Ewa Maria Slaska
Pisałam wczoraj o królowej, ale wszyscy wiedzą, że mam jeszcze dwa ulubione tematy, koty i irysy, i zbieram zachłannie wszystko, co mi ktoś podeśle. Skoro wczoraj przejrzałam nadesłane skarby, chcąc pokazać Luizę czyli Ludwikę, to dziś pokażę koty, irysy i co się tam jeszcze nadarzy.
Nie wiem, kto mi to przysłał:
Gesso Yoshimoto (1881-1936), “Iris on the Riverside,” woodblock print, c.1920-36

Joasia


Aubrey Beardsley. Ostatnio czytałam o nim. Był człowiekiem, który miał nadzwyczajną wprost imaginację. Wszystkie swoje niesamowite obrazy malował z wyobraźni. Te niezwykłe istoty z jego tajemniczych rysunków pojawiały mu się i znikały, i jeśli zniknęły, zanim artysta skończył je rysować, Beardsley po prostu czekał, aż się znowu pojawią. W tym sensie białowłosa kobieta z czarnym kotem na głowie nie jest niczym specjalnym.
ELa

Niezwykła książka. Nie skończyłam jej jeszcze czytać, więc nawet nie wiem, czy ten czarny kot się pojawi jako kot, bo na razie jest tylko po-pereleowską ruiną klubu studenckiego “Czarny kot”, a to że ruiną jest dużo ważniejsze, niż ów kot, bo Łubieński pisze cudowne rzeczy o najgorszej bylejakości przyrodniczej, z jaką mamy do czynienia wciąż, zawsze i wszędzie, o opuszczonych podwórkach, zaśmieconych placach, dziwnych kątach, jakich jest pełno w każdym mieście, może oprócz Holandii, gdzie chyba nawet bylejakość jest uporządkowana. Pamiętam, że już lata temu dowiedziałam się tego od koleżanki, która mieszkała naonczas w Holandii. Poszłyśmy na spacer po Berlinie, a ona była zachwycona, bo wszędzie rosły… chwasty. Mówiła, że w Amsterdamie nie ma żadnego przypłocia, przydroża i międzyschodzia, gdzie wolno by było wychynąć jakiejkolwiek niezaplanowanej roślinności. A to właśnie te tereny, na których Łubieński szuka inspiracji i tematów do obserwacji i pisania. I to od niego się dowiaduję, że natura dzieli się na cztery grupy, (1) prawdziwa, (2) zmieniona przez człowieka dla jego człowieczych potrzeb, (3) zmieniona w sposób zaplanowany i (4) taka właśnie bylejaka, na ruinach, rumowiskach, w jakichś zakolach rzecznych, na dachach, w rynnach, w krzakach kolo dworca i na parkingach. I wtedy uświadamiam sobie, że ja też kocham takie właśnie zakamarki, wydeptane przez lokalną żulię dróżki i spłachetek trawy między garażami interesują mnie zdecydowanie bardziej, niż zaplanowane rośliny na podwórkach zamkniętych osiedli. Tu wszędzie są rośliny, tak, inwestorowi nie można nic zarzucić, i może, jeśli zostawi je w spokoju przez kilka lat, te jego “nasadzenia” staną się częścią natury numer dwa, albo zdziczeją i zamienią się w naturę numer cztery, ale teraz straszą tak, jakby mi drogę do domu udekorowano szubienicami.

Byłam ostatnio we Wrocławiu, gdzie mieszkałam na takim uporządkowanym osiedlu. Za szczelnie zamkniętym płotem i gładkim trawnikiem, pod skarpą płynęła Odra. Gładkie trawniki kończyły się przy linii drzew, skarpa była już dzika, nieuporządkowana, zarośnięta, a drogą nad rzeką nie chodził nikt, spacerowałam tam dwie godziny i nie spotkałam nawet ludzi z pasmi, wagarowiczów i wędkarzy.
Na dole było tak, ale ludzie z osiedla tego w ogóle nie widzą:






No i tyle zdołałam Wam pokazać o ulubionych irysach i kotach 🙂

One thought on “Koty, irysy, królowa Luiza”