Sancho Pansa i honor

Ewa Maria Slaska

Pisałam wielokrotnie, na przykład TU, że lubię czytać szare i stare zapomniane książki, które nie mają ani objętości ani bawnego blichtru nowoczesnych produkcji wydawniczych. Lubię je, ktoś je kiedyś wydał, autor, żona, córka czytali teksty po wielokroć, rozmyślali o tym, co przejdzie przez sito cenzury, a co na pewno nie. A jak nie, to co wtedy – zostawić i narażać się na to, że fragment, tekst a może nawet cała książka zostanie “zdjęta z planu”, czy samemu wycinać, łagodzić, przerabiać. A to dopiero początek, bo książka idzie do redakcji, do miłej pani Krysi czy Bożenki. Autor zna się z nimi od lat, one nierzadko przymkną oko, dużo zaakceptują, ale niestety nie wszystko. Jawor, jawor, jaworowe dzieci, tysiąc koni przepuszczamy, a jednego zatrzymamy.

Ale nie one są ostateczną instancją. Bo najpierw jest kolegium redakcyjne, potem idzie się do cenzury. A potem jeszcze drukarnia, papier, czy będzie dość tego szarożółtawego papieru, żeby starczyło na 20 tysięcy egzemplarzy o objętości 13 arkuszy wydawniczych. 208 stron, a właściwie stroniczek, mniejszych niż zeszyt szkolny. Książkę wydano w roku 1989, a jest zbiorem felietonów z lat 70. Odczekała kilkanaście lat, aż powiał wiatr wolności, Ale dopiero wiał, jeszcze nie odciskał piętna na rzeczywistości. To jeden z ostatnich produktów Komuny. Być może za pół roku Kijowskiemu wydano by hard cover i wyrazisty druk na leciutko nienachalnie błyszczącym papierze, ale jeszcze nie dziś. Dziś szarobura książka w niebieskoszarej okładce kosztuje z domu 1400 złotych, potem ktoś napisze na okładce, że 7200,-, a potem jeszcze pojawi się pomarańczowa nalepka z liczbą 1000.

A więc jaworowe dziecko przepuściło Andrzejowi Kijowskiemu konia pt. bolesne prowokacje (tak, tak – z małej litery). Już pisałam o tej książce, bo zaczyna się felietonem o Don Kichocie. Czytałam ją w międzyczasie na wyrywki, z reguły do porannej kawy albo popołudniowej zupy (żeby czytać przy jedzeniu, trzeba się zadowolić potrawami jednoręcznymi – nie da się kroić nożem, nabijać na widelec i jeszcze czytać). Strona 56: O honorze (zakończenie).

Bo honor – cóż on jest, gdy z niego zdjąć pióropusz, czako, dekiel? Jedna z wartości, którą kiedyś ludzie cenili bardziej niż życie, a więc na równi z ideami zbiorowymi, tym od tych ostatnich różny, że stanowiący część osoby ludzkiej. Honor w pojęciu rycerskim, szlacheckim i w pojęciu wojskowym to było prawie to samo co “ja”. Oczywiście każde z tych “ja” było inne, “ja”, czyli mój herb, “ja”, czyli mój mundur, “ja”, czyli moja kasta, “ja”, czyli mój fason, mój status, mój przywilej. Wobec takiego pojęcia honoru i takiego sformalizowanego pojęcia osoby, Sancho Pansa wszystkich czasów i wszystkich sytuacji społecznych odpowiadał: a ja, mój panie, to moja ręka, noga, to moje kiszki, to moje życie, nad które nie mam cenniejszej rzeczy.

Sancho Pansa ma póty rację, póki żyje poza historią i poza kulturą. Patrzy wtedy, aby życiem swoim nie zapłacić kosztów pańskiej zabawy. Lecz co zrobi, gdy sam weźmie w swoje ręce i historię, i kulturę? Zbuduje ją na swoim umiłowaniu życia ponad wszystko i na wierze w swoje ręce, nogi, plecy, kiszki jako wierze jedynej i wartości jedynej? Przecież nie i powiada: “ja”, to moja wolność, dla niej mogę zginąć, “ja”, to moja uczciwość, “ja”, to moja praca, “ja”, to pamięć, jaką o mnie moje dzieci zachowają, i patrzcie, jak Wydziedziczony buduje sobie dziedzictwo, patrzcie jak sobie tworzy cześć i honor, choć słów tych nie używa, bo się zraził do nich.

I tak to ze starej szarej książki wychynął honor, szary może i stary jak ona, zapomniany. I wtedy, całkiem współcześnie myślę: “a szkoda”. Bo oto całkiem niedawno, bo podczas berlińskiego festiwalu filmowego “Berlinale”, który odbył się w dniach 15 – 25 lutego doszło do skandalu, do którego może by nie doszło, jak byśmy wciąż jeszcze stosowali w życiu pojęcie honoru.

Wielu uczestników festiwalu, również tych bardzo prominentnych, pojawiało się przy różnych okazjach z przypinkami “Free Palestine”. W foyer festiwalu można sobie było nawet przypieczętować tym hasłem rękę, policzek albo kartkę w notesiku. Gdy podczas uroczystości wręczania nagród doszło do wypowiedzi w tym duchu, publiczność nagrodziła je burzliwymi oklaskami. Były one tym bardziej uzasadnione, że jedną z nagród festiwalu – nagrodę berlińskiej rozgłośni radiowej rbb za film dokumentalny – otrzymał film “No other land”, produkcja czworga młodych reżyserów, z których dwaj przybyli do Berlina: Palestyńczyk Basel Adra i Izraelczyk Yuval Abraham. Adra, dziękując za nagrodę, zażądał od Niemiec, by przestały dostarczać broń do Izraela, bo wspierają tym samym ludobójstwo, jakiego dopuszcza się Izrael w stosunku do ludności cywilnej Palestyny. Abraham z kolei powiedział:


Basel i ja jesteśmy rówieśnikami, jestem Izraelczykiem a on Palestyńczykiem. Za dwa dni wrócimy do kraju, w którym nie jesteśmy równoprawnymi obywatelami. Moje życie podlega prawu obywatelskiemu, życie Basela – wojskowemu. Mieszkamy oddaleni od siebie o pół godziny. Ja mam prawa wyborcze, Basel nie. Ja jestem wolny i mogę iść, dokąd mi się żywnie podoba, Basel i miliony Palestyńczyków żyją na terenach podlegających ustawicznej kontroli. To Apartheid, krzywda, która musi się zakończyć. Jak mamy to osiągnąć?

Obaj dotknęli bardzo drażliwego problemu – skrytykowali Izrael i niemieckie wsparcie dla ludobójstwa. A tego nie wolno. Polityka niemiecka bowiem po krótkich i gorących debatach zaraz po 7 października 2023 roku podjęła decyzję, że krytyka Izraela jest antysemityzmem. Oczywiście wszyscy wiemy skąd się bierze niemiecki strach przed oskarżeniem o antysemityzm – to traumatyczne dziedzictwo ich własnej historii, tego, czego dopuścili się 80 lat temu i czego wciąż się boją. Bo nie tylko ofiary boją się, że wróci Holokaust, boją się również sprawcy.

Jednak od lat w kulturze niemieckiej toczy się zażarta walka o to, kiedy i kto ma prawo używać oskarżenia o antysemityzm. Wielokrotnie ludzie kultury, Werner Faßbinder czy Martin Walser, upominali się o prawo do prawdy, nawet tej niewygodnej. Do prawdy o tym, że nie każdy człowiek pochodzenia żydowskiego jest aniołem, że żydowski spekulant jest w tym co robi przede wszystkim spekulantem, a dopiero potem również Żydem, że krytyka polityki Izraela nie jest antysemityzmem, podobnie jak krytyka Polski PiSu nie była antypolonizmem. I tak dalej…

Temat wraca dość regularnie, wrócił i teraz wraz z okrutną napaścią Hamasu na Izrael. Niemcy się podzieliły na tych, którzy upominają się o prawa Palestyny i tych, którzy bronią Izraela. Oficjalnie oskarżanie Izraela zostało uznane za antysemityzm.

Na wszelki wypadek, żeby mnie tu ktoś o coś nie oskarżył, powiem to, co myślimy chyba wszyscy – napaść Hamasu była okrutna, zemsta Izraela jest koszmarem.

Wróćmy zatem do “Berlinale”. Dwóch młodych ludzi dostaje nagrodę za film o aktualnym – przerażającym – konflikcie palestyńsko-izraelskim. W wystąpieniu na scenie proszą o solidarność z Palestyną i oskarżają Izrael o ludobójstwo i apartheid. Publiczność bije brawo. Bije też brawo obecna na sali niemiecka ministra kultury, przedstawicielka partii Zielonych – Claudia Roth.

Za to skrytykuje ją m.in. Rada Żydów Niemieckich: Pani Roth nie była zwyczajnym gościem “Berlinale”, reprezentowała władze Republiki i nie miała prawa wyrażać swoich osobistych sympatii.

Ktoś oprócz Żydów musiał ją ostro przywołać do porządku, bo po czasie pani ministra zmieniła front i po tym jak na widowni entuzjastycznie biła brawo, w jakimś wywiadzie powiedziała, że biła brawo tylko Abrahamowi, a postawa Adry to antysemityzm.

Pani minister, naprawdę?

“Berlinale” się skończyło. Skandal o antysemityzm zaszkodził wizerunkowi Niemiec, Berlina i “Berlinale” tak dalece, że pojawiły się obawy, że Berlin może już nie dostanie od sponsorów pieniędzy na finansowanie festiwalu. Władze powołały komisję do rozpatrzenia “zajścia”. Jej szefową została Claudia Roth.

I tak to wracam do starej zakurzonej książki, w której autor przypomina słowo “honor”. Niepotrzebne, zapomniane, używane już tylko w sloganach, pozbawione znaczenia.

I myślę sobie, że gdyby Claudia Roth pamiętała, że istnieje coś takiego jak honor, nie śligałaby się jak piskorz, tylko wyszłaby na scenę, nawet bez żadnego trybu, i powiedziała: Przepraszam, jestem ministrą, powinnam powiedzieć, że jesteście antysemitami, ale jestem też prywatnym człowiekiem, mam swoje prywatne polglądy, ba, są to też poglądy, które od lat wyznaje moja partia. Nie mogę się wypowiedzieć w duchu, jakiego wymaga ode mnie oficjalna polityka Niemiec. Aktualna polityka Izraela to ludobójstwo. Nie mogę więc być dalej ministrą. Przepraszam, dziękuję, odchodzę.

Sancho Pansa tak by zrobił.

Gdy nie udało mu się obronić swoich podwładnych przed wojną, zrezygnował z urzędu gubernatora wyspy i uciekł z Baratarii.

6 thoughts on “Sancho Pansa i honor

  1. Trzymam z Sancho Pansa; stanowczo za malo mamy (tu w Niemczech) politykow, ktorzy potrafia powiedziec cos suwerennie od siebie, prawdziwie, uczciwie i empatycznie. Wszyscy chowaja sie za etykietami, a te sa czesto przestarzale i zakurzone. Brawo Ewo, wspanialy wpis!!!

  2. Kiedy uświadomimy sobie historię powstania państwa Izrael, kiedy uświadomimy sobie edukację pokoleń tych ,,zaprzyjaźnionych,,państw, kiedy uświadomimy sobie czym jest godność człowieka, kiedy uświadomimy sobie o wzajemnych relacjach tych zwaśnionych państw, kiedy uświadomimy sobie o wielu, wielu aspektach – mentalność, kultura, zwyczaje, fanatyzm, być może dojdziemy do źródła konfliktu!? Sądzę Tibor, iż te odbicie lustrzane w całości jest rewelacyjne!?
    https://www.chronik-der-mauer.de/grenze/184065/ein-ikonischer-moment-der-sozialistische-bruderkuss

Leave a reply to Monika Wrzosek-Müller Cancel reply