W tym roku obchodzimy 25-lecie transformacji ustrojowej w Polsce. Z tej okazji pragnę odkurzyć kilka swoich materiałów dziennikarskich, opublikowanych pod pseudonimem Tomasz Paluch ćwierć wieku temu na łamach Exodusu, pisma polskiej emigracji, wydawanego w skromnym nakładzie, w Monachium, przez Ks. Czesława Nowaka, charyzmatycznego proboszcza Polskiej Misji Katolickiej II i współpracownika Radia Wolna Europa. Będzie to więc opowieść o innym czasie, innej emigracji, niż obecna, choć mentalnie podobieństw jest sporo. Ciekawie jest również spojrzeć na siebie – autora w przeszłości.
Zbigniew Milewicz
WIO KONIKU…
Minibar 56. Oddajesz sześć par spodni, sześć bluz, cztery koszule z długim, cztery z krótkim rękawem, trzy krawaty i trzy muszki…
Pryszczaty Dieter liczy z właściwą dla magazyniera skrupulatnością.
Wszystkie części uniformu kolejowego stewarda, które fasowałem siedem
miesięcy temu, musi mieć – ponieważ odchodzę z firmy – z powrotem na ladzie, oczywiście idealnie odświeżone.
– A gdzie muszka – pyta?
Wskazuję obojętnie na sufit, po którym ospale łażą skrzydlate stworzenia. Młody człowiek ze zdumieniem wybałusza na mnie gały i powtarza wolno nazwę rzeczownika, który kojarzy mu się tylko z odpowiednią pozycją w rejestrze. Dla podtrzymania żartu udaję, że nie wiem o co mu chodzi; tamten przechodzi więc na mowę gestów zrozumiałą dla każdego ,,kanake”. Rysuje dłońmi pod swoją brodą, najpierw małego, później już z pewnym zniecierpliwieniem tak nieproporcjonalnie dużego motyla, że siedząca przy sąsiednim biurku Marica, rodem z Bośni, nie potrafi dłużej powstrzymać śmiechu.
W czasie pierwszej, samodzielnej jazdy J C694 do Frankfurtu, nie było mi tak wesoło. Wydawało mi się, że wszyscy podróżni w wagonie widzą, jak mi się trzęsą ręce przy nalewaniu kawy i jak bezskutecznie próbuję wyłowić szczypczykami kiełbasę z pojemnika. Bockwursty tańczą w wodzie jak żywe i kiedy wreszcie wydaje mi się, że jednego już mam, ściśnięty zbyt mocno wyskakuje z aluminiowych obręczy i łagodnym łukiem spada na gazetę, którą czyta pod oknem pan w garniturze.
– Tego nie zamawiałem – oponuje z humorem poszkodowany, podczas, gdy ja – czerwony chyba, jak mój kubrak – spieszę do niego z serwetką i przeprosinami.
– Praktyka, czyni mistrza – dodaje ktoś inny uspokajająco.
Miałem szczęście do kulturalnej i wyrozumiałej klienteli właściwie w czasie większości mzch kolejowych podróży, które odbyłem jako pracownik Deutsche Service Gesellschaft der Bahn w Monachium, firmy stanowiącej odpowiednik polskiego WARS-u. Trafiały się oczywiście wypadki złośliwości i chamstwa, czasami podłożył „świnię” któryś ze współtowarzyszy pracy, ale po czterdziestce człowiek na ogół nie ma już złudzeń, że żyje na najlepszym ze światów. Nawet, jeżeli tkwi w samym jego tłustym pępku.
W DSG przygrubawa jest tylko część biuralistów i obsługi wagonów restauracyjnych. Minibarami powożą na ogół szczuplaki, o twardych mięśniach i zdeformowanych kręgosłupach, jeżeli zbyt ostro przkładają się do roboty. Do podstawowego osprzętu „konia” (najczęściej rasy bałkańskiej i wschodnioeuropejskiej) – jak nazywa się ich w kolejowym żargonie – należy czterokołowy wózek. Wyposażony jest w dzwonek, dwa spore termosy do kawy, pojemnik na gorące lciełbaski i mnóstwo przegródek, w których umieszcza się różne dania barowe, napoje i papierosy. Pusty pojazd waży 30 kg, pełny około 80. Do tego dochodzą dwie metalowe skrzynie z zapasami jadła i napojów, stanowiące podręczny magazyn „konia”, dodatkowe termosy z wrzątkiem, no i skrzynie z napojami, z tzw. drugiej rezerwy „na wszelki wypadek”. W zamian za średnią gażę 2.500 DM miesięcznie, „koń” musi być bowiem przygotowany na każdy apetyt podróżnych.
– Cały swój majdan pakujesz najpierw na paletę i wózek elektryczny, który prowadzi człowiek z transportu i jedziesz na peron, gdzie stoi twój pociąg – tłumaczę Nowemu. – Do odjazdu masz tylko l0 minut, trzeba się więc spieszyć. Za butelkę służbowego piwa, wózkowy pomoże ci jak należy w przeładowaniu towaru do przedziału służbowego. Bez piwa – wiadomo – pójdzie mu gorzej.
Nowy jest Słowakiem i zamierza przyjść do pracy w DSG, na stanowisko, które właśnie zwolniłem z powodu kłopotów z kręgosłupem. Siedzimy przy piwie w jugosłowiańskiej knajpie nieopodal firmy, w tej samej, w której parę miesięcy temu Stanko Makedonec wprowadzał mnie w tajniki zawodu ,,konia”. Tym razem ja jestem instruktorem.
– Jeżeli jedziesz na przykład do Frankfurtu przez Würzburg – a ta trasa powtarza się najczęściej – zaczynasz objazd przedziałów dopiero od Augsburga. Wcześniej się nie opłaca. Do tego czasu wypełniasz papiery, wpisujesz dokładnie stan towarów przed podróżą, okładasz colę i piwo w skrzyni suchym lodem, wypalasz sobie papierosa. I startujesz. Nie zapomnij o dzwonku, ale za mocno nim nie hałasuj, bo niektórzy z rana chcą jeszcze pospać. Rano Niemcy wypijają przede wszystkim morze kawy, czasami biorą kanapkę, niektórzy piwo na kaca. No i musisz być na luzie, ale z dystansem, uprzejmy. Kiedy zobaczysz, że jakiejś samotnej brzyduli jest smutno, powiedz jej jakieś miłe słówko. Na pewno zrobi się jej przyjemniej i zamówi coś u ciebie, nawet gdyby wcześniej nie chciała.
– A jak z napiwkami? – ożywia się Nowy.
– Różnie, na zbyt wiele nie licz. Piętnaście, dwadzieścia marek na dzień, to jest wszystko. Miewają gest Bawarczycy i ludzie z Kolonii, ale najwięcej dadzą ci Szwajcarzy, jak będziesz miał pociąg do Zurychu. Najmniej Anglicy i uważaj na Holendrów, mogą cię wykantować z guldenami. Koło Aschaffenburga lubi wpadać kontrola z DSG. Sprawdzą, ile już sprzedałeś, uprzejmie zapytają, czy masz jakieś problemy, a przy okazji zajrzą do skrzyń, czy nie wieziesz lewego towaru. Kiedy pojedziesz przez Stuttgart, bądź pewien, że sprzedasz dużo bockwurstów, ale dla Stuttgartli 10 pfenigów napiwku to już majątek.
– No dobrze, objeżdżam te swoje przedziały po kilka razy i co dalej? – pyta Słowak.
– Na pół godziny przed Frankfurtem kończysz robotę, pakujesz manele i przenosisz wszystko na korytarz, przed drzwi wyjściowe, żeby o wyładować na peron. Masz 5-7 minut czasu, później pociąg jedzie dalej do Hamburga. Jeżeli podejdzie człowiek z transportu z paletą, żeby pomóc ci przy wyładunku, to wszystko gra. W przeciwnym razie sam musisz poszukać na peronie wolnej palety i przeładować wszystko. Kiedy jest luz na peronie i w pociągu, to się wyrobisz.
– A przy tłoku? – niepokoi się Nowy.
– Może być różnie – odpowiadam wymijająco, mając w pamięci przygodę we Frankfurcie z paletą, której zawartość podróżni – pewno niechcący – zmietli pod koła pociągu. Byli to jacyś nagrzani kibice, jadący na mecz do Hamburga.
– Do powrotnego pociągu do Monachium, gdzie odwalasz drugą część roboty, masz czasem tylko 10 minut. Jeżeli jednak nie zmienią ci w ostatniej chwili peronu, to praktycznie powinieneś zdążyć – kończę.
Przemilczam fakt, że w Hannoverze na wyładunek góry towarów z pociągu są tylko 3 minuty czasu, albo że chłopcy z Bundeswehry lubią sobie, niekiedy dla kawału, „pożyczyć” z wózka butelkę wina albo papierosy, bo Nowy jakby wyraźnie oklapł. Mówi, że jeszcze zastanowi się, czy pójść za „konia” i ja go rozumiem.
Jest zwyczaj, że nowym starzy stawiają piwo w knajpie przy DSG. Zamawiam więc jeszcze jedną kolejkę i opowiadam mu jednak tamtą historię z paletą i kibicami.
Tak chyba lepiej.

