Berlin dla potrzebujących

Ewa Maria Slaska

Wróciłam właśnie z Polski. W Polsce w dużych miastach nie widać żebraków, w każdym razie w centrum nie ma ich zbyt wielu, ale jak są, to widok jest spektakularny, bo całą przednią częścią tułowia leżą na ziemi i klęczą z wyciągniętymi przed głowę rękami. Robi to na mnie wstrząsające wrażenie, wydaje mi się, że jest to straszne poniżenie osoby ludzkiej. Jestem z Berlina, u nas jest inaczej, żebraków jest mnóstwo, często są z Polski albo z innych krajów byłej Europy Wschodniej. Nie klęczą na ziemi.

***
Na stacji metra podchodzi żebrak i krzyczy na mnie, że nikt mu nie chce nic dać i że ma nas wszystkich dość. Daję mu 2 euro. Przyjeżdża pociąg, wsiadamy, żebrak krzyczy teraz na wszystkich pasażerów. Sporo ludzi wrzuca mu coś do pomiętego kubka papierowego.

***

Jak tylko robi się ciepło, w mieście jest masa ludzi. Wszyscy piją piwo. Każdy, czy to elegancki pan w garniturze, czy obszarpany punk, grzecznie odstawia butelki i puszki wianuszkiem wokół kosza na śmieci. Pod wieczór przybędą z wózkami i torbami zbieracze butelek.

***

Wtorek, ciepło, idę się poszwendać. Przy stacji Prinzenstrasse na Kreuzbergu był kiedyś nielegalny, ale w końcu zalegalizowany ogród berliński – Prinzessinnengarten, Ogród Księżniczek. Od czasu gdy lata temu zlikwidowano najsłynniejszy taki ogród – Rose Rose, czyli Różową Różę na Kinzigstrasse na Friedrichshainie – we wszystkich squatach ogrodowych sadzi się rośliny w skrzyniach, doniczkach i workach. Likwidacja Różowej Róży, gdzie wszystko jeszcze rosło po bożemu w ziemi, przeszła do historii miasta. Ogrodnicy wykopali wszystkie rośliny i 18 lipca 2008 roku zawieźli na rowerach na inny berliński nieużytek – leżące odłogiem podwórko zlikwidowanej szkoły im. Franza Fühmanna na Frankfurter Allee.
Ogród Księżniczek był już od początku mobilny, przygotowany w każdej chwili do ewakuacji. I tak się też stało. Kiedyś bowiem ogród został z powrotem odlegalizowany. Rośliny odjechały na rowerach w następne miejsce. Ale tu gdzie przedtem rosły, po kilku latach nadal nic się nie dzieje. W środku miasta rozciąga się w cieniu drzew trawnik opuszczonego ogrodu. Z daleka widzę ludzi i namiot, znak że w tajemniczym ogrodzie jest jednak jakieś życie.


Podchodzę bliżej, pod namiotem stoją stoły, krzesła, ławki. Jest sporo ludzi. Miejsce wykorzystuje pewna instytucja charytatywna, która we wtorki przygotowuje i rozdziela bezpłatne jedzenie dla potrzebujących. Zapraszają mnie do stołu. Jest zupa, kilka dań wegańskich, soki, kawa, budyń z owocami, ciasto. Wszystko pyszne. Próbuję zapłacić za lunch, nikt nie chce ode mnie żadnych pieniędzy, wreszcie ktoś się nade mną użala i podsuwa skarbonkę na datki.
Pytam, czy mogę tu na blogu napisać o wtorkowych lunchach w byłym Ogrodzie Księżniczek.
– Ależ oczywiście, będzie nam bardzo miło.
– A nie boicie się, że jak wtorkowa jadłodajnia stanie się znana, to przyjdzie za dużo ludzi?, pytam
– Starczy, odpowiada mój rozmówca. Jest dość jedzenia, starczy.

Dziś wtorek.

***

Wychodzę ze sklepu. Przed sklepem siedzi stary potargany żebrak ze zmierzwioną brodą, w cienkich pożółkłych palcach trzyma cienkiego papierosa. Nie mam przy sobie pieniędzy, ostatnio prawie nigdy nie mam przy sobie pieniędzy, tak, wiem, przyczyniam się do tego, że za chwilę już w ogóle nie będzie pieniędzy i wtedy dostaniemy w kość i to na zawsze. Ale bankomaty są tak daleko, a karta pod ręką. W każdym razie chciałabym coś dać żebrakowi, niestety nie mam w siatce i w plecaku nic, co by się nadawało. Ale na wierzchu siatki dumnie wystaje papierowy pojemnik z truskawkami. Wyciągam go i podchodzę, zamierzam oddać człowiekowi w potrzebie połowę moich owoców. Drugą połowę, tę dla mnie, wsypię do torby z bułkami, postanawiam. Truskawki są twarde i suche, a do domu niedaleko, myślę więc, że dam radę. Podchodzę, ale człowiek pokazuje ręką, że nie, nie chce, nie mam podchodzić. Zatrzymuję się zdziwiona.
– Nie biorę rzeczy bez opakowań, mówi żebrak. Tylko w firmowych opakowaniach, dodaje.

***

Wychodzę na wernisaż. Na stacji metra siedzi na ławce porządnie ubrany pan. Znam go, to nasz lokalny żebrak, siedzi na ławce i albo czyta, albo słucha muzyki w słuchawkach. Tym razem mam w plecaku opakowane produkty, które mogę zaproponować osobie żebrzącej, a mianowicie torebkę katarzynek. Podchodzę do mężczyzny z katarzynkami w ręku. Bierze i natychmiast zaczyna konwersację. Z uwagi na polskie ciasteczka od razu po polsku.
– Pani z Polski? Ma pani szczęśliwe życie? To znaczy, jest jakiś mężczyzna?
– Tak, tak, nie, odpowiadam. Chcę dodać, że to nie, to z własnego wyboru a nie z braku laku, ale mężczyzna od razu proponuje:
– Mógłbym się z panią spotykać, tak, żeby porozmawiać, nie mam nic złego na myśli, jestem poważny facet, mam 63 lata.
– No wie pan, mówię, ja mam 75 lat.
Gostek milknie, patrzy zdezorientowany i nie wie, co powiedzieć, na szczęście nadjeżdża metro i ratuje nas oboje z opałów.
Podczas wernisażu czuję, że ktoś mi się intensywnie przygląda. Rozglądam się i widzę szczupłego starszego pana. Na pewno patrzy na mnie, nie ma co do tego wątpliwości. Podchodzi bliżej. Nieśmiały, ale jednak podchodzi. Co u licha? Drugi facet w ciągu tego samego wieczora? Ani nie jestem Scarlett Johanssen, ani Lady Gaga, nie jestem jakoś spektakularnie ubrana, no i mam przecież te wspomniane już swoje lata. Gostek jest już koło mnie, rozmawiamy przez chwilę o wystawie (Alexander Camaro & Co, O melancholii), o koncercie (Bethoven, Brahms, Piazolla), o ciekawym miejscu, w którym się znajdujemy (Camaro Stiftung, Potsdamer Str. 98a), o tym, że Camaro (1901-1992) pochodził z polskiej rodziny, nazywał się Kaczmarofski i urodził się we Wrocławiu. Dochodzimy do wyjścia, nieśmiały pan zdążył mi już powiedzieć, że prawie 30 lat był profesorem, a teraz jest na emeryturze,
– Spotkamy się?, pyta wreszcie, a ja odpowiadam, że tak, ludzie się zawsze spotykają dwa razy. Ściskam mu rękę na pożeganie i szybkim krokiem odchodzę w kierunku stacji metra.

Tak to jest, polski biedak koczujący na ławce na stacji metra ma dość wewnętrznej godności, żeby zaproponować randkowanie, dobrze sytuowany niemiecki profesor – nie. Ciekawa różnica mentalności.

6 thoughts on “Berlin dla potrzebujących

  1. Ta poza żebracza przeraziła mnie w Pradze; nigdy wcześniej nie widziłam podobnej. Nie wiem, o co chodzi, czasami wydawało mi się, że po prostu koło kogoś takiego trudno przejść fizycznie. Jest to jednak okropne, ale zauważyłam, że odnosili sukces.

  2. Świetny, ciekawy wpis.

    Tak, żebractwo z godnością i bez godności jest często moim wewnętrznym tematem, choć nie tylko, bo nawet na tym blogu, również swe zdanie o tym zjawisku moim wpisem, już wyraziłam.
    Tutaj w Austrii, leżących żebraków widziałam niewielu, ale tych klęczących pełno i to młodych, chwilowo ze spojrzeniem jamnika, ale za chwilę, gdy nic nie otrzymają z “mordem w oczach”, widzę ich coraz częściej i coraz więcej.
    Mam takie zasady;
    ci klęczący młodzi, bez widocznych problemów fizycznych (gdy czasem zapytałam, czemu to ktoś robi, nie otrzymałam odpowiedzi, lub totalnie bezczelną; sami faceci, nie widziałam kobiet), nie dostają nigdy niczego, właśnie za to klęczenie.
    Powiedziałam kiedyś do jednego z nich: proszę wstać, to pogadamy, ze zdziwieniem wstał, dałam mu 3 Euro mówiąc: teraz jesteśmy sobie równi, patrzymy sobie w oczy, Pan potrzebuje parę Euro, ja je Panu daję, nie pytam o nic, niech Pan po prostu spróbuje trochę się samemu szanować”, został w tej pozycji zamurowany przez dłuższy czas, nie wiem jak było z nim później.
    Żebraków siedzącących przed sklepami z żywnością (to naogół są kobiety, czasem z dziećmi) pytam (kiedy mam trochę czasu) z czym w środku ma być bułka, którą zaraz im zakupię i czy woda z gazem, czy bez…
    Naogół są wdzięczni, widać, że są głodni i bardzo w lecie spragnieni.
    Poznałam różnych bezdomnych i całą paletę żebraków…
    Niektórzy stali się nimi w wyniku własnych błędów, inni w wyniku wypadków losowych, dla niektórych to sposób na życie, a jeszcze u innych jest to jakaś nieudolność do normalnego, życia.
    Ale niezaprzeczalnie są oni wokół nas;
    jednym pomoże nasza “zrzutka” na życie dla siebie i rodziny, innym dorzucamy się do “złotych opon” nowego samochodu;
    tak czy tak, nikt mnie jednak nie zmusza, by wrzucić te parę Euro w kapelusz, czy też pudełko itp.
    Wybieram opcję, że kiedy to już robię, zakładam, że może komuś naprawdę pomogę( jak wielu innych przechodzących),
    a naprawianie świata oszustw i bezczelności poprzez omijanie wszystkich z daleka i tak nic nie da.

  3. “Jestem z Berlina, u nas jest inaczej…”;
    podziwiam was (aktyw), od szturmu pałacu zimowego, nic sie nie zmieniło;
    cuda,cuda…

      1. no, jasne,,
        tutaj tez nikt nie wchodzi na kolanach na tutejsza jasna gore,
        a jest taka, jasna i tutaj
        bo wyladowalaby w czubkach;

Leave a reply to tibor Cancel reply