo ten właśnie pomnik posłużył Thorvaldsenowi za wzór.
Pomnik księcia, a właściwie model pomnika, zamówiony już w 1818 roku, czekał na realizację i transport z Rzymu przez ponad dziesięć lat. Najpierw miał trafić drogą morską do Gdyni, a stamtąd Wisłą do Warszawy. Thorvaldsen, będący już wówczas uznanym artystą, musiał najpierw zrealizować inne zamówienia.
Prace nad odlewem pomnika w Warszawie zostały przerwane przez wybuch Powstania Listopadowego. Wkrótce potem car cofnął zgodę na ustawienie pomnika przed Pałacem Namiestnikowskim, co zapoczątkowało długą i nieprzewidywalną wędrówkę monumentu.
I tu zaczyna się moja historia związana z wyjazdem do Kopenhagi. To był rodzinny wyjazd, a czasu mieliśmy niewiele, bo ślub młodszej córki, uroczystości, zobowiązania rodzinne i weselne przyjęcie. Dzieciom pokazaliśmy syrenkę i inne baśnie Andersena, których tropem wędrowaliśmy po mieście. Prawie cały dzień spędziliśmy w Ogrodach Tivoli, w miejscu, które pamięta czasy obu artystów.
Andersen, młodszy od Thorwaldsena o ponad 30 lat, podziwiał mistrza z Kopenhagi. Jeśli nie spotykali się w samych Ogrodach Tivoli, co jest mało prawdopodobne, to z pewnością w innych miejscach. Dla Kopenhagi obaj mają ogromne znaczenie: Andersen – powszechnie znany mistrz baśni i Thorvaldsen, ceniony artysta, choć mniej obecny w zbiorowej pamięci.
Miejscem, które ja chciałam koniecznie odwiedzić, była Katedra Marii Panny w Kopenhadze z najważniejszą rzeźbą Thorwaldsena – Błogosławiącym Chrystusem. O rzeźbie tej mówi się, że jest najdoskonalniejszą rzeźbą Chrystusa na świecie Posąg, wyrzeźbiony z marmuru pochodzącego z włoskiej Carrary, mierzy trzy i pół metra wysokości. Znajduje się w głównym ołtarzu Katedry Marii Panny w Kopenhadze (Frue Kirke). Przedstawia błogosławiącego Chrystusa, pod nim widnieje napis po duńsku: „Kommer til mig”, czyli „Chodź do mnie” lub „Przyjdźcie do mnie!“
Rzeźba stała się w XIX wieku popularna w całej Europie i była wielokrotnie kopiowana, w kościołach, kaplicach, na cmentarzach. W każdym z tych miejsc natknąć się można na kopie, od kunsztownie wykonanych po te dalekie od oryginału.
Po kilku miesiącach od pobytu w Kopenhadze odwiedziłam Kraków i katedrę na Wawelu. Wiedziałam już, że w krypcie św. Leonarda spoczywa sarkofag księcia, a w Kaplicy Potockich znajdę rzeźbę Chrytstusa Thorwaldsena. Nie miałam pojęcia, że nie wolno robić zdjęć. To było miejsce kultu, przestrzeń sacrum. Upomniana kilkakrotnie, zdjęcie jednak zrobiłam. Kolejnego Chrystusa sfotografowałam już w Poczdamie pod Berlinem w atrium Kościoła Pokoju (niem. Friedenskirche).
Kopie Chrystusa Thorwaldsena spotykałam wielokrotnie na berlińskich cmentarzach. Jedną z replik odnalazłam również w Szczecinie, przy grobowcu rodziny Dewitzów. Jak się okazało, to kopia… kopii. Oryginalna replika, wierna duńskiemu pierwowzorowi, znajduje się w kruchcie modernistycznego kościoła św. Rodziny, też w Szczecinie. To właśnie tam zaprowadzili mnie Małgorzata Narożna i Michał Rembas – pasjonaci i znawcy historii miasta.
Ale wracając do Kopenhagi i katedry Marii Panny, oprócz figury Chrystusa w absydzie i rzeźby anioła chrzcielnego, wzdłuż ścian nawy głównej ustawione są posągi dwunastu apostołów, dłuta mistrza Thorwaldsena. Jego muzeum wraz z miejscem pochówku znajdują się w pobliżu. Budynek widzialam tylko z wody, kwadryga na szczycie przypomina bardzo Bramę Brandenburską.
Zbierając informacje o artyście i przeszukując internet, natknęłam się na coś, co wprawdzie jest ogólnie dostępne, ale moim zdaniem zasługuje na przypomnienie. Nie moglam uwierzyć, że tak awanturnicze losy pomnika księcia Józefa Poniatowskiego zahaczają również o Szczecin. Szczecinianin – tak go nazwałam. Może nie z krwi i kości, ale z metalu i zadośćuczynienia, bo przecież trafił tu w ramach reparacji wojennych. Ja sama musiałam wybrać się aż do Kopenhagi, żeby poznać historię tego pomnika. O wędrującym pomniku Księcia można doczytać wszędzie, nie będę więc streszczać jego dziejów. Moja dobra przyjaciółka, Dorota Pundyk – szczecinianka, badaczka historii starego Szczecina, patronka Radia Nowy Świat – akurat przebywała w stolicy. Poprosiłam ją więc o zrobienie fotografii pomnika. Miałam co prawda kilka starych fotografii, ale prezentowały się niewyraźne.
Dorota Pundyk przesłała mi na drugi dzień zdjęcia pomnika z Warszawy, sprzed Pałacu Prezydenckiego, a chwilę później, kiedy już poznała powojenne dzieje monumentu, dosłała kilka fotografii jego wcześniejszego wcielenia. Były to stare szczecińskie kartki pocztowe przedstawiające pomnik konny Wilhelma I. Pomnik Wilhelma I sfinanansowano podobnie jak Pomnik Księcia ze składek, mieszczaństwa. Postawiono go 60 lat pózniej niż pomnik Księcia Józefa Poniatowskiego u zbiegu Placu Parad (Paradeplatz; obecnie Aleja Niepodległości) i Placu Królewskiego (Königsplatz; obecnie Plac Żołnierza Polskiego) w Stettinie.
Wykonany z brązu pomnik odsłonięto 1 listopada 1894 roku, a strącono z cokołu krótko po zakończeniu wojny i przesunięciu granic. 5 lipca 1945 roku Szczecin oficjalnie przekazano władzom polskim. Pięć lat później, w roku 1950 w tym samym miejscu odsłonięto pomnik Wdzięczności dla Armii Radzieckiej. W roku 2017 i ten pomnik zniknąl z mapy miasta.
Księcia Józefa Poniatowskiego Niemcy wysadzili w powietrze po Powstaniu Warszawskim, w grudniu 1944 roku. Znalezione po wojnie fragmenty pomnika eksponowane są w parku Wolności przy Muzeum Powstania Warszawskiego. W latach 1948–1951, na podstawie modelu przechowywanego w Muzeum Thorvaldsena w Kopenhadze, wykonano nowy odlew rzeźby, który Królestwo Danii przekazało Warszawie jako dar. Do jego stworzenia wykorzystano przetopione fragmenty dawnego pomnika Wilhelma I ze Szczecina. 23 lutego 1952 roku rzeźba została ustawiona przed Starą Pomarańczarnią w Łazienkach Królewskich. W 1965 roku przeniesiono ją na dziedziniec pałacu Rady Ministrów (obecnie Prezydenckiego), gdzie znajduje się do dzisiaj.
I tak władca imperium ustąpił z tronu, przyjmując jedynie tytuł książęcy. Chrystus natomiast przetrwał dziejowe burze, nadal obecny w świadomości i przestrzeni, a przede wszystkim w sztuce.
30 lat temu też było lato. Było ciepło, a momentami upalnie.
Zjednoczone Niemcy nadal się jednoczyły. Pełne nadziei, która powoli przez kolejne lata uchodziła.
Artystom Christo i Jeanne-Claude udało się wreszcie uzyskać zgodę, po niemal 25 latach starań, na opakowanie Reichstagu.
Pomiędzy 24 czerwca a 6 lipca 1995 Reichstag schował się za srebrną, ognioodporną folią, związaną mocnym niebieskim sznurem. Letnia akcja artystów szybko przerodziła się w festyn, święto wolności, radości, choć nie brakowało również przeciwników tego projektu. W ciągu dwóch tygodni zapakowany Reichstag zobaczyło pięć milionów ludzi.
Westberlin, kawiarnia na Kreuzbergu w dawnych pomieszczeniach domu parafialnego kościoła pod wezwaniem św Agnieszki. Usiadłyśmy we trzy pod rozłożystym kasztanem i każda (za)mówiła coś innego. Herbatę, wodę i cappucino. A potem każda z nas coś innego napisała. I tak powstał(y) zielonoświątkowy(e) tekst(y) o piwoniach, polsko-niemieckich debatach, o karnawale kultur, brutalnej architekturze i starym przeboju zespołu Big Cyc.
W tym tygodniu wszystkie wpisy poświęcam wojnie. Dziś reblog wpisu Eli Kargol, który opublikowałam tu stosunkowo niedawno w rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz. To niezwykły tekst.
Tam były łąki, pola, ogrody, tam rósł „rabarber“. Tak, rabarber, a nie rabarbar. Gdy ktoś mówił rabarbar, to nie był stąd, nie był z Poznania, ani z Rataj.
Rataje, dawna wieś podpoznańska zaopatrywała Poznań nie tylko w rabarber, ale też w inne warzywa i owoce. Ziemia była żyzna, a jej mieszkańcy, w tym też dawni bambrzy, ich potomkowie, a w latach 20. ubiegłego wieku Bułgarzy siali, uprawiali sadzili, a plony sprzedawali na poznańskich rynkach.