Pokolenie Solidarności 29

Ewa Maria Slaska

Appalachian Trail (1988)

Appalachian Trail, w skrócie A.T., fascynował Stefana od przyjazdu. Stefan lubił chodzić, twierdził, że wtedy myśli się układają i uczucia łagodnieją. AT ma 3,5 tysięcy kilometrów długości i jest najdłuższą trasą tylko do wędrówki na świecie, bo na wielu trasach powstały drogi, szosy, autostrady, na wielu nowoczesność wysiudała wędrujących na skraje, pobocza i obrzeża, a w Appalachach było jak było, kiedy w roku 1921 otwarto oznakowany i lekko uregulowany szlak, który jednak przez ostatnie stulecie praktycznie nadal był pozostawiony sam sobie. Stefan kupił sobie mapę i czasem patrzył na tę wspaniałą linię, która zaczynała się w Maine na górze Katahdin, a kończyła w Springer Mountain w Georgii i przechodziła przez 14 stanów. Georgia, North Carolina, Tennessee, powtarzał w duchu, Virginia, West Virginia, Maryland, Pennsylvania, New Jersey, New York, Connecticut, Massachusetts, Vermont, New Hampshire i Maine. Plaża, basen, pamiątki, restauracje.

Gdy planowali wakacje w roku 1986 i Bianka starannie obliczała, ile muszą mieć “kasy”, tak mówiła, żeby pojechać na dwa tygodnie do Martha’s Vineyard, Stefan zapytał, czy nie lepiej kupić sprzęt i pójść w góry. Dzieciom to się nawet podobało, jakaś koleżanka Małgosi ze szkoły była nawet rok wcześniej na AT z dziadkami, Małgosia wiedziała więc, że to nawet szykowne, tak “rzucić cywilizację i spędzić wakacje w naturze”. Może nawet użyła słowa “dzicz”. Jak zwykle okazało się jednak, że to Bianka ma rację, a nie on, bo nie stać ich było na kupno namiotu, czterech materacy, śpiworów, plecaków, palnika bunsenowskiego i kochera, a przecież były jeszcze potrzebne buty, skarpety, spodnie, swetry, skafandry i peleryny. Z wyjazdu do Martha’s Vineyard też nic nie wyszło, bo było to stanowczo za szykowne miejsce, a zatem za drogie. Słowo “szykowne”, “smart”, było tego lata najważniejszym określeniem, jakiego Małgosia i Basia używały na określenie dosłownie wszystkiego, o co warto było zabiegać. Jego przeciwieństwem było słowo “posh”, które z rangi przymiotnika określającego luksus spadało właśnie do roli obelgi – snobistyczne drobnomieszczańskie ambicje i aspiracje były z całą pewnością “posh”.

Poeta, eseista i prozaik Adam Zagajewski podczas pobytu w Nowym Jorku nie mogąc sobie poradzić „z nadmiarem tego miasta”, znalazł ukojenie w muzeum:

Trafiłem wtedy do muzeum, Frick Collection, i tam, przed obrazem Vermeera, Lekcja muzyki, poczułem, jak rzeczywistość, nagle, w jednym momencie, zatrzymała się, zastygła w harmonijnym bezruchu. Przede mną dziewczynka bierze lekcję muzyki, spowita w niebieskie światło, miękkie światło, jak we wnętrzu niebieskiego oceanu. Nagle zapanował spokój, we mnie i w Nowym Jorku. Byłem szczęśliwy, tak jakbym miał wprowadzić się do Vermeerowskiego obrazu i zamieszkać w nim na zawsze, i nie odczuwać już nigdy ani lęku, ani ciężaru pytań bez odpowiedzi, nie przeżywać sztormu sprzeczności i niepewności. Pejzaż otwierał się przede mną, gładka ścieżka pośród oswojonych, ciepłych sprzętów. Miałem przed sobą inny świat: meble leżały na kamiennej posadzce spokojnie i ufnie jak kot, obdarzone były słodką, dobroduszną inteligencją. Nawet światło rozumiało. To nie było zwykłe, zewnętrzne światło, które zatrzymuje się na granicy przedmiotów, odbija się od nich i wraca, zgodnie z prawami fizyki, nie, to światło zdawało się płynąć zewsząd, nie dzieląc, nie izolując rzeczy, przeciwnie, było braterskie i rozumne. Jak bardzo chciałbym zostać w tym obrazie. Zatrzymać się w kształcie.

Tak, myślał Stefan, zastanawiając się, jak to jest możliwe, że cytaty mogą mu zastąpić jego prawdziwe uczucia. Ale tak właśnie jest, „nie można sobie poradzić z nadmiarem tego miasta”, a ponieważ, jak twierdził Picasso, „sztuka usuwa z życia kurz codzienności”, Stefan, skoro nie mógł się wybrać na Appalachian Trail, poszedł do Frick Collection.

Był jednak pewien problem z Frick Collection, bo fundator tego muzeum, pełnego fantastycznych dzieł sztuki, Van Dyke’a, Rubensa, Gainsborough, Turnera i Whistlera, El Greco, Rembrandta, Goyi i Tiepola, to ten sam Henry Clay Frick (1849–1919), który 6 lipca 1892 roku kazał strzelać do strajkujących robotników stalowni Homestead w Pittsburgu. Strajk przeszedł do historii jako bitwa albo masakra w Homested.

Tak się zarabia pieniądze na ogromną kolekcję malarstwa, w tym trzy obrazy Vermeera van Delft, Lekcję muzyki, Panią piszącą list i Śmiejącą się dziewczynę, i na Lisowczyka Rembrandta, który jest portretrm konnym polskiego żołnierza, takiego pana Wołodyjowskiego czy Kmicica. Rembrandt namalował go w roku 1655, czyli w czasach potopu szwedzkiego. W roku 1790 Lisowczyka kupił w Amsterdamie Michał Kleofas Ogiński (polski poseł w Holandii) dla króla Stanisława II Augusta, który wystawił go w pałacu w Łazienkach. Po abdykacji króla obraz nabył Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki, w 1815 dzieło znalazło się w rękach Stroynowskich, a ostatecznie ozdobiło galerię rodziny Tarnowskich w pałacu w Dzikowie. Jego sprzedaż przez Zdzisława Tarnowskiego do Stanów Zjednoczonych w roku 1910 spotkała się z ostrym sprzeciwem opinii publicznej. Ale kto bogatemu zabroni, Tarnowski sprzedał obraz do Ameryki, podobnie jak Czartoryscy sprzedali Damę z łasiczką Polsce. Tak to już jest w życiu. Jak masz, to będziesz miał więcej.

Tymczasem jednak 15 listopada 1989 roku Lech Wałęsa przybył do Nowego Jorku i przemawiał w Kongresie USA. Był wówczas prezydentem Polski. Zaczął przemówienie od słów: „My, naród!” Reakcja była zaskakująca. Wszyscy kongresmeni poderwali się z krzeseł i na stojąco bili brawa, oddając Polakom, hołd i cześć! Nam, wszystkim Polakom, całemu narodowi!

– Odzyskaliśmy wolność, powiedział Stefan.

Siedzieli przed telewizorem i oglądali w wiadomościach Wałęsę w Kongresie.

– No, nie my, powiedziała Bianka. Nas już tam nie było.
– Ale to przecież był wynik naszej działalności.

Bianka wzruszyła ramionami.

Naród, który traci pamięć, traci sumienie, powiedział Stefan.
– Ależ ty jesteś patologicznie egzaltowany, powiedziała Bianka. Sumienie! Co to jest?
– To nie ja, to Herbert, ale Bianka dawno chyba zapomniała, jak czytali Herberta i Krynickiego, słuchali piosenek Kelusa i Kaczmarskiego i chodzili do Kwadratowej oglądać zakazane filmy.

A więc Herbert. Zbigniew Herbert, Potęga smaku.

To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
nasza odmowa niezgoda i upór
mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia

Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono
słano kobiety różowe płaskie jak opłatek
lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha
lecz piekło w tym czasie było jak
mokry dół zaułek morderców barak
nazwany pałacem sprawiedliwości
samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce
posyłał w teren wnuczęta Aurory
chłopców o twarzach ziemniaczanych
bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach

Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana
(Marek Tulliusz obracał się w grobie)
łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy
dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu
składnia pozbawiona urody koniunktiwu

Tak więc estetyka może być pomocna w życiu
nie należy zaniedbywać nauki o pięknie
Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać
kształt architektury rytm bębnów i piszczałek
kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebów
Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu
książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanie

To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
który każe wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo
choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa

To była świetna analiza tego, dlaczego trzeba się było buntować, ale nie wiem, czy sprawa nie była jeszcze prostsza, czy to nie było tak, że każdy z nas coś robił, bo nie mógł inaczej, bo jego własny wewnętrzny poganiacz niewolników za niego decydował, co robi i ile chce zrobić. Jeśli przyjmiemy, że rację mają ci filozofowie współcześni, którzy twierdzą, że wcale nie mamy wolnej woli, bo w gruncie rzeczy tylko wypełniamy rozkazy naszego wewnętrznego ja, to odwaga przestaje mieć znaczenie. Oczywiście można się było potem stroić w pawie pióra odwagi, ale to już, wracając do Herberta, była kwestia smaku. Z jakiegoś względu Stefan był zdania, że opowiadanie o swoich czynach jest niesmaczne, podobnie jak chełpienie się bogactwem, czy obnoszenie się z osiągnięciami. Niesmaczne było zresztą mnóstwo zachowań, na przykład przesadna oszczędność, naciąganie, kręcenie…

Bianka poszła do kuchni, wyciągnęła z lodówki pizzę i włożyła ją do mikrofalówki. Stefan dawno przestał proponować, że może by jednak sami gotowali, że będzie to zdrowsze i tańsze. Bianka już mu wytłumaczyła, że po pierwsze wcale nie będzie taniej, po drugie wcale nie będzie zdrowiej, a po trzecie – ona nie ma na to ani siły, ani głowy. On też nie miał siły ani głowy, może jeszcze bardziej niż ona. Ona w końcu chodziła pracować do pani Smith, on – na budowę, “na azbest”. Przez jakiś czas próbował jednak, po pracy załatwiał sprawunki i gotował, ale od czasu, jak ktoś mu ukradł w metrze torbę pełną żywności, Bianka nie pozwalała mu już gotować. Dzieci zresztą jadły w szkole, Bianka wychodziła z kolegami z pracy na lunch, a wieczorem wszystkim wystarczało jedzenie odgrzane w mikrofali.

Zjedli pizzę z salami, popili piwem. Stefan poszedł pod prysznic. Był śmiertelnie zmęczony, o 9 wieczorem marzył już tylko o tym, żeby się położyć. Bianka spała na łóżku, ale już dawno dała mu do zrozumienia, że nie będzie z nim sypiać. Małgosia nocowała dziś u koleżanki, Tadzio dawno spał w ich wspólnym pokoiku. Stefan wszedł do pokoiku synka, rozłożył sobie legowisko na podłodze i w ciągu minuty zasnął.

Wstawał o 5 rano.

***

Uwaga:

To ostatni odcinek, który publikuję na blogu. Całą książkę, a więc również ciąg dalszy można kupić – za 25 złotych albo 5 euro – jako pdf. Proszę do mnie napisać na Facebooku, Messendżerze, WhatsAppie, Telegramie albo wpisać swój adres mailowy w komentarzu pod wpisem (od razu go usunę) – na pewno odezwę się i uzgodnimy szczegóły wymiany.

Osoby, który przyjdą dziś na spotkanie do SprachCafe Polnisch, mogą przynieść swój stick pamięci i otrzymają pdf za darmo.

One thought on “Pokolenie Solidarności 29

  1. Będę jesienią w Berlinie, to wgram sobie na pena, jak się spotkamy. Tak po prostu odważnie myślę. Oczywiście zapłacę. Szkoda, że koniec. Były momenty, że wzruszałam się do łez. Pozdrawiam Cię Ewo

Leave a comment