Notatnik niespiesznego cyklisty czyli…

Mal Content

Z dziennika tetryka 8

Wirują, wirują, tysiące szprych w kole fortuny matuli…, a rower dzielnie niesie przez las mnie samego i moje znienawidzone nadmiarowe kilogramy. Przez las lub przez pola. Czasem leśnym duktem, nieraz drożyną polną. A niekiedy – rzadziej – asfaltową szosą. Zależnie od tego, jaką trasę wybiorę. Wszak zmieniam szlaki, aby uniknąć monotonii.
Ot, choćby ten trakt bitumiczny: meandruje od wioski do wioski, to łąkę minie, to pole przetnie, to bór sosnowy trawersuje. Pejzaże różnorodne, wymagania kondycyjne umiarkowanie wysokie. Ideał. Toteż często zeń korzystam. Ale teraz, w okolicach października, ciągnie mnie tu szczególnie. Nie dla piękna krajobrazu. Bynajmniej. Raczej po to, aby trochę podrapać duszę, pamięć, emocje. By, jak rzekł Klasyk, nie zarosły błoną podłości.
O fakcie, że to malownicze miejsce ma złą historię, dowiedziałam się właściwie niedawno. Rok temu. Niby znam dzieje moich okolic dobrze; przed udaniem się na emigrację wewnętrzną udzielałem się jako dość nawet zaangażowany regionalista. Niby orientuję się, że region ma długą, bo wojen napoleońskich sięgającą, tradycję obozów jenieckich. Niby wiedziałem, że podczas ostatniej wojny było ich tu szczególnie wiele: jeden z nich, stalag, który tak naprawdę stalagiem nie był (w rzeczywistości bowiem spełniał wszelkie kryteria oflagu), ma światową – ba, hollywoodzką! – sławę. Ale istnienia tego tu oto obozu stałem się świadom dopiero poprzedniej jesieni. Gdy przy szosie zainstalowano mały drogowskaz, zaś odrobinę w głąb lasu pojawił się pamiątkowy kamień, a przed nim kilka wieńców świeżych kwiatów. Drogowskazu już nie ma, nie przetrwał. Wieńce dawno usunięto. Kamień trwa, na szczęście. Więc zjeżdżam z trasy.


Dulag Kunau. Powstał pod koniec września 1939 roku, gdy jeszcze gdzieniegdzie w Polsce (tu były Niemcy) toczyły się ostatnie walki. Istniał do stycznia roku następnego, kiedy jeńców rozlokowano po okolicznych stalagach, bo też, w rzeczy samej, byli to głównie szeregowcy i podoficerowie.
Stoję przed kamieniem, a pamięć podsuwa mi jeden z najcelniejszych fragmentów mojego ukochanego Abecadła Kisiela. Podsuwa, bo znam go na pamięć. Pod hasłem Kardynał Stefan Wyszyński stoi, między innymi, napisane:
Mnie się podobało, że on miał poczucie humoru. Nie robił z tego dużego użytku, ale pamiętam kiedyś, jak zaprosił posłów koła „Znak” do Lasek, urządził takie rekolekcje swojego rodzaju. Potem przemawiał i mówi, że Polska jest od kilkuset lat pod specjalną opieką Matki Bożej, a ja się nachylam do Stommy i szepczę, że coś nie bardzo Polska wyszła na tej opiece. A on patrzy na mnie, już wiedział, co ja mówię. Mówi: „Pan chce żebym ja pana wyklął, a ja nie. Ja wiem, co pan powiedział”.
Nie dla humoru purpurata cenię sobie ów passus, tym bardziej nie dla nadchodzącej beatyfikacji Kardynała. Nie jest to postać z mojej bajki. W przeciwieństwie do Kisiela. No bo, ostatecznie, który z nich celniej zdiagnozował rzeczywistość?
Mistyczne interpretacje historii już sobie pozwoliłem kiedyś z przekąsem skomentować. Na miejscu dawnego dulagu ogarniają mnie zgoła inne emocje. Skąd one się biorą? Sam w żaden sposób nie mam prawa pamiętać tamtego czasu. Moi rodzice urodzili się w drugiej połowie wojny, już pod jej koniec właściwie, przeto i oni mi tego nie przekazali. Więc skąd? Nie mam pojęcia. Ale stojąc przed kamieniem czuję dotkliwy smutek i złość. Na to, że tak wielu młodych chłopaków skazano, bez żadnej winy z ich strony, na rozpacz klęski. Na strach o przyszłość. Na prawie sześcioletnią rozłąkę z rodziną. Na poniewierkę, na głód, na chłód spania zimą pod namiotami.


Na niewolnictwo i traktowanie jak bydło robocze. Na niepowetowaną utratę najlepszych lat beztroskiej młodości. Bo komuś, kurwa, zachciało się być nadczłowiekiem!
A problem jest uniwersalny. Nie dotyczy jedynie dulagu Kunau i Września owego pamiętnego. Uzurpatorscy nadludzie, którzy uważają, że mają prawo dla swych korzyści rozpieprzyć innym życie, byli, są i będą. Sam znam kilku.
Ach, ulało mi się znowu żółci i goryczy… Tylko spokojnie, pamiętaj Malu Contencie o nadciśnieniu. Posłuchaj kojącego szumu sosen nad głowami.


Te sosny też nie pamiętają obozu, są zbyt młode. Nie słyszały stłumionego wstydliwie płaczu mężczyzn, którzy pierwszy raz w życiu być może, w brutalnych okolicznościach, spędzali Wigilię z daleka od najbliższych. Te sosny i tak mają szczęście. Piją, co najwyżej, łzy i pot, jakie wsiąkły w ziemię osiemdziesiąt lat temu. Ale nie wyrosły na masowych grobach.
I mknę dalej asfaltowym traktem, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że określenie polityka historyczna zawiera truciznę: gloryfikuje wojny, co z tego, że nawet i dla nas zwycięskie. Wojna to wojna. Zawsze jest zła. Pamięć historyczna? Już lepiej – jeśli rzetelną jest i uczciwą. Pamięć ofiar? O tak! Wszystkich.

Notatnik niespiesznego cyklisty czyli…

Mal Content

… Z dziennika tetryka 7

Wirują, wirują, tysiące szprych w kole fortuny matuli…, a rower dzielnie niesie przez las mnie samego i moje znienawidzone nadmiarowe kilogramy.

Zatrzymuję się w głębi tego lasu. To ważne, że właśnie w głębi. Obok krzaczek. Teraz niepozorny, ale co tu się działo na początku czerwca! Pośród zieloności różnych odcieni pysznił się kwitnący krzew dzikiej róży. Naprawdę dzikiej, bo w głębi lasu rosnącej, nie zaś udawanej, sadzonej w żywopłocie, odmiany hodowlanej. Kwitnął – to mało powiedziane. Gotował się. Kipiał wyzywającym i bezinteresownym (wszak w głębi lasu…) pięknem. A pośród, jak to fachowo określają, pręcikowia jego kwiatów, zanurzone w złotym pyłku tarzały się, turlały i kąpały pszczoły oraz trzmiele.

Było gorąco, duszno i wonnie. Było.

Na mojej emigracji wewnętrznej, odsunąwszy się od zaangażowania w pierdoły typu aktywność społeczna, mam wreszcie czas na to, o czym marzyłem od dawna, a czego nie udawało się osiągnąć. Chodzi o wtopienie w tok przemian przyrody. O spokojne, uważne uczestnictwo w jej cyklach. Moje rowerowe wyprawy dają ku temu asumpt wyborny. A informacje na wyciągnięcie ręki, dostępne dzięki internetowi w smartfonie zaklętemu, pozwalają wszystko sobie nazwać i określić.

Kiedy naprawdę dzikie leśne róże kwitły w najlepsze, kwiaty na krzakach janowca apogeum świetności miały już za sobą, choć jeszcze się trzymały. A na polach malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem, właśnie zaczynały swe królowanie maki i chabry bławatki. Uwielbiam ich czerwono-błękitno-zielone kompozycje. Od dzieciństwa.

Przekwitły chabry i maki. Wśród łąk na kilka tygodni niepodzielnie zapanowała żółto-niebieska wspólnota dziurawca i wyki ptasiej. Nazwę dziurawca znałem od dziecka, ale że wyka jest wyką, ustaliłem dopiero teraz. Dzięki internetowi w smartfonie zaklętemu. Zszarzał dziurawiec, zwiędła wyka. Ich miejsce zajął pachnący kamforą wrotycz. TEN wrotycz. Z którym (mimo, że jego nazwy wówczas również nie znałem) takoż mam zabawne wspomnienie z dzieciństwa: zawsze myślałem, że to jakaś margerytka, czyli jastrun, z której opadły nie wiedzieć czemu płatki. I obiecywałem sobie, że w przyszłym roku przyjdę go zobaczyć, gdy płatki jeszcze będą. Co się nie udawało, bo wszak udać się nie mogło. Tych płatków nigdy nie ma.

Zbrązowiała i uschła intensywna żółć wrotycza. Godnym jego następcą okazała się nawłoć. TA nawłoć. Jednak i nawłoć zdążyła posiwieć dokumentnie, jakby spopielała. Ostatnią strażą, ariegardą lata, pozostały już tylko fioletowe gdzieniegdzie astry.

Po kilku miesiącach wracam w głąb lasu. Krzaczek dzikiej róży trwa niepozorny. Zważ Czytelniku, jak sprytnie przeskoczyłem przez kilkumiesięczny czas niepisania, by powrócić do tworzenia tych swoich małych drobnostek, czyli małostek: komu, jeśli nie „źle zadowolonemu”, przystoi małostka! Nie dość, że malkontent, to jeszcze leń i cynik. Słowem – swołocz.

A kwiat róży? Zapomnij o nim.

Dawna róża trwa w nazwie, nazwy jedynie mamy.
Pozostało imię róży.

I mknę dalej przez las, zażenowany tym, że znowu nadmierną uwagę poświęciłem takiemu banałowi, jak melancholia przemijania.

Każdy, kto (o coś) walczy, jest Don Kichotem

EMS: Może zresztą nie każdy, ale Autor tego tekstu na pewno nim jest… Tekst znakomicie pasujący do dzisiejszego święta

Marek Włodarczak

MARS I WENUS

Marsjanie byli wybitnymi myśliwymi i doskonałymi tropicielami śladów – znaków – świadczących o tym, co się wydarzyło. A Wenusjanki były wieszczkami, ze znaków na niebie i ziemi przewidywały przyszłość. Nazywały te znaki komunikatami. Nic zatem dziwnego, że świat widziany przez Marsjan był odmienny od Wenusjańskiego świata komunikatów. Na Marsie wyroki zawsze były sprawiedliwe, bo zgodne z prawem, a jak się komuś prawo nie podobało, to siedział, diagnozy lekarskie zawsze były trafne, choć nie wszyscy pacjenci przyjmowali to do wiadomości i chorowali dalej, a szkoły były wyłącznie zielone. Na Wenus szkół nie było, bo po co, skoro wiedza tajemna była wrodzona, nie było też wymiaru sprawiedliwosci, były wyrocznie przewidujące skutki czynów niegodnych, zamiast do lekarza szło się do wyroczni, a że droga była daleka, wychodziło to tylko na zdrowie. Świetnie rozwijały się poezja, malarstwo i muzyka. Nie, religii nie było, choć roiło się od bogów, bogiń i różnych dobrych duszków. Jak nietrudno się domyślić, w końcu doszło do spotkania Marsjan z Wenusjankami, do zderzenia dwóch sposobów patrzenia na świat i porozumiewania się w nim. Od razu rozgorzał spór o wyższości śladów nad komunikatami. Świat był na krawędzi wojny, na szczęście Wenusjanki miały coś, czego Marsjanie bardzo pożądali. Strony podjęły negocjacje, ale te nic nie dały, a wręcz zaogniły sytuację. W końcu ustalono, że przedstawiciele obu stron pozostaną na Ziemi i będą kontynuować rozmowy w małych dwuosobowych zespołach. Z tej okazji urządzone zostało wielkie wesele, po czym strony rozjechały się, pozostawiając negocjatorów samych sobie. Historia tych negocjacji opisana jest w licznych dziełach filozoficznych, teologicznych i z zakresu teorii sztuki. Te bezowocne negocjacje trwałyby do dziś, gdyby nie pewne wydarzenie w sklepie samoobsługowym…

Tekst jest niedokończony.

To nieskończenie jest celowe.

Reblog: Universum oder willkommen in Matrix

Miroslav Stimac

Woher kommen das Leben, das Universum und der ganze Rest?

Reblog vom 12. September 2019

Erst kam der Urknall, dann entstand zufällig Leben – oder es war alles vollkommen anders. Statt Materie und Energie könnten Informationen das Wichtigste im Universum sein, und vielleicht leben wir in einer Simulation.

Eine Aufnahme der Feuerrad-Galaxie, die 21 Millionen Lichtjahre von der Erde entfernt ist.

Das Standardmodell der Kosmologie beschreibt ein Universum, das aus dem Nichts mit dem Urknall entstand und seitdem expandiert. Die Biologie geht davon aus, dass in diesem Universum Leben aus nicht lebendiger Materie zufällig hervorging und sich gemäß der Evolutionstheorie von Charles Darwin weiterentwickelt. Und jede Religion hat ihre eigene Erklärung. Doch es gibt noch alternative philosophische Modelle, von denen zwei besonders für Informatiker interessant sind.

Sie basieren auf der Annahme, dass nicht nur Materie und Energie, sondern auch Informationen zu den Grundbestandteilen des Universums zählen. Demnach war die Entstehung von intelligentem Leben kein Zufall, sondern wird vom Universum selbst oder einer Intelligenz außerhalb des Universums begünstigt. Eines der Modelle könnte sogar zu der Schlussfolgerung führen, dass Informatiker vom Universum gewollt sind.

Das Standardmodell der Kosmologie

Beide Modelle sind aus der Auseinandersetzung mit einigen Aspekten des Standardmodells der Kosmologie entstanden, das ich deshalb zuerst kurz erläutern möchte. Zeit und Raum sind danach zugleich mit dem Urknall entstanden. Seither dehnt sich das Universum aus.

Normalerweise würde man wegen der Gravitationskraft erwarten, dass der Raum immer langsamer expandiert und es sogar zu einer Umkehr kommen kann: das Zusammenfallen aller Masse zu einem Zentrum, was man als Big Crunch bezeichnet. Alle Materie müsste demnach im Laufe der Zeit in schwarze Löcher fallen, die wiederum durch die Gravitationskräfte miteinander zu einem einzigen riesigen schwarzen Loch verschmelzen und die Gesamtmasse des Universums an einem Punkt verdichten. Denkbar ist, dass danach wieder ein neuer Urknall stattfindet und ein neues Universum geboren wird.

Beobachtungen deuten jedoch auf das Gegenteil hin: Der Raum selbst expandiert immer schneller, was durch die Rotlichtverschiebung von entfernten Galaxien beobachtet werden kann. Um diese Beobachtungen mathematisch zu erklären, wurde die dunkle Energie erfunden. Sie muss laut Berechnungen etwa 68 Prozent der Gesamtmasse des Universums ausmachen. Was genau dunkle Energie ist, ist jedoch unbekannt – direkt gemessen wurde sie noch nicht.

Neben der dunklen Energie gibt es die sogenannte dunkle Materie. Sie wurde ebenfalls mathematisch aus der Beobachtung abgeleitet, dass es bei Weitem zu wenig sichtbare Materie (Sterne, Sternennebel und so weiter) gibt. Denn diese erzeugt nicht genug Gravitationskraft, damit die äußeren Bereiche der Galaxien die Formen haben, die wir beobachten. Daher geht man von der Existenz der dunklen Materie aus, die so genannt wird, weil man sie schwierig oder gar nicht beobachten beziehungsweise messen kann.

Berechnungen zufolge besteht das Universum zu etwa 95 Prozent aus dunkler Materie und dunkler Energie. Alles, was wir sehen – die Galaxien, Sterne und auch die messbare Energie in Form von elektromagnetischen Wellen wie dem Licht – sind also nur etwa fünf Prozent des Universums.

Wieso der Urknall stattfand und warum es mehr Materie als Antimaterie gibt, kann mit dem Standardmodell der Kosmologie noch nicht erklärt werden. Die gewöhnliche Materie in unserem Universum besteht aus Atomen, deren Kerne elektrisch positiv geladen sind und um die sich negativ geladene Elektronen in bestimmten orbitalen Bahnen bewegen. Daneben gibt es auch freifliegende Elektronen und ionisierte Atome, die nur aus dem positiv geladenen Kern bestehen. Antimaterie ist im Universum sehr selten und besteht aus elektrisch negativ geladenen Kernen und positiv geladenen Elektronen, die man Positronen nennt. Antimaterie ist somit umgekehrt elektrisch geladen wie Materie.

Wenn man sie zusammenbringt, verwandeln sich beide in pure Energie, was Einstein mit der berühmten Formel E = mc² beschrieben hat. Ein Gedankenspiel: Würde man ein Gramm Antimaterie mit einem Gramm Materie kombinieren, würden etwa 1,8 x 10 hoch 14 Joule Energie freigesetzt werden. Das entspricht in etwa dem chemischen Brennwert von vier Millionen Kilogramm Erdöl. Deshalb wird in vielen Science-Fiction-Filmen Antimaterie als Energieträger für Raumschiffe verwendet.

Statistisch ist zu erwarten, dass nach dem Urknall gleich viel Materie und Antimaterie entstanden wären und diese sich gegenseitig aufgehoben, das heißt in pure Energie umgewandelt hätten.

Leben – einfach nur Glück?

Zum Glück für uns gab es aber anscheinend mehr Materie als Antimaterie, so dass wir in einem Universum leben, das Materie enthält – und dies ist wiederum eine Voraussetzung für die Bildung von Sternen, Planeten, Molekülen und somit Leben. Auch ein Glück ist, dass das Universum weder zu heiß noch zu kalt ist. Noch viele andere Faktoren sind so kalibriert, dass sie unsere Existenz ermöglichen, etwa die Gravitationskraft.

Es stellt sich die Frage, ob das Universum zufällig entstanden und zufällig so parametrisiert ist, dass sich intelligente Lebensformen entwickeln konnten, die über das Universum nachdenken können. Manche Wissenschaftler vermuten, dass es viele Universen gibt und die meisten dieser Universen kein Leben ermöglichen. Wir hätten demnach einfach das Glück, in einem lebensfreundlichen Universum zu existieren.

Der Philosoph und Astrophysiker Nick Bostrom ist mit dieser Erklärung nicht zufrieden. Er ist primär Philosoph, doch er studierte auch Astrophysik und hat einen Master im Themenbereich Computational Neuroscience am King’s College (University of London). Er hat eine Alternativhypothese entwickelt. Er ist der Ansicht, dass sie absichtlich geschaffen wurde – zu wissenschaftlichen Zwecken oder zur Unterhaltung. Seiner Hypothese zufolge leben wir in einer Simulation. Und sehr wahrscheinlich werden wir laut Bostrom selbst in der Zukunft Simulationen von Zivilisationen erschaffen.

Bostrom ist Professor an der philosophischen Fakultät der Universität Oxford. Schon im Jahr 2003 erregte er mit seiner Simulationshypothese Aufsehen. Zu den Anhängern dieser oder verwandter Simulationshypothesen zählen unter anderem Elon Musk, Mitbegründer von Tesla und Gründer von SpaceX, und Tom Campbell, Physiker, Bewusstseinsforscher und ehemaliger Mitarbeiter bei der Nasa. Ein aufgezeichnetes Gespräch mit Elon Musk über die Simulationshypothese gibt es hier. Tom Campbell erklärt in diesem Video, wieso er die Hypothese plausibel findet.

Mit Simulation ist gemeint, dass alles simuliert ist, also das Leben, unser Bewusstsein und alle Wahrnehmungen von der angeblich physischen Welt, die demnach nicht wirklich physisch existiert, sondern eben simuliert wird. Das leitet Bostrom als wahrscheinlichste Annahme her, indem er drei Szenarien durchspielt, von denen seiner Ansicht nach mindestens eines eintreten muss.

Simulation ist unmöglich oder wir werden davor vernichtet – unwahrscheinlich

Das erste Szenario spielt die Annahme durch, dass die Simulation des menschlichen Bewusstseins technologisch unmöglich sei oder die Menschheit vernichtet würde, bevor sie in der Lage wäre, eine solche Simulation zu erschaffen. Betrachtet man die rasanten Fortschritte der Computertechnologie und insbesondere von Videospielen sowie die Zeit, die uns bleibt, um sie weiterzuentwickeln, sieht es danach aus, dass dieses Szenario unwahrscheinlich ist.

Die ersten Videospiele wie Pong (1972 von Atari veröffentlicht) oder Space Invaders (erschienen 1978, programmiert von Tomohiro Nishikado und vertrieben von Taito) waren sehr simpel, weil wegen geringer Rechenleistung und Speicherkapazitäten komplexe Spiele nicht möglich waren.

Pong bestand aus nur drei Objekten, zwei Balken und einem Ball. Die Simulation des Bewegungsverhaltens des Balls erforderte nur wenige Inputvariablen wie den Einfallswinkel des Balls auf den Balken und die vertikale Bewegungsrichtung des Balkens. Im Vergleich dazu stellen moderne Spiele wie Elite Dangerous (erschienen 2014), das – für ein Spiel – relativ gelungen den Aufbau der Milchstraße simuliert und dessen Simulation etwa 400 Milliarden Sterne, Planeten und Monde umfasst, gigantische Fortschritte dar. Zwischen Pong und Elite Dangerous liegen nur 42 Jahre – sehr wenig im Vergleich zum geschätzten Alter des Universums von etwa 14 Milliarden Jahren.

Uns bleiben noch viele Millionen Jahre Zeit …

Unsere Sonne wird in etwa 5 Milliarden Jahren zum roten Riesen werden und die Erde verkohlen. Schon davor wird es zwar auf der Erde wegen der höher werdenden Leuchtleistung der Sonne ungemütlich werden, aber vermutlich haben wir noch etwa eine Milliarde Jahre Zeit, bis wir auf einen anderen Planeten umsiedeln sollten.

Das Mooresche Gesetz besagt, dass sich die Anzahl der Transistoren auf einem Chip bestimmter Größe alle 12 bis 24 Monate verdoppelt, was ungefähr auch zu einer Verdopplung der Rechenleistung führt. Doch auch wenn die Verdopplung etwas langsamer stattfindet, spielt das keine Rolle, angesichts von vielen Millionen Jahren Zeit. Es ist somit nur eine Frage der Zeit, wann die Rechenleistung von Computern ausreichen wird, um Simulationen des menschlichen Bewusstseins zu erschaffen.

Man schätzt, dass die Informationsverarbeitungsleistung des menschlichen Gehirns einer Rechenleistung von etwa 10 hoch 16 Rechenoperationen pro Sekunde entspricht, vielleicht auch 10 hoch 17 Rechenoperationen. Gemäß dem Mooreschen Gesetz wird diese Rechenleistung relativ bald mit Computern realisierbar sein, und wenige Jahrzehnte später wird die Rechenleistung ausreichen, um Milliarden Menschengehirne zu simulieren, also die gesamte Menschheit.

Ein Bewusstsein braucht keinen Körper

Die Annahme, dass die Menschheit simuliert werden könnte, beruht auf der Hypothese der Substratunabhängigkeit. Sie besagt, dass ein Bewusstsein kein bestimmtes Trägermedium benötigt, sondern austauschbar ist. Das heißt, es spielt keine Rolle, ob die Gedanken durch Aktivitäten in neuronalen Netzen eines biochemisch arbeitenden Gehirns oder in Computern entstehen. Dies beschreibe ich später noch ausführlicher.

Auch Objekte wie zum Beispiel einen Stein kann man beliebig genau simulieren. Zwar besteht ein Stein aus einer großen Anzahl von Atomen, und auch mit zukünftigen Supercomputern wäre es unmöglich, alle Atome der Erde in Echtzeit zu simulieren – aber das ist gar nicht nötig. Es genügt, die Atome erst dann zu simulieren, wenn jemand ein Objekt wie den Stein mit Instrumenten genauer betrachtet.

Wenn man den Stein gut genug simuliert, so ist er aus Sicht eines Beobachters nicht von einem echten Stein unterscheidbar. Zwar besteht ein echter Stein aus physischer Materie und ein simulierter Stein aus Informationen, aber ist für den Beobachter unerheblich, weil seine Beobachtung eine Informationsverarbeitung ist. Seine Sinne nehmen Daten auf und sein Gehirn, egal ob physisch oder simuliert, verarbeitet diese zu Informationen und Wissen.

Ansonsten genügt es, die aktuell optisch wahrnehmbaren Eigenschaften des Steins zu simulieren, wofür es wenig Rechenleistung braucht. In Videospielen wird dies bereits gemacht, beispielsweise mit der Technik Occlusion Culling: Man muss nur die Objekte präzise berechnen und rendern, die im Sichtfeld des Spielers sind.

Die Schlussfolgerung ist demnach, dass früher oder später die Simulation von Bewusstsein und somit von Zivilisationen möglich sein wird. Simuliert man Bewusstsein und dessen Wahrnehmungen von der Welt, kann man ganze Welten erschaffen. Wir könnten ganze Planeten und Galaxien in der Wahrnehmung des Bewusstseins simulieren, ohne diese kosmischen Objekte physisch erschaffen zu müssen.

Aber was, wenn die Menschheit vorher vernichtet wird?

Fortsetzung folgt morgen

Reblog: Wiatr

Być może Autor ma dziś imieniny. Jeśli tak, to składam mu tą drogą nie tylko podziękowanie za mądre teksty, ale również najserdeczniejsze życzenia
zdrowia, szczęścia i optymizmu
mimo wszystko

Jacek Pałasiński

Kilka dni temu, kiedy tak mocno wiało, niespodziewanie wrócił mi na myśl ów dzień, kiedy zostałem wysłany do magla. Nie przepadałem za domowymi robótkami, ale do magla lubiłem chodzić: była wzbudzająca respekt maszyneria i na dodatek tak przyjemnie pachniało krochmalem! Zawsze było tam kilka kobiet, nie przypominam sobie żadnego mężczyzny. Zostawiłem pakunek wielki prawie, jak ja, malutki i ruszyłem z powrotem do domu. Był wiatr, jakiego jeszcze nie zaznałem w moim krótkim życiu. Ciepły i huczący. Otworzyłem usta, a on wdarł się do środka i wydymał mi policzki, aż usta furgotały! To było tak śmieszne, że wiatr poniósł gdzieś daleko mój głośny rechot.

Och, tego magla nie ma już od dziesięcioleci; nie ma drewnianego domku, w którym mieszkał MB, mój kolega z klasy ze smykałką do szemranych interesów, nie ma już stojącej naprzeciw piekarni pana Wawra, który robił najlepsze rogaliki na świecie; nigdy później już nie jadłem równie pysznych… Nie ma błota po deszczu, leży równiutki asfalt, wysokie krawężniki, chodnik z kostki z kolorowa ścieżką rowerową… Tuż obok, tam, gdzie kiedyś wywaliłem się na rowerze i paskudnie rozwaliłem kolano, stoi całe osiedle niezbyt pięknych domów; w ogóle, dokoła nabudowano dużo domów i willi. Miejsce byłoby nie do poznania, gdyby nie wielkie gmaszysko, przedszkole, do którego kiedyś, krótko mnie posyłano, a przedszkolanki były złe, że nie chciałem zasnąć…

Rzewność? Żadnej: to podwarszawskie miasteczko (włączono je do „Wielkiej Warszawy” dopiero bodaj w 1966 r.) było jednym, wielkim ante literam pisem, więc było mi głęboko nienawistne. Gromnice w oknach, kiedy szła burza, księżulo, który, nam, dzieciom, na lekcjach religii opowiadał, że tam, na obrzeżach miasteczka, wyobraźcie sobie, mieszka rodzina niewierzących, a my aż zawyliśmy ze zgrozy, oburzenia i chęci natychmiastowego ukarania zbrodniarzy. Łajdactwo, złodziejstwo i wszechobecne pijaństwo wszędzie dokoła, ale na niedzielną mszę, odstawieni, wszyscy zjawiali się, by karnie wyśpiewywać zawodzące hymny. Komuniści? Tak, ale nie było pewności: kierowniczka szkoły podstawowej, pani G. od polskiego, pani M., też od polskiego, kazała nam wyśpiewywać przed każdą lekcją „miotnie stal czerwona iskry w dal”. Kiedy jej mówiliśmy, że powinno być „czerwone iskry w dal”, stawiała nam dwóję… I kto jeszcze? Nie, więcej chyba nie było.

Byłem już znacznie starszy, gdy dowiedziałem się, że miasteczko to nazywało się przed wojną „Kaczy dół”, a zupełnie dorosły, kiedy dotarło do mnie, że było w dużej mierze osiedlem żydowskim. Na skraju naszego placu był jeszcze obszerny dół, o którym mówiło się „bagienko”, choć był już całkowicie suchy. Krótko przed śmiercią moja Matka, gadająca już całkiem bez sensu, nagle opowiedziała, że raz w tygodniu nad ten stawik przychodzili tłumnie okoliczni Żydzi i „się tam kiwali, mrucząc coś pod nosem”. Ale nikt, nigdy nie pokazał mi, które domy były pożydowskie, z których Żydów wyprowadzono na zabicie i nikt nigdy nie opowiedział, czy gorliwie pomagali w tym moi późniejsi sąsiedzi.
Co tam, dziś tych domów już nie ma, więc wszystko to, jakby nigdy się nie wydarzyło…

Marzyłem, by się z tego pisu wyrwać i robić to, co wydawało mi się jedyną dobrą drogą życia. Uczyć się, rozwijać zdolności intelektualne, pracować nad sobą, stłumić pisowskie instynkty i stawać się lepszym człowiekiem, inwestować w siebie, by któregoś dnia stać się przydatnym i służyć społeczeństwu, jak najlepiej umiem, by to moje rodzinne miasteczko któregoś dnia przestało być pisowskie, by stało się mądre, dobre i zamożne.

Proszę, jakie refleksje może przywiać człowiekowi wiatr… Starość to czas bilansów, a mnie wiatr przyniósł gorzkie i bolesne poczucie zupełnego bankructwa.

W moim ogrodzie

Teresa Rudolf

Harmonia…

Spojrzenie czyjeś, radosne, ciepłe,
leciutki poranny powiew wiatru,
kot spoglądający przez okno,
śmiech szczęśliwy dziecka.

Kolorowy motyl, a wokół
tak zielono, aż mi zielono
w głowie, aż mi kolorowo,
a w brzuchu też motyle.

Zakochanie w tym, co wokół,
co bezinteresownie dane,
nie pyta o nic, po prostu jest
dla nas, pachnie samym życiem.

Myśl radosna o bliskich,
oby było im przepięknie,
i nie było żadnych czarownic,
z szczególnym talentem
do zła.

A świtem… kocham Cię, życie..

Świtem zaczynają się czary,
już ptaki szaleją śpiewając
na chwałę dnia, bawiąc się
w chowanego ze słońcem.

Unosi się dym “papierosowy”
mgły porannej, takiej maseczki
upiększającej każdą zmarszczkę
życia, nie zawsze doskonałego.

Wszystkie panny kwiatowe
zaczynają się stroić, na wystawę
ogrodowo-wiosenno-letnią?
Oprawa artystyczna będzie dziś:

na zielono…
na czerwono…
na niebesko…
na… pięknie…

Stonka

Drąży, natychmiast zżera
wszystko, bo gdy pojawi się,
znów wszystko jest inaczej,
jakże znamy to od lat…

Drąży opluwając znów każde
słowo powstałe, by mogło
przejść do Ciebie, podane
z nadzieją wyciagniętej ręki…

Słowo, owoc już dojrzały,
do wspólnego pokrojenia,
smakując słodko-kwaśno,
kiedy wspólnie kosztujemy.

Słowo, owoc dojrzewający
latami, spada znów prosto
na me serce i głowę, chce się
dzielić, tym niepodzielonym.

Ale Ty? Chcesz jedynie tylko
tę “słodkość”, dając co kwaśne
znów mnie, wypuszczając
na nas wstrętne robactwo…

I niweczy ten robak wszystko,
drąży, odrywa się znów od
twego środka, maszerując do
mnie, nieświadomie, ślepo.

Drąży, drąży, zmieniając mą
intencję, czyny, maszeruje
po twojej ręce na moją,
ciągle otwartą do Ciebie.

Drąży swe rowki pracowicie
na mej dłoni, zamykającej
się znów, jakby był już tylko
mój, bo usunęłaś swą sprytnie…

I już jej nie chcę i wypuszczam
na wolność Robaka Nieporozumień,
nie dam mu nigdy już drążyć, by
mnie natrętnie pytał, czy była to
przyjaźń…

***
Uwaga: Wszystkie wpisy Teresy Rudolf są jej autorską kompozycją, co oznacza, że jest ona nie tylko autorką wierszy, ale dokonała też wyboru muzyki i filmów wideo lub zdjęć, które towarzyszą jej poezji i ją uzupełniają.

Notatnik niespiesznego cyklisty czyli…

Mal Content

Z dziennika tetryka 6

Wirują, wirują, tysiące szprych w kole fortuny matuli…, a rower dzielnie niesie przez las mnie samego i moje znienawidzone nadmiarowe kilogramy. Przez las i przez pola. Na polach horyzont, ku któremu wzrok sięga, rzecz jasna – znacznie szerszy. Toteż już z daleka to dostrzegam. Bo i nie sposób tego nie dostrzec. Żółty zamek. Kanarkowo-cytrynowa poświata bije, jak mówią, po oczach.
Janowiec jest rośliną dosyć pospolitą. Przynajmniej w moich stronach rodzinno-bytowych. Jednak zazwyczaj spotyka się go w postaci rozproszonych, niewielkich krzewów. Takiego nagromadzenia jak tutaj nie spotkałem jeszcze nigdy. Ale może za krótko żyję?
Zdjęcie nie oddaje potęgi wału uformowanego z gęstych, wysokich zarośli, ani tym bardziej intensywności jego barw. Bo aparat, wiadomo, gówniany. Fotograf też nietęgi.


Pozostawiam rower na skraju polnej drogi i urzeczony brnę przez trawy, by z bliska przyjrzeć się zjawisku. Z każdym krokiem trans się nasila.

Że ulotne?
Że przeminie?
A mam wybór?
Nawet secundum nie datur
Że o tertium nie wspomnę
Ulotne
Przeminie
Wybieram
Wchodzę


I mknę dalej przez lasy-pola, zażenowany nieco tym, że znów odpuściłem sobie ścisłą
samokontrolę. Grafomania to trucizna. Szkodliwa nawet bardziej dla autora, niż dla
czytelnika.

Barataria 118 Don Kichot w Berlinie

Ewa Maria Slaska

Tego Don Kichota spotkałam w ratuszu berlińskiej dzielnicy Kreuzberg. Nawet nie sprawdzałam, kto to. Po prostu zrobiłam zdjęcie plakatu, bo te oczy, to spojrzenie, te zapadnięte policzki i siwy włos, siwy zarost, ten smutek… To Don Kichot tragiczny, Gustav Landauer, rówieśnik mojej prababki, szlachetny żydowski bojownik o wolność i sprawiedliwość społeczną, idealista, anarchista, pacyfista, polityk, działacz społeczny. Został brutalnie zamordowany w więzieniu w Stadelheim, dokładnie sto lat temu, 2 maja 1919 roku. Był też autorem, a jego teksty można uznać za teoretyczne uzasadnienie anarchizmu kulturowego. Po niemiecku znajdzie się w sieci sporo na jego temat, po polsku pisze o nim Wikipedia, podając też, że jest pradziadkiem amerykańskiego reżysera, Mike Nicholsa, tego który nakręcił Absolwenta z Dustinem Hoffmanem i zgarnął wszystkie możliwe nagrody przyznawane w branży filmowej.

Tragiczny Don Kichot. Kto by pomyślał, że najpierw był uważany za idiotę, a potem przez stulecia był figurą komiczną. Od mniej więcej stu lat jest tragiczny, postmodernizm zobaczył w nim figurę tragikomiczną, ale w operze (zapraszamy 30 maja na premierę do Deutsche Oper Berlin) w postaci smętnego rycerza objawi się to, co nas, mieszkańców nowego tysiąclecia najbardziej interesuje – nasz własny smutek.

Tu ten, który mi ten operowy fragment przysłał. Czyż on sam nie wygląda jak Don Kichot, gdy tak siedzi u mnie na balkonie i melancholijnie spogląda w dal, na kwitnące drzewa, gazometr, szpital na Westendzie Berlina, a może jeszcze dalej, na góry Harzu, Holandię, Kanał la Manche, Wyspy Brytyjskie (które wciąż jeszcze operowo spieszą, by wyjść, ale wszak są i są) i wreszcie poprzez mgliste wybrzeża Walii na Atlantyk…?

Ma stole placek z rabarbarem i doniczka kwitnących poziomek (dziękuję Eli Kargol, ale i Bergmann się kłania, a jakże), w kącie balkonu donica z rosnącą coraz wyżej malwą (wszystkie polskie mity wiejsko-sielsko-anielskie się kłaniają, a tymczasem na naszym osiedlu jeden z mieszkańców twierdzi, że to on przywiózł do nas malwy, których w Berlinie wcale nie ma, ale nad Morzem Północnym jest ich pełno, i to wszystko, co rośnie w naszych ogrodach i na naszych balkonach, to malwy, których przodkinie pamiętają Heinego…

Owinięte w obłok szary,
Drzemią w ciszy wielkie bogi,
Słyszę oddech ich ponury,
Wiatr po morzu dmie złowrogi.

Jakiż orkan! Jakie gromy!
Statki mkną na wpół strzaskane,
Któż uśmierzy te żywioły,
Fale morza zbuntowane!

Ja niemogę zakląć burzy,
Ni uśmierzyć morza trwogi,
Owinięty ciepłym płaszczem,
Zasnę — jak zasnęły bogi…

Ale też oczywiście, Heine potrafił i tak o tym morzu zimnym i burzliwym.

Nad morzem panienka stała,
tęsknie wzdychając bez końca,
tak ją głęboko wzruszała
kwestia zachodu słońca.

Dziewczyno, rzecz to nie nowa,
czemuż ta sztuczka cię razi?
Wszak ono z przodu się chowa,
a z tyłu znowu wyłazi.)

***

Następny DK też przyszedł do domu. Też miał na głowie czapeczkę zamiast hełmu, a na czapeczce koty. I też był smutny, choć próbował robić dobrą minę do zabawy z kotem domowym.

11 godzin

Ela Kargol

…czyli wszystko dobre, co się dobrze kończy

Zaczęło się bólami podbrzusza, kłującymi, przychodzącymi falami. Myślała, że jak weźmie coś przeciwbólowego, to przejdzie. Poszła na zajęcia, ale po kolejnym bolesnym skurczu wybiegła z sali wykładowej. Był piątek, trudny dzień dla pacjentów, nieliczne przychodnie są jeszcze czynne, szpitalne oddziały ratunkowe przepełnione.

Znalazłam ją skuloną z bólu, siedzącą na ławce przy Bayerischer Platz w Berlinie. Miałyśmy do wyboru kilka szpitali, wybrałyśmy właśnie ten.

Taksówka przywiozła nas na miejsce, ale pod złe wejście. Dość długo szukałyśmy budynku nr 8, klucząc ścieżkami, choć są zasadniczo dobrze oznakowane. W końcu znalazłyśmy Szpitalny Oddział Ratunkowy, w skrócie SOR, po niemiecku Rettungsstelle lub Notfallaufnahme. Budynek, do którego jak do Mekki ciągną pacjenci, najtłumniej odwiedzany jest wieczorami, w piątki, soboty i niedziele.

Zaczęła się procedura przyjęcia. Po naciśnięciu przycisku, maszynka wydrukowała numer 69.

Usiadłyśmy w rzędzie krzeseł połączonych. A ponieważ jedna osoba wprawiła krzesła w ruch huśtany, zaczęliśmy bujać się wszyscy. Był huśt i jęk mojej córki Heleny, która w końcu nie wytrzymała i przysiadła obok. Pomiędzy jednym a drugim bolesnym skurczem rozmawiałyśmy między sobą w ojczystym języku, snując przypuszczenia skąd te bóle i jak długo jeszcze przyjdzie nam czekać. W najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłyśmy, że potrwa to 11 godzin.

Naszej pogawędce przysłuchiwała się rodaczka, dzierżąc w dłoni numer 70. Ponieważ bardzo jej się spieszyło, poprosiła o zamianę numerków, mrucząc coś pod nosem, że musi odebrać jakieś dokumenty, że to nie potrwa długo, że się spieszy… Na moje stanowcze NIE od Helci usłyszała jednoznaczne TAK. Zamieniłyśmy się numerkami. Potem okazało się, że Helcia nie mogła już słuchać jej próśb i zbyt szczegółowych wyjaśnień.

Helcia wzdycha, jęczy, ciężko oddycha, klientów przybywa. Pierwsze pół godziny wydaje się nieskończonością. Wreszcie gong, wyświetlił się nasz numer, którego już nie mamy. Mój wzrok skierowany na rodaczkę powoduje, że natychmiast oddaje nam nasz pierwotny bilet wstępu, my robimy bez słowa to samo.

Zostałyśmy przyjęte. Helcia za dużo opowiada, że wstała i bolało, wzięła prysznic i bolało, poszła na wykłady i bolało, teraz tu jest i boli.

Pani o znudzonym i obojętnym spojrzeniu coś tam notuje i kieruje nas do budynku 35. Szkicuje nam w pośpiechu drogę na wydrukowanej mapie szpitala. Ja domagam się transportu, Helcia skręca się z bólu. Owszem, transport jak najbardziej, ale trzeba poczekać. Nie czekamy, idziemy, błądzimy, w końcu dochodzimy. Wypełniamy kilka formularzy. Ja piszę, Helcia dyktuje. Wszyscy mili, współczujący i z ubolewaniem oznajmiają, że lekarza nie ma, że trzeba się uzbroić w cierpliwość, że czas oczekiwania do czterech godzin.

Biorę wdech i mówię, że córka musi się położyć, że nie da rady usiedzieć. Za chwilę wjeżdża do poczekalni łóżko. Ustawione zostaje z braku innego miejsca na środku pomiędzy innymi cierpiącymi, czekającymi, udręczonymi pacjentami. Helcia wdrapuje się na nie, chwyta mnie za rękę, skula w kłębek i tak trwamy. Za chwilę ma przyjśc mój zmiennik, José, chłopak Helci, odważam się więc opuścić na krótko szpital, aby udać się na umówione spotkanie. W tym czasie Helci pobiorą krew, dwa razy odda mocz do analizy, dwa razy będzie wymiotowała. Zmiennik się spóźnia. Helcia jest u kresu wytrzymałości, dzwoni z płaczem do mnie. Wracam taksówką. Siedzi skulona w kącie, z łóżka zrezygnowała. Po czterech godzinach zjawia się pani ginekolog, która niczego wyjątkowego nie stwierdza, krew w normie, mocz w normie, boli mocno, ale w normie. Wracamy do punktu wyjścia, właściwie wejścia, bo do budynku nr 8, czyli do punktu przyjęć. Budynek długi ze szklanym dachem przypomina palmiarnię, albo świątynię, z główną nawą i dwiema bocznymi oddzielonymi kolumnami.

W nawie głównej ustawione są krzesła, w trzech kolorach, czwórkami, połączone prętem. Kwadrygi? Teraz rozumiem to bujanie na krzesłach, jak na koniach. Ołtarz? A jakże, jest i ołtarz. Na dużym ledowym ekranie przemykają małpy, pływają koniki morskie i delfiny. Są też inne zwierzęta, których nie pamiętam, a potem pojawia się napis: „WIR WÜNSCHEN DIR GUTE BESSERUNG!”, no i chyba specjalnie dla nas i rodaków: „WRACAJ SZYBKO DO ZDROWIA!”

Znowu pobieramy numerek, tym razem 153. Po pół godzinie wchodzimy. Helcia się już prawie wczołguje. Będziemy teraz czekać na chirurga. Pacjentów-klientów przybywa, jest już piątek po południu. Zaczynamy żartować, opowiadać kawały o lekarzach: „Przychodzi baba do lekarza, a lekarza ….nie ma”. Po mojej interwencji w końcu pojawia się pani chirurg, osoba bardzo zajęta, na 24-godzinnym dyżurze, kompetentna, miła, zapracowana. Typuje na wyrostek, choć badanie krwi tego nie potwierdza. Odsyła nas do USG. Nie błądzimy, idziemy szlakiem niebieskich kropek, są jeszcze zielone, ale nie wiem, dokąd prowadzą. Znowu miła osoba zapewnia nas, że trochę poczekamy, bo są pilniejsze przypadki, a wyrostek od razu nie pęka, dopiero po kilku dniach. No więc czekamy, na krzesłach już nie ustawionych w kwadrygi.

W pewnym momencie Helcia zaczyna konwulsyjnie kaszleć. Wiem, zaraz zaczną się wymioty. Zauważa to inna czekająca na łóżku pacjentka, chyba już przyjęta na oddział, bo ubrana w tę paskudną koszulę z rozcięciem z tyłu. Zrywa się z łożka, przynosi nam dwa kubki wody, pouczając, że po wodzie lepiej się wymiotuje. Załatwia też torebkę do wymiotów. Pierwszy raz taką widzę. W tej dziedzinie nastąpił duży postęp. Torebka przypominająca prezerwatywę dla konia (znowu te konie!) spełnia doskonale swoje zadanie. Pacjentka-opiekunka pomaga dalej. Przynosi mokre ręczniki papierowe i kładzie Helci na kark. W odróżnieniu do rodaczki niewiele mówi. Nagle nas opuszcza, wywołana do pana Rentgena. W końcu i Helcię zaprasza do siebie pani USG, by po pewnym czasie kazać nam wrócić do punktu wyjścia – wejścia. Nie biorę numerka. Wchodzę tak, jak nie powinnam wejść. Pytam: „co tetraz?” Odpowiedź: „czekać!”. Stanowczo odpowiadam, że córka nie da rady, że boli, że nie wytrzyma. I staje się cud. Nie musimy już siedzieć w poczekalni pełnej rozhuśtanych kolorowych krzeseł. Udajemy się do jednego z pomieszczń w nawie bocznej. Helcia kładzie się na łóżko i czekamy na anioła, który wkłuje wenflon i podłączy kroplówkę ze środkiem przeciwbólowym. Przychodzi anioł w niebieskim fartuchu i fachowo czyni swoją powinność, czego nie można było powiedzieć o aniele pobierającym krew. Na lewym zgięciu łokciowym Helci powiększa się fioletowy krwiak.

Lek przeciwbólowy kropla po kropli sączy się do krwioobiegu Helci.

Jestem glodna, zmęczona, zła. Kupuję w automacie orzeszki ziemne. Źle rozrywam torebkę i wszystkie lądują na podłodze. Nawet nie próbuję zbierać.

Wracam do mojej Heleny Bolesnej, jej chłopak Hiszpan w lot rozumie parafrazę i nazywa ją Helena de los Dolores. Już prawie cała dawka novalginy wkapała do krwi. Jest lepiej, ból uśmierzony, gdzieś jest, ale jakby stłamszony. Szukam anielicy, która odłączyłaby kroplówkę. Już wiem, że muszę swoje odczekać. Helcia siada, jest bardziej obecna, w jej dłoniach pojawia się komórka. Musi przecież oznajmić światu swój ból i niedolę. Czekamy na chirurga. Z pewnością są już wyniki badań ultrasonograficznych. W końcu przychodzi pani chirurg, ta miła, zapracowana, kompetentna. Ze znawstwem objaśnia zdjęcie USG, na którym nie widać wyrostka, bo schował się za jelito grube. Ale zapalenie wyrostka ma często nietypowe objawy. Pani chirurg proponuje, żebyśmy poczekały na panią ordynator, bo ona jest jeszcze bardziej kompetentna i bardziej zapracowana. Właśnie operuje, znowu więc przyda się cierpliwość. Przygotowujemy się i organizujemy w myślach ewentualne pozostanie w szpitalu. Za wszelką cenę Helcia chce uniknąć wkładania tej paskudnej szpitalnej koszuli z rozcięciem z tyłu.

Na dworze robi się ciemno. Pani ordynator przychodzi i zmusza nas do podjęcia decyzji. Objawy: wyrostek, badania: niewyrostek. Czucie i wiara, czy mędrca szkiełko i oko? Wybieramy to drugie. Pani ordynator z ulgą przyjmuje naszą decyzję i idziemy do domu zaopatrzeni w novalginę i termin na następny dzień o ósmej rano. Noc przebiega spokojnie, zażyte środki przeciwbólowe usypiają i wygaszają ból. Następnego dnia wyrostek pozuje już do zdjęcia, cały i zdrowy. A inna już pani chirurg, miła zapracowana i kompetentna typuje na cystę, która pękła i dlatego bolało.

Trzy liczby, które nam się w tym dniu przytrafiły, towarzyszyły i brały udział w przebiegu dnia nie dają mi spokoju.

Pierwszą była 69, jeśli spojrz na nią do góry nogami, zobaczyć można dokładnie tę samą, wikipedia podaje jeszcze wiele innych interesujących znaczeń. Następną liczbą była 153, nic dla mnie nieznacząca, dopóki nie wysłuchałam w ostatnią niedzielę ewangelii według św. Jana, w którym uczniowie Jezusa wyławiają z Jeziora Tyberiadzkiego 153 ryby. Najciekawszą liczbą jest 11. Jest liczbą pierwszą, palindromiczną („liczbą palindromiczną nazywamy liczbę naturalną, która czytana z prawej do lewej lub z lewej do prawej strony daje tą samą liczbę”), co ciekawe, podniesiona do potęgi drugiej lub trzeciej albo pomnożona przez pierwsze dziewięc cyfr też jest palindromem.

Jest jeszcze park i ogród przyszpitalny, pełen starodrzewia.

Kilka lat temu w ramach „Dnia natury miejskiej” (Tag der StadtNatur) pewien biolog ciekawie o nich opowiadał. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o bożodrzewie, gatunku inwazyjnym, którego ojczyzną są Chiny. Rośnie tu też kilka okazałych czerwonych buków, starych kasztanowców i dębów. Próbowano wtedy wydzielić z części areału ogród dla pracowników szpitala, dzieląc go na mniejsze zagony. Niewiele z tego zostało, są jeszcze ule, domki dla owadów, trochę ziół. W roku 1999 otwarto tzw. Ogród rzeźb (Der Skulpturengarten AVK), dostępny dla wszystkich. Zachęcam i polecam. Moją ulubioną rzeźbą jest „Ludzie i bagaż” Geralda Matznera.

Bzy pachną, kasztany kwitną, ptaki świergocą, czuć wiosnę.

Cytuję za wikipedią:

Wszystko dobre, co się dobrze kończy (ang. All`s Well That Ends Well) – komedia Williama Szekspira, napisana pomiędzy 1601 a 1608 rokiem. Trudno ją jednoznacznie zaklasyfikować do kategorii komedii lub tragedii… Pięć aktów opowiada historię Heleny… Do dnia dzisiejszego sztuka ta nie cieszy się wielkim powodzeniem, jest rzadko wystawiana.”

Córka trenera / Coach’s daughter vs Pociecha

Po polsku poniżej

PRESSEMITTEILUNG 30. April 2019


„A Coach’s Daughter“ gewinnt im Wettbewerb des 14. filmPOLSKA

„Córka trenera“ / “A Coach’s Daughter” hat im Wettbewerb des 14. filmPOLSKA den filmPOLSKA-Preis gewonnen. In diesem „äußerst sportlichen Kunststück“ sah die Jury „großes Einfühlungsvermögen und ein präzises Auge“ des Regisseurs Łukasz Grzegorzek für zwischenmenschliche Beziehungen. Die „zarte und stille“ Geschichte über das schwierige Verhältnis eines ehrgeizigen Tennislehrers und seiner Teenagertochter, die ihren eigenen Weg gehen will, verlasse erfreulicher Weise die gewohnten Erzählpfade eines Roadmovies, eines Sportfilms, eines Vater-Tochter-Dramas und einer Coming-of-Age-Geschichte, heißt es in der Begründung der Jury, und „überrascht durch einen zeitgemäßen und intelligenten Humor“. „Das lässige Sportlerdrama macht Platz für eine hellsichtig gezeichnete moderne Emanzipationsgeschichte“, so die Jury-Begründung weiter.

Aus der Pressemappe:

Erst ein gesundes, hochenergetisches Frühstück, dann Training und anschließend eine Autofahrt zum nächsten Ort. So verläuft jeder Sommertag von Tochter Wiktoria (liebevoll genannt Maniek, was ein Jungens Name ist) und ihrem Vater Maciej Kornet. Wiktoria soll eines Tages die beste polnische Tennisspielerin werden und in die Fußstapfen der frühzeitig abgeschlossenen Karriere ihres Vaters treten. Das sehr gut eingespielte Vater-Tochter-Duo scheint unzertrennlich zu sein. Alles verändert sich schlagartig als Igor, ein ebenso junger Tennisspieler, ein Teil ihrer Turnierreise wird.

Das Roadmovie von Łukasz Grzegorzek ist mehr als nur eine Geschichte heranwachsendender Teenager. In seinem Film stehen neben hervorragend gedrehten Tennisspielszenen schwierige Vater-Tochter-Konstellationen und unausgesprochene familiäre Konflikte im Vordergrund. Der Film wurde im Jahr 2018 mit dem Publikumspreis in Łódź und in Cottbus mit dem Hauptpreis „U18 Wettbewerb Jugendfilm“ ausgezeichnet.

Kategorie: Neues Polnisches Kino
Polnischer Titel: Córka trenera
Englischer Titel: A Coach’s Daughter
Produktionsjahr: 2018
Dauer: 01:33:00

Regie: Łukasz Grzegorzek
Drehbuch: Krzysztof Umiński, Łukasz Grzegorzek
Kamera: Weronika Bilska
Darsteller: Karolina Bruchnicka, Jacek Braciak, Agata Buzek

Fotos: Weronika Bilska


Ewa Maria Slaska: Eines steht klar: Es agieren gute Schauspieler in dem Film. Die Hauptdarstellerin, Karolina Bruchnicka, die die Tochter spielt, ist eine wunderschöne, sympatische und begabte junge Frau. Der Vater, Jacek Braciak, spielt konsequent seine Role, auch da konsequent, wo er sich lächerlich macht oder blamiert. Agata Buzek ist eine einzige absolute Spitze, die mit Würde und Gelassenheit auf von vorne herein verlorener Position steht. Und sie spielen einen schönen Tenis, ein Spiel in dem jeder einzelner Muskel so wunderschön, jugendlich, spörtlich und sauber zur Geltung kommt.

Nun, dies alles reicht nicht, um einen guten Film zu machen, reicht sogar nicht, um einem passablen Film zu machen. Der Film ist miserabel und ich kann es wirklich nicht verstehen, weshalb er mir nichts dir nichts den I. Preis der Festivals-Jury bekommen hat. Unter uns gesagt, verstehe ich überhaupt nicht, weshalb er zum Festival und darüber hinaus auch noch zum Wettbewerb gewählt wurde. So eine schwache, langweilige Geschichte, die sich so unappetitlich dehnt wie das oben erwähnte gesunde Frühstück, das vom Vater gefühlt tausend Mal gekaut wurde, weil es eben gesund ist.

Ich muss sagen, ich bin sehr enttäuscht (vielleicht sogar empört) und frage mich, weshalb man, wenn man schon über die Generation-Konflikt etwas sagen wollte, weshalb man den Film Pociecha von Szalonek-Podlejski-Duo nicht gewählt hätte. Das Thema ist sehr ähnlich – schwierige Vater-Tochter-Beziehungen, der Film hat aber Tiefe, ist nicht so verdammt belehrend plakativ und noch dazu hat einen starken deutsch-polnischen Bezug, was den Film wirklich zu dem polnischen Filmfestival in Deutschland und zu dem I. Preis geradezu prädestiniert.

Ich habe den Film schon hier bei diesem Blog gezeigt, aber nur zu, seht ihr Euch den Film nochmals an.  So ein guter Film (auch wenn ihr Polnisch nicht versteht, schaut euch den Film an, weil er auch schön ist):

POCIECHA (cały film)


I nagroda – informacja prasowa festiwalu FilmPOLSKA, 30.04.2019:

„Córka trenera“ zdobywa I nagrodę w tegorocznym konkursie festiwalu FilmPOLSKA. W uzasadnieniu jury czytamy, że jest to wybitny film o sporcie, a reżyser Łukasz Grzegorzek obserwuje stosunki międzyludzkie „chłodno i precyzyjnie, ale zarazem z wielką empatią“. Film jest „wrażliwą, spokojną opowieściąo trudnych stosunkach łączących byłego tenisistę i ambitnego trenera i jego nastoletnią córkę, która chciałaby jednak układać swoje życie po swojemu. Film Grzegorzka jest po trochu filmem drogi, filmem o sporcie, o stosunkach między ojcem a córką i wreszcie o dojrzewaniu, ale zarazem w każdej z tych linii narracyjnych schodzi z utartych ścieżek, „zaskakując nader aktualnym, inteligentnym poczuciem humoru (…), a lekka opowiastka o sporcie nabiera cech wyraziście opowiedzianej, nowoczesnej historii walki o prawo do samostanowienia”.

Z materiałów prasowych festiwalu:

Najpierw zdrowe, wysokoenergetyczne śniadanie, potem trening i jazda samochodem do następnej miejscowości na następny turniej. Tak spędzają kolejne dni lata Wiktoria i jej ojciec Maciej Kornet. Ojciec czule nazywa córkę Maniek, a Wiktoria, idąc w ślady ojca, ongiś znakomitego gracza, ma pewnego dnia zostać najlepszą polską tenisistką. Ojciec i córka są zgrani, silnie ze sobą związani i zadowoleni z tego, co robią. Wszystko zmienia się, gdy na scenie pojawi się Igor, młody ambitny tenisista. Przypadek sprawi, że ojciec i córka zabierają chłopaka ze sobą w kolejny wyjazd, a ojciec zajmie się też treningiem chłopaka.

Roadmovie Łukasza Grzegorzka to coś więcej, niż historia podrastającej panny. Film prezentuje serię wspaniałych epizodów sportowych, ale jednocześnie ukazuje napięte stosunki między ojcem i córką i trudną historię rodzinną. Film otrzymał w roku 2018 nagrodę publiczności na festiwalu filmowym w Łódź i został nagrodzony w Chociebużu (Cottbus) główną nagrodą w kategorii filmów o młodzieży „U18“.

Kategoria konkursowa: Nowe Kino Polskie
Tytuł: Córka trenera
Rok produkcji: 2018
Czas: 01:33:00

Reżyseria: Łukasz Grzegorzek
Scenariusz: Krzysztof Umiński, Łukasz Grzegorzek
Zdjęcia: Weronika Bilska
Obsada: Karolina Bruchnicka, Jacek Braciak, Agata Buzek

Ewa Maria Slaska: „Córka trenera“ to film ze znakomitą obsadą. Karolina Bruchnicka, odtwórczyni głównej roli, jest piękną, sympatyczną i utalentowaną młodą kobietą. Ojciec, Jacek Braciak, gra swoją rolę z żelazną konsekwencją, również tam, gdzie się ośmiesza i kompromituje. Agata Buzek jest po prostu fantastyczna w roli kobiety stojącej od samego początku na straconych pozycjach. I wszyscy pięknie grają w tenisa, co też zostaje sfilmowane tak, że widać każdy czysty ruch pięknie pracujących, sprawnych mięśni.

Szkoda, ale to niestety nie wystarcza, by zrobić dobry film, ba, nie starcza nawet, by wyprodukować film jako tako poprawny. Film jest tak słaby, że nie tylko nie rozumiem, jak mógł dostać I nagrodę w konkursie podczas festiwalu FilmPOLSKA w Berlinie, ale po prawdzie nie pojmuję, jak mógł w ogóle zostać zakwalifikowany do udziału w tym konkursie i w tym festiwalu. Historia jest słabiutka i nudna, a ciągnie się równie nużąco
i nieapetycznie jak ciągnęło się pewnie codziennie owo wspomniane wyżej zdrowe śniadanie, które ojciec przeżuwa nieskończoną ilość razy, bo tak jest zdrowo.

Przyznaję, że jestem rozczarowana (a może nawet oburzona) i zadaję sobie pytanie, jak to się stało, że jeśli podczas festiwalu miał się pojawić film na temat konfliktu pokoleniowego, wybrano taką słabiznę, a nie Pociechę, znakomitą produkcję pary filmowców Michała Szalonka i Pawła Podlejskiego. Temat podobnytrudne stosunki ojca i córki, pokazane za pomocą metod nieco jednak głębszych niż filmie festiwalowym, co sprawia, że autorom udało się uniknąć natrętnego, moralizatorskiego pouczania. Na dodatek film osadzony jest w bardzo silnym kontekście polsko-niemieckim i doprawdy jest wręcz predestynowany do tego, by go dostrzegli i decenili autorzy festiwalu filmów polskich w Niemczech. Powinen zostać zakwalifikowany do festiwalu, wytypowany do konkursu i nagrodzony.

Pokazywałam już Pociechę tu na blogu, a teraz zachęcam, byście obejrzeli ten film raz jeszcze. Taki dobry film – piękna opowieść, piękna praca kamery, świetna gra aktorska:

POCIECHA (cały film)