Ewa Maria Slaska
Są podobne do siebie, ale dopiero przygotowując ten wpis dowiedziałam się, że było tak naprawdę i że Truman Capote pisząc Śniadanie u Tifanny’ego wzorował się na Pożegnaniu z Berlinem Cristophera Isherwooda. Oba opowiadania łączy nie tylko postać młodej, szalonej i seksownej dziewczyny, która się szlaja po nocnych klubach, nie ma pieniędzy, żyje z naciągania mężczyzn i zamierza bogato wyjść za mąż bądź zrobić karierę. W obu narratorem jest młody nieznany pisarz, zakochany po uszy w owej młodej pannie, który nie ma żadnej szansy. W obu wreszcie pojawia się w tytule śniadanie, którego nie ma. Sally jest o pokolenie starsza, przyjechała z angielskiej prowincji i mieszka w Berlinie w latach 30. Holly uciekła z Texasu do Nowego Jorku w 10 lat później. Jest też polski odpowiednik takiej panny i takiego opowiadania – Józef Hen, Mgiełka. To też opowieść o młodej dziewczynie z prowincji, z Białegostoku, która w późnych latach 60 w Warszawie zadaje się z pisarzem. Tyle, że pisarz jest tu stary, i to on daje pannie pieniądze, a panna jak obie jej poprzedniczki, pojawia się, znika, obiecuje, nie dotrzymuje… Niestety nie znalazłam powieści na półce (choć wiem, że jest mała i ma białą okładkę, więc łatwo jej szukać), nie wiem więc, czy i panna Mgiełka je śniadanie, którego nie ma. Pisarz w każdym razie – zakochany.
Śniadanie Sally Bowles
Do pokoju przyczłapała Frau Karpf z dwiema filiżankami kawy na zaśniedziałej metalowej tacy.
— Och, Frau Karpf, Liebling, wie wunderbar von Dich!
— Co ciebie trzyma w tym domu? — zapytałem po odejściu gospodyni. — Na pewno znalazłabyś sobie o wiele milszy pokój.
— Tak, zapewne.
— No to dlaczego się nie przeprowadzisz?
— A bo ja wiem? Chyba z lenistwa.— Ile tu płacisz?
— Osiemdziesiąt marek miesięcznie.
— Ze śniadaniem? — Nie… chyba nie.
—Jak to chyba — zagrzmiałem. — Przecież chyba wiesz dokładnie.
Sally przyjęła to potulnie.
— Tak, pewnie głupio mówię, ale widzisz, ja płacę tej poczciwinie tylko, jak mi wpadnie trochę forsy, więc dość trudno to wszystko wyliczyć co do grosza.
— Ale na miłość boską, Sally, ja płacę tylko pięćdziesiąt razem ze śniadaniem, a o ileż mój pokój jest ładniejszy!
Sally przytaknęła…
Śniadanie Holly Golightly
— Chcę być sobą, kiedy któregoś pięknego ranka wstanę i zjem śniadanie u Tiffany’ego. Nie masz kieliszka. — Nagle zwróciła uwagę na moje puste dłonie. — Rusty! Przynieś mojemu przyjacielowi drinka! Wciąż tuliła do siebie kota.
— Biedny przybłęda — powiedziała, głaszcząc go po łebku. — Biedny bezimienny
przybłęda. To trochę uciążliwe, że nie ma imienia. Ale nie mam prawa dawać mu imienia, musi poczekać, aż będzie do kogoś należał. My dwoje po prostu spotkaliśmy się kiedyś nad rzeką i wcale do siebie nie należymy. On jest zupełnie niezależny i ja też. Nie chcę niczego mieć, dopóki nie znajdę takiego miejsca, w którym ja i otoczenie będziemy do siebie pasować. Nie wiem jeszcze, gdzie to jest, ale wiem, jak tam będzie. — Uśmiechnęła się i postawiła kota na podłodze. — Jak u Tiffany’ego. Biżuterię mam gdzieś. Brylanty – owszem, owszem. Ale noszenie ich przed czterdziestką to bezguście, a nawet potem trzeba z nimi uważać. Tylko na starszych paniach wyglądają naprawdę dobrze. Taka Maria Ouspenska – tylko zmarszczki i kości, siwe włosy i brylanty. Też chciałabym kiedyś tak wyglądać. Ale nie dlatego mam fioła na punkcie Tiffany’ego. Wiesz, jak to jest, kiedy ma się prawdziwe doły?
— Chodzi ci o chandrę?
— Nie — odparła powoli. — Chandrę masz, kiedy pada, albo kiedy przytyjesz parę kilo.
Jesteś po prostu przygnębiony i tyle. Prawdziwe doły to coś strasznego. Czujesz lęk, zlewa cię zimny pot i nie wiesz nawet, czego się boisz. Wiesz, że zaraz zdarzy się coś strasznego, ale nie wiesz co. Miewasz takie uczucie?
— Dosyć często. Niemcy nazywają to angst.
— Angst? Może być. Jak sobie z tym radzisz?
— Zwykle pomaga mi drink.
— Próbowałam tego. Próbowałam też aspiryny. Rusty uważa, że powinnam palić marihuanę, paliłam ją nawet przez jakiś czas, ale miałam po niej tylko głupawkę. Wreszcie odkryłam, co mi najbardziej pomaga: muszę wsiąść do taksówki i pojechać do Tiffany’ego. Tam od razu się uspokajam, to takie ciche i dostojne miejsce. U Tiffany’ego nic ci nie grozi, nie ze strony tych uprzejmych sprzedawców w eleganckich garniturach i cudownego zapachu srebra i portfeli z wężowej skóry. Jeśli uda mi się znaleźć miejsce, gdzie będę się czuła jak u Tiffany’ego, kupię meble i nadam kotu imię.
