Ela Kargol

Kurhaus zbudowano w dolinie. A dolina jest w górach, w górach Fläming, najniższym paśmie górskim w Niemczech, gdzie najwyższe szczyty sięgają aż 200 m n.p.m., ale i ona posiada “Alpenverein”. Nazwa nie pochodzi od flamingów ale od Flamandów.
Przedtem byli tu Słowianie.
Słowiański gród znajdował się niedaleko zamku Eisenhardt, obecnie w Bad Belzig. Słowianie trzymali się mocno, zanim oddali ziemie Albrechtowi I Brandenburskiemu (Albrecht der Bär).
Etymologia nazwy Belzig wywodzi się też z bardzo odległych czasów. Przedrostek “bel” (z połabskiego – biały) nawiązuje do słowiańskiej nazwy grodu zamieszkałej przez plemię Bělota.
Flamandowie przybyli tu dużo później.






Kurhaus powstał na fali budowania uzdrowisk dla klasy robotniczej zapadającej coraz częściej na gruźlicę. Złe warunki mieszkaniowe, ciasnota, ciężka praca fizyczna, industrializacja, to wszystko przyczyniło się na przełomie XIX i XX wieku do wzrostu chorób, przede wszystkim gruźlicy.
Zamiast na czarodziejskiej górze, kurhaus usadowił się w dolinie, w dolinie bez zasięgu. Gdy go budowano, nikt nie zastanawiał się nad zasięgiem, a jeśli już, to chodziło o zupełnie inny zasięg. Otoczony lasem mieszanym, ze starym i młodszym drzewostanem, poprzecinany ścieżkami zdrowia i przyrody, stoi otworem już nie dla gruźlików, ale dla pacjentów po operacjach bioder i kolan.






Niedawno postawiono maszt, ale w dalszym ciągu złapać zasięg jest trudno. Trzeba udać się w “góry”, na wzniesienie, pod kaplicę. Tam łapie się zasięg. Kaplica jest częścią uzdrowiska. Sama cesarzowa Augusta Wiktoria była na jej otwarciu.
Mimo wszystko kaplicy nie wyświęcono jak należy. Konsystorz nie wyraził zgody na budowę i nie włączył jej do wspólnoty kościołów w Belzig. I tak jest do dzisiaj. Może lepiej, bo służy wierzącym i reszcie. Tu można wziąć ślub bez księdza, zagrać ostrego rocka i postawić piwo na ołtarzu, a w niedzielę po mszy pogadać z pastorem.


Ale najważniejsze jest to, że przy kaplicy jest zasięg. Dlatego już w pierwszy dzień mojego pobytu nazwałam ją Kaplicą pod wezwaniem świętego Zasięgu. Wcale nie bluźnię, zasięg to święta rzecz.



Bad Belzig swoją pierwszą część nazwy Bad (Zdrój) otrzymał nie tak dawno, choć już ponad sto lat jest uzdrowiskiem.
Miasteczko urocze, puste, z coraz mniejszą gęstością zaludnienia, zamkiem Eisenhardt, kościołem i cmentarzem, lub jak mówi moja koleżanka – współkuracjuszka: Tam nic nie ma, tylko Rossmann. I trochę ma racji. My kuracjusze z kulami, oczywiście ci już bardziej sprawni, bardziej wyrehabilitowani, szukający innych wrażeń poza kurhausem, dojeżdżamy najczęściej autobusem do rynku. Przystanek jest na przeciwko Rossmanna. Pierwsze kroki kierujemy do drogerii i niewielu z nas wybiera się gdzieś dalej.
A kilka uliczek dalej stoi stary średniowieczny kościół ( St.- Marien-Kirche), w którym kazania wygłaszał sam Marcin Luter. Z Wittenbergi nie miał daleko.


Obok kościoła dom kantora i fundacja Carla Reißigera (1798 – 1859) kompozytora urodzonego w tym miasteczku, kapelmistrza opery drezdeńskiej.
Obecny kantor dbający o ciągłość tradycji muzycznych parafii i miasta prowadzi chór, organizuje koncerty, dyryguje, gra do mszy i…. zbiera organy, porzucone, niechciane, z dawnych przechowalni i niechcianych kościołów. Godzinami potrafi o nich opowiadać, o piszczałkach, rejestrach, manuałach i wiatrownicach, o organmistrzach dawnych i teraźniejeszych. Tych ostatnich jest coraz mniej, wymierający zawód.
Średniowieczny kościół, jak większość kościołów na terenie byłej NRD, po wojnie popadł w ruinę, ogołocony ze wszystkiego, celowo niszczony, stał pusty.
Organy, które w nim jeszcze krótko po wojnie grały, zostały zdemontowane, wyrzucone na śmietnik, części drewniane spalono.




Dzisiaj oprócz kościoła w kościele, mieści się w nim Brandenburskie muzeum organów (Brandenburgisches Orgelmuseum). Eksponatów jest w tej chwili siedem.
Do kościoła trafiły też barokowe obrazy z cmentarnej kaplicy św. Gertrudy, kiedyś przyszpitalnej, w tej chwili pustej zamkniętej na cztery spusty, stojącej za cmentarnym murem, również pozbawionego w dużej części, tego co stare, cmentarza.





Miasto ma dobre połączenie z Berlinem. Autobusy regio jeżdżą według planu. Podjeżdżają pod samo uzdrowisko. I dla tych, którym kule już nie straszne, są doskonałym środkiem lokomocji, nie tylko do Rossmanna, ale też dalej, z każdym dniem coraz dalej.
Jest też linia tzw. “zamkowa”(Burgenlinie Hoher Fläming), która zawiezie nas do kilku zamków w regionie.





Podczas końcowej rozmowy z lekarzem, pytam o moją hemogoblinę, bo zawsze jest niska. Lekarz podaje mi jakąś cyfrę, która dla mnie niewiele znaczy, wręcz przeciwnie jest tak niska, że chyba powinnam od razu otrzymać transfuzję.
Uśmiecha się i stwierdza: Sie kommen wohl aus Westberlin. Pani zna na pewno inne liczby, choć wartości te same. NRD już wcześniej zaczęła używać międzynarodowych standardów jeśli chodzi o oznaczanie wartości krwi.
Już tyle lat po upadku muru, a Berlin Zachodni taki uparty.
Hemogoblina (za) murem stoi.

