Wyziemienie

Tomasz Fetzki

Ten tekst powinien napisać ktoś inny. Bez kokieterii – Viator jest na to za krótki. Dlaczego? Ano, wpis porusza sprawy ważne i bolesne, wzniosłe i niskie zarazem. Żeby ich dotknąć, trzeba wrażliwości (na tej Viatorowi nie zbywa – miało być bez kokieterii…) oraz warsztatu pisarskiego. Pióra które, zależnie od potrzeby, będzie ostre jak skalpel lub mięciutkie jak welur. I tutaj właśnie Wędrowiec nie dorasta. Ślizga się, próbując trącić właściwą strunę. Nie wychodzi mu: albo przynudza sprawozdawczością, albo, co ze wstydem przyznaje, chowa za zasłoną patosu; co najmniej dwa razy się tak ukrył. Ten tekst powinien napisać ktoś inny. Najlepiej tęgi stylista! Jednakże chętnych jakoś nie widać, zaś czas płynie. A zrobić to trzeba.

Pierwszy skok za parawan patosu: są miejsca wyjątkowe, takie, na które historia uwzięła się szczególnie. Uderzyła w nie mocno i celnie. Blizna pozostaje na zawsze, a i ból od czasu do czasu się odzywa. Do końca świata lew będzie melancholijnie dumał nad Cheroneą, opłakując chwałę pokonanych i niepodległość utraconą na ponad dwa tysiące lat. Sobibór nigdy już nie stanie się na powrót małą, nikomu nieznaną wioską, zagubioną wśród poleskich lasów. Nigdy! Są też takie miejsca, które historia mniej gwałtownie, ale za to systematycznie i uporczywie drapała, jątrząc ranę. Aż zmienia się ona w obrzmienie, narośl, gruzeł… Lepiej jej nie drażnić, by nie zrakowaciała.

To teraz już można mniej manierycznie. Dziś Viator chciałby opowiedzieć o takim właśnie miejscu, gdzie nagromadziły się mało radosne losy tysięcy ludzi. Wzgórze na północ od Żar. Od zawsze, to znaczy od kiedy Wędrowiec pamięta, przez mieszkańców miasta nazywane Wyspą.

1. WyspaCoś z wyspy faktycznie ma, wyrastając ponad okoliczne równie.

Przed wojną był to Doktorberg, czyli Doktorska Górka. Bo też i z medycyną miał wiele wspólnego.

A zaczęło się wszystko w roku 1812, gdy w zabudowaniach folwarcznych żarskiego pałacu armia Napoleona urządziła szpital polowy. Dość szczególny. Umieszczono w nim na przykład nieszczęśników, którym, mimo iż uszli z życiem z bezkresnych białych rosyjskich pól, dalej w głowie szumiała burza śnieżna. Poszkodowanych przez wojnę na umyśle, nie na ciele. I tak już zostało. Mijały lata, powstawały kolejne budynki, całe kompleksy budynków. Brandenburgische Landesanstalt zu Sorau rozrastał się i w drugiej dekadzie ubiegłego stulecia był już jednym z największych niemieckich zakładów psychiatrycznych. Prowadzony niewątpliwie z pruską skrupulatnością i sprawnością administracyjną – czy także z pruską delikatnością wobec chorych? Niestety, chyba tak. A na przełomie czwartej i piątej dekady strasznego wieku dwudziestego rozegrały się tutaj epizody ponurego przedsięwzięcia, dla niepoznaki określanego technicznych kryptonimem Aktion T4. Także w murach Brandenburskiego Zakładu Psychiatrycznego w Żarach dokonało się ogólnoniemieckie dzieło Vernichtung von lebensunwertem Leben, czyli likwidacji życia niegodnego życia. Przymusowa eutanazja chorych i niepełnosprawnych. Był tu również oddział dziecięcy, przeto…

Przyszły inne czasy, inni ludzie, inny język. Kompleks Landesanstaltu podzielono między dwa szpitale: wojskowy oraz cywilny. W ramach tego wojskowego działa oddział psychiatryczny, ale teraz to raptem jeden budynek. Zaś częścią cywilnego było tak zwane Sanatorium na Wyspie, czyli placówka neurologii dziecięcej. Przy nim zaś szkoła. A kilka budynków dalej jeszcze jedna szkoła specjalna – dla dzieci niesłyszących. Sanatorium i szkoła przyszpitalna już nie istnieją. Ta druga wciąż działa. A półtora roku temu, w ramach przekształceń własnościowych starostwa, przeprowadziła się tu kolejna placówka specjalna, przeznaczona dla dzieci z niepełnosprawnością intelektualną. Ta, w której Viator w pocie oblicza swego zdobywa chleb powszedni.

I drugi raz Wędrowiec hyca za parawan patosu. Ale co poradzić? Jak by spojrzeć, jest to symbol! Potężny. Wzruszający. W miejscu, gdzie jeszcze siedemdziesiąt pięć lat temu niepełnosprawne maluszki bezlitośnie skazywano na śmierć, dziś otacza się je miłością i szacunkiem. Nie jest to Znak? No jak nie jest, jak jest?!

Jako się rzekło, tutaj Viator w pocie oblicza swego zdobywa pożywienie… póki nie wróci do ziemi, z której został wzięty. Wróci z pewnością. Ale nie na Wyspie. To ważne zastrzeżenie, bo bardzo liczni tutaj właśnie wrócili. I teraz Pielgrzym ma okazję oglądać codziennie z okien swej klasy żałosny spektakl, który dzieje się, dosłownie, na jego oczach.

Oto jakiś czas temu kawał zadrzewionego (właściwie – zarośniętego) terenu między szkołą a szpitalem wojskowym sprzedano przedsiębiorcy budowlanemu. Niby zwykła rzecz. Drzewa wycięto, na pustaci pojawiły się koparki i spychacze. No i się zaczęło.

Ha! Łatwo stwierdzić: Przyszły inne czasy, inni ludzie, inny język. Sami nie przyszli. Przyniosła ich Wielka Zawierucha. Czerwonoarmiści zdobyli Sorau w połowie lutego 1945 roku i w budynkach Brandenburgische Landesanstalt urządzili wielki szpital wojenny. Zwożono do niego rannych z frontu, który posuwał się dalej na zachód. Leczyli się tutaj z ran, a niektórzy umierali, jeszcze przez kilka miesięcy. Tych umarłych zakopano na terenie szpitala. Dwadzieścia kilka lat później ekshumowano ich i pochowano z honorami w innym miejscu. Ale czy wszystkich?

Kiedyś już pisał Viator o nietypowym żarskim cmentarzu żołnierzy radzieckich, zajrzyjcie do tego tekstu, tam jest wszystko, nie warto się powtarzać. Owszem, na nową nekropolię przeniesiono ciała nieco ponad trzystu oficerów. Owszem, jest tam też bratnia mogiła, w której bezimiennie spoczywa jeszcze 351 poległych. Załóżmy nawet, że byli to sami szeregowcy. Proporcje niemal 1 do 1? Niemożliwe. Wszystko wskazuje na to, że reszta niższych szarż spoczywa dalej na terenie szpitala. Właśnie tam, gdzie wjechały spychacze!

Gdyby ekshumowano wszystkich, to pozostawiono by pomniki? Tak wyglądało to tajemnicze miejsce dwa lata temu.

3. Obelisk

A tak wygląda teraz. Pnie wyciętych drzew wyraźnie wskazują granice cmentarnego założenia. Zresztą ich też już nie ma, spychacze je usunęły. Obelisk, póki co, stoi.

Ale brnijmy w tę uliczkę. Wyobraźmy sobie, że szeregowców było tylu samo, ilu oficerów. To i tak niczego nie zmienia. Bo trzeba wiedzieć, że ich pierwsze miejsce pochówku to stara nekropolia, na przedwojennych mapach Sorau wyraźnie obecna. Czy był to cmentarz szpitala psychiatrycznego? Możliwe. Lecz równie prawdopodobne jest przypuszczenie, iż najpierw, extra muros, zaczęto tam grzebać mieszczan, a później dopiero obudowano mogilnik obiektami szpitalnymi. Są też tacy, który domyślają się, iż mógł to być cmentarz żydowski, bo na wspomnianych mapach nie jest oznakowany krzyżykami. Kto wie! Ale czy to nie wszystko jedno? Cmentarz to cmentarz. Zaś przedwojennych grobów, przy okazji przenosin kładbiszcza sowietskich wojnow, na pewno nie ekshumowano! A tu spychacze sobie buszują.

4. Spychacz

Oj, buszują!

Czy urzędnicy ukryli te fakty przed nabywcą działki? Czy raczej przedsiębiorca zlekceważył podejrzanie niską cenę gruntu i wziął sobie na głowę kłopot? To akurat nie nasz problem. Ale z okien wyraźnie widać, że coś tu nie gra. W tej części budowy, gdzie mogił z pewnością nie było (bo jest takowa) prace idą pełną parą. Ale tam, gdzie stoją obeliski, a ziemia niemal na pewno kryje kości kilku narodów, jakby się zatrzymano. Starannie oczyszczono pomniki, na razie nic się nie dzieje. Na razie.

5. Bez bluszczu 6. Oczyszczony

Odkopane i oczyszczone z bluszczu czekają na wyrok.

Ale po co właściwie przyczepił się Viator. Wszak już mistrz Asnyk z rezygnacją konstatował:

Trzeba z żywymi naprzód iść,
Po życie sięgać nowe…
A nie w uwiędłych laurów liść
Z uporem stroić głowę.
Wy nie cofniecie życia fal!
Nic skargi nie pomogą –
Bezsilne gniewy, próżny żal!
Świat pójdzie swoją drogą.

Ludzie muszą gdzieś mieszkać! Zresztą, prorok Izajasz zapowiadał: obudzą się i radośnie będą śpiewać (…) a ziemia wyda ciała zmarłych. Ale przecież nie tutaj. Nie teraz. NIE TAK!

Gdyby – zamiast domów – park ze stosowną tablicą (i odnowionymi obeliskami)? Mieszkańcy nowych bloków mieli by gdzie posiedzieć. Pacjenci szpitala też. Takoż dzieci ze szkoły. Można? Jak widać – nie można!

Ech, pięknoduchy, marzyciele, wrażliwcy. Nie pod nas skrojono ten świat.

7. Wieza

Dawna wieża ciśnień. Od wielu lat gniazdowały tam pustułki. Czy teraz odlecą, wygnane hałasem budowy? Wstydem?

Ptaškowa Swajźba

Tomasz Fetzki

Sprawozdanie niepoetyczne

Brudno, chłodno, ciemno i smutno. I tak od wielu tygodni. Jak długo to jeszcze potrwa? Mam dla was dobrą wiadomość! Już niedługo. 25 stycznia minęła połowa zimy. Skąd to wiem? Od Serbołużyczan. Przez całe stulecia, jako naród w przeważającej mierze rolniczy, żyli blisko przyrody i uważnie się jej przyglądali. Spostrzegli, że właśnie pod koniec stycznia ptaki, które nie odleciały do ciepłych krajów, zaczynają zaloty. Łączą się w pary. Obchodzą gody. I ani się spostrzeżemy, gdy w gniazdach zaczerwienią się lub błysną intensywną pomarańczową barwą dzioby nigdy nienasyconych piskląt. Wiosna już właściwie czeka za progiem.

Jakże nie wykorzystać takiej okazji do świętowania i radości? Toteż i od wieków Serbowie znad Szprewy i Nysy obchodzą uroczyście w ów symboliczny dzień środka zimy, 25 stycznia właśnie, łużyckie Ptasie Wesele.

Dawniej było ono szczególnie popularne na Górnych Łużycach, gdzie nosi nazwę Ptači kwas. Z czasem stało się, by tak rzec, specjalnością dolnołużycką, przyjmując tutaj miano Ptaškowej swajźby. Bawią się na nim wszyscy, ale organizuje się je głównie z myślą o maluszkach w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym.

Każdego roku świętowanie wygląda trochę inaczej, choć pewne jego elementy są niezmienne. Trochę tak, jak w naszych Jasełkach: musi być stajenka, Dzieciątko, Józef, Maryja, pastuszkowie i kolędy, ale mnogość potencjalnych scenariuszy, scenografii oraz tekstów do wygłoszenia przyprawić może o zawrót głowy. Takoż rzecz ma się z Ptaškową swajźbą: wiele szczegółów się zmienia, ale zawsze muszą być dzieci przebrane za ptaki, starosta weselny i Młoda Para z korowodem drużbów i druhen, odzianych w tradycyjne regionalne stroje. I musi zabrzmieć stara, tradycyjna pieśń. Jest ona tak piękna, że polubili ją również Niemcy zamieszkujący Łużyce. Oni także niejednokrotnie świętują dzień ptasich godów.

********************

Na prawym brzegu Nysy Łużyckiej pieśń o ptasich zaślubinach przestała rozbrzmiewać już dawno temu. Tym bardziej, że po 1945 roku zamieszkali tu ludzie, dla których to całkiem obcy zwyczaj. Jak zresztą i inne serbołużyckie tradycje. Ale własnych tradycji, jako przesiedleńcy, nie mają. Cóż stoi na przeszkodzie, by przygarnąć i uznać za swoje, stare obyczaje łużyckie? One są naprawdę piękne, a skoro mieszkamy na Łużycach…

Takimi przesłankami kierowałem się, gdy w zeszłym roku postanowiłem przywrócić Żarom dawny obrzęd. Sprawa była o tyle prosta, że pracuję jako nauczyciel. W szkole specjalnej, co nie jest bez znaczenia, gdyż Ptaškowa Swajźba, poza walorami zabawowymi i edukacyjnymi (poznawanie zwyczajów ptaków, ich nazw, przemian w przyrodzie nastających wraz z odwiecznym cyklem pór roku etc.) może być też wykorzystana w charakterze rewalidacyjnym, czyli terapeutycznym: bo to ziarenka rozsypane trzeba wyszukać i starannie wyzbierać, bo ciszę i skupienie zachować podczas obserwacji ptaków odwiedzających karmnik, słowem – czynić szereg rzeczy, które dziecku niepełnosprawnemu intelektualnie przychodzą z trudem…

Zacznijmy jednakże, tak jak się godzi, od początku. Najpierw zbudowaliśmy karmnik, a potem regularnie karmiliśmy skrzydlatych gości.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAZiarno sypaliśmy do karmnika codziennie. Tak jak u Serbołużyczan, te dzieci, które w tej czynności były najbardziej systematyczne i gorliwe, zostają w nagrodę Panią Młodą i Panem Młodym.

Ptaki chętnie odwiedzały karmnik. Mogliśmy podziwiać liczne ich gatunki.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAByły wróble. Jak widać, wcale nie są szarobure.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAByły też sikorki modraszki.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAChętnie i tłumnie pojawiały się sierpówki czyli synogarlice tureckie.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAAle zdecydowanie najwięcej przylatywało sikorek bogatek. Niektóre napełniały jakimś dziwnym niepokojem, jak choćby ta na fotografii. Przyjrzyjcie się dokładnie…

SAMSUNG DIGITAL CAMERACapo di tutti capi, prawdziwy sikorkowy boss.

Dzień zaślubin zbliżał się wielkimi krokami. Trzeba się było do niego przygotować.

SAMSUNG DIGITAL CAMERADzieci same wykonały weselne stroje.

A gdy nadszedł, o poranku ptaki odwdzięczyły się dzieciom.

SAMSUNG DIGITAL CAMERANa parapecie przy karmniku czekały różne słodycze, zwłaszcza tradycyjna serbołużycka drożdżowa sroczka.

I już można było uroczyście świętować.

Azyl dla Nyksa

Tomasz Fetzki

reportaż poetyzujący

Był taki czas, początek lat dziewięćdziesiątych pamiętnego wieku dwudziestego, gdy Viator na szlaku swych wędrówek po literaturze zetknął się z twórczością Isaaca Bashevisa Singera. Nie był w tym szczególnie oryginalny, właśnie wtedy wydano w Polsce większość dzieł syna Batszeby (historię Jaszy Mazura znał wędrowiec, rzecz jasna, znacznie wcześniej; i też nie było to niczym wyjątkowym).

W roku 1992 ukazał się zbiór opowiadań Singera, zatytułowany Krótki Piątek. Czemu przytacza Viator tak dokładną datę? Bo uświadomił sobie, że ostatni raz sięgnął do wspomnianych tekstów właśnie wtedy, przeszło dwadzieścia dwa lata temu! A mimo to tkwią mu one w głowie do dziś. Zwłaszcza jeden z nich, który drzemał sobie snem płytkim i niespokojnym w pamięci wędrowca. Teraz, z okazji pracy nad słowami, które Czytelnik ma przed oczyma, obudził się i zmusił do powtórnej lektury.

Ostatni demon. Opowieść o żydowskim diable, który, wysłany przez Asmodeusza z Lublina, przybywa do miasteczka Tyszowce, by sprowadzić na manowce pokuszenia młodego, pobożnego rabina. Od tamtego dnia minęło już wiele lat: cała wieczność plus jedna środa. Demon trwa na posterunku, choć w Tyszowcach, po wielkiej katastrofie, nie ma już ani jednego Żyda, nie pukają już o świcie do przedsionka synagogi. Siedzi sobie nieszczęsne diablisko na poddaszu, rozpamiętuje przeszłość, tęskni i żywi się kurzem oraz literkami z jakiejś książeczki, którą znalazł na tym swoim stryszku. Książeczka jest błaha, właściwie nawet bluźniercza, ale napisana po żydowsku. Demon wysysa litery, to jest jego strawa. A kiedy już zniknie ostania litera, ostatniemu z diabłów przyjdzie czas umierać.

Dlaczego z mocą wrócił do Viatora ten, dawno przeczytany i ciągle gdzieś w podświadomości obecny, tekst?

Bo tu jest podobnie. Na obrzeżach Łużyc, zwłaszcza na prawym brzegu Nysy, już od dawna nie słychać serbołużyckiej mowy. Nikt nie kultywuje starych obrzędów, nie obchodzi pradawnych świąt. Tak jest na obrzeżach. A w centrum? Po serbołużycku rozmawia już mało kto. A przy tym rejwach i zamieszanie. Równiny łużyckie pocięte transeuropejskimi autostradami, zryte odkrywkami kopalni węgla brunatnego. Przez Spreewald, Park Mużakowski i Branitzer Park przewalają się tłumy turystów. Gdzież mają się podziać łużyckie demony, duszki i chochliki? Viator ma pewien pomysł…

SAMSUNG DIGITAL CAMERAOto wieża kościoła w Kunicach, jednej z dzielnic Żar. A w tle Wzniesienia Żarskie – morena polodowcowa, najwyższy punkt Województwa Lubuskiego, a przed wojną całej Brandenburgii – 226 m. n. p. m. U podnóża Wzniesień przebiega najstarsza na terenie Polski linia kolejowa, o której Viator już TUTAJ wspominał. Budując w tak pofałdowanym terenie, musieli inżynierowie wznieść liczne nasypy i wydrążyć rowy, aby tor biegł na równym poziomie. W trakcie tych prac odkryto złoża węgla brunatnego, gliny, piasków tudzież innego kruszywa. I tak, od połowy XIX wieku, przez kilkadziesiąt lat cała okolica żyła z kopalni węgla, cegielni, fabryk ceramicznych i hut szkła. Większość tych zakładów już dawno nie istnieje. Pozostały ruiny budynków, słupy kolejki linowej dostarczającej urobek do miasta oraz kilkadziesiąt stawów i jeziorek. Dawne wyrobiska zalane wodą. A wszędzie wokół znów rośnie las.

Duchy z łużyckich legend, bajek i baśni, czarty, rusałki i inne stworzenia! Przybywajcie i zamieszkajcie właśnie tutaj! Tu nikt was nie będzie niepokoił! Tu będziecie bezpieczne!

Kto odpowie na to wezwanie? Kto zaludnia (czy raczej zabaja) serbołużycką mitologię? Nie chciał Viator udawać swego czasu historyka wojskowości ani lingwisty. Teraz nie będzie pozował na etnografa. Nie oczekuj Czytelniku systematycznego wykładu zagadnienia. Poprzestańmy na takim stwierdzeniu: postacie z mitów, legend i bajek Serbowie Łużyccy mają zasadniczo wspólne z całą Słowiańszczyzną. Choć niektóre są w ich tradycji szczególnie obecne. Ot, choćby Wodnik, znany na Górnych Łużycach jako Wódny Muž, zaś na Dolnych jako Nyks. Nie może być inaczej w krainie Szprewy, Nysy i Spreewaldu.

SAMSUNG DIGITAL CAMERANyks, czyli Wódny Muž widziany oczyma artystów z ośrodka serbołużyckiego w Sljepo, opodal Weisswasser.

Wyrobisko-znowu-wyrobiskoJak sądzisz Czytelniku? Chyba w tych cichych, śródleśnych jeziorkach (dawnych wyrobiskach piasku i gliny) Nyks będzie się czuł dobrze?

Bagno znowu bagnoZ jeziorkami ręką ludzką uczynionymi sąsiaduje bagnisko. Całkowicie naturalnego pochodzenia. Kto zamieszka na tych bagnach?

SAMSUNG DIGITAL CAMERARzecz jasna Błudnički, czyli Błędne Ogniki. Często pojawiają się w łużyckich opowieściach. A ten facet z butelką? Viator zna kilku takich, którzy mogliby zostać uznani za jego pierwowzory, takich, co to w stanie bliskim lewitacji przemierzali las między Kunicami a Szczepanowem. Ale cicho, sza! Ochrona danych osobowych…

Gdzieś pomiędzy tymi stawami, jeziorkami i bagnami, w gęstych zaroślach, może znaleźć spokojną siedzibę liczna i różnorodna gadzina z mitów serbołużyckich: żmijowi królowie, jaszczury i smoki. Dobre i błogosławieństwo niosące smoki czyli Plony. Bo te złe, ogniem ziejące, to raczej wpływ bajek niemieckich.

Gad znowu gadCzy to w wizji Měrcina Nowaka – Njechorńskiego, czy też artystów sljepiańskich, baśniowe gady wyglądają strasznie, ale w gruncie rzeczy są dobroduszne i pomagają biednym ludziom. Oczywiście, o ile się je traktuje z należytym szacunkiem.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAA jeśli szanowne smoki zechcą, mogą wziąć w posiadanie prawdziwe zamczysko – ruiny Wieży Bismarcka (ot, taki paradoks dziejów) na szczycie Wzgórz Żarskich. Bo niby czemu nie?

Zaś na śródleśnych polanach i na łąkach wokół lasów na pewno chętnie zamieszka Připołdnica, czyli, znana także wśród innych Słowian, Południca. No właśnie, czy rzeczywiście taka znana? Może kiedyś. Dziś o niej raczej zapomniano. Ale nie na Łużycach.

SAMSUNG DIGITAL CAMERA

Serbołużyczanie wciąż darzą respektem tą Panią. Pojawiała się około południa na polach. Biada temu, kto się na nią natknął, a przy tym nie umiał odpowiedzieć na podchwytliwe pytania, które stawiała Připołdnica. Taki nieszczęśnik niechybnie tracił głowę, uciętą sierpem upiornego gościa. Ponoć w ten sposób tłumaczyli sobie prości ludzie przypadki śmierci od słonecznego udaru.

Duchy z łużyckich bajek! Gdzie wam będzie lepiej, niż tu. Zostańcie!

Tak prosi od dawna Viator. I chyba został wysłuchany. Kto inny, niż serbołużyckie Duszki, mógłby aż tak zaczarować widok, znany z pierwszego zdjęcia? No kto?

12 Pejzaz wieczorny

Lusatia alias Vita 13

Tomasz Fetzki

Reportaż poetyzujący

Z Bogatyni ruszamy śladem Gwiazdy Polarnej. Z dwóch przyczyn nasza droga biegnie szlakiem południków. Po pierwsze: tak jest najwygodniej, bo tak to urządziła przyroda. Tutaj wszystkie rzeki i potoki płyną bardzo konsekwentnie z południa (biorąc swój początek gdzieś w Górach Łużyckich albo Izerskich) na północ, mijając po drodze wielkie leśne kompleksy. Dostosowując się do owego układu, ludzie budowali swe drogi – te bite i te żelazne – też w tym samym kierunku. Po drugie zaś: musimy tak się poruszać, jeśli nie chcemy opuścić Łużyc. Tydzień temu, przekraczając definitywnie Nysę Łużycką (bo incydentalnie forsowaliśmy ją kilkukrotnie, w obu zresztą kierunkach, odwiedzając Zhorjelc), podróżujemy znów po polskiej części Łużyc. A ta część ma kształt wąskiego i długiego pasa, ograniczonego na zachodzie Nysą, zaś na wschodzie Kwisą. Kwisa od wieków bowiem uznawana była za wschodnią granicę Lusatii.

Jeden z grodów wzniesionych nad tą rzeką zwie się Lubań. Choć leży na obu jej brzegach, jest miastem zdecydowanie łużyckim: przez ponad czterysta pięćdziesiąt lat należał do górnołużyckiego Związku Sześciu Miast (Zwjazk šěsćiměstow), o którym opowiadał Viator podczas wizyty w Budziszynie i w Zgorzelcu. Docieramy oto w naszej podróży do Lubania. Pozostajemy na lewym, a więc bez wątpienia łużyckim, brzegu Kwisy. Czemu więc na stacji kolejowej wita nas napis Lubań Śl.? Jaki śląski, skoro łużycki? Żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację dodajmy, że ten przydomek znajdziemy wyłącznie na tablicach dworcowych – gdzie indziej miasto jest po prostu Lubaniem.

To wszystko ślady burzliwych i pogmatwanych dziejów Łužicy. Wspominał już wielokrotnie Viator, iż nieszczęsna ta kraina, nigdy nie wybiwszy się na suwerenność, bez pardonu i całkiem arbitralnie była krojona kordonami granicznymi przez kolejnych zdobywców. W roku 1815 konkwistadorem były Prusy, którym Kongres Wiedeński przyznał dużą część Saksonii, ukaranej w ten sposób za sojusz z korsykańskim uzurpatorem. Część swej zdobyczy włączyli Prusacy do prowincji Brandenburgia (tak stało się choćby z Żarami, skąd wyruszyliśmy i dokąd zmierzamy), ale większość, wraz ze Zgorzelcem i Lubaniem, wcielono do Śląska. Stąd tablica Lubań Śl., stąd Schlesisches Museum (Muzeum Śląskie) w łużyckim Görlitz – wyraz nostalgii za utraconą krainą: wszak Görlitz to ostatni skrawek Śląska, który pozostał w granicach Niemiec (zanim wyśmiejemy ową tęsknotę, przypomnijmy sobie chociażby anachroniczny przecież twór, jakim była Archidiecezja Lubaczowska – jedyny skrawek Metropolii Lwowskiej, jaki pozostał przy Polsce; może wtedy nieco się wstrzymamy z szyderstwem?) Stąd twór o przedziwnej nazwie Niederschlesischer Oberlausitzkreis (Powiat Dolnośląsko-Górnołużycki), istniejący na lewym brzegu Nysy Łużyckiej do 2008 roku. No i stąd Bory Dolnośląskie, rozciągające się na obu brzegach Kwisy.

Bory Dolnośląskie… Kilometry, dziesiątki kilometrów lasu. I rozsiane dość rzadko osady i wioski, których powstanie zwykle związane było z jakimś aspektem leśnej gospodarki. Ot, choćby Jagodzin – piętnastowieczna osada pieców hutniczych i kuźni, opalanych drewnem, którego było w puszczy pod dostatkiem. Niewiele materialnych śladów kilkusetletniej historii możemy w wiosce zobaczyć. Jednak warto się tu, z pewnego względu, zatrzymać na chwilę.

1 JagodzinBudynek w Jagodzinie. Architektonicznie banalny. Ale… Tu kwaterował w kwietniu 1945 roku sztab II Armii Wojska Polskiego. Po tym budynku przetaczał się zamroczony alkoholem generał Walter, gdy jego żołnierze setkami i tysiącami ginęli pod Budziszynem oraz Dreznem (o czym TUTAJ Viator opowiadał).

W Jagodzinie opuszczamy szosę, którą się dotąd z południa na północ poruszaliśmy. Dalej będziemy podążać przez Bory Dolnośląskie wraz z nurtem Czernej Małej – faktycznie małej rzeczki, wciśniętej między Nysę Łużycką a Kwisę i, tak jak one, płynącej z południa ku północy.

Po kilkunastu zaledwie kilometrach tej wędrówki kolejna śródleśna osada. Ta jednak miała nieco więcej szczęścia niż maleńki Jagodzin i z biegiem lat stała się siedzibą rodów hrabiowskich, panujących nad okolicą. Było tych rodów kolejno kilka (nie ma potrzeby prezentować ich dokładnie). I każdy z nich stopniowo rozbudowywał pałac. Jesteśmy w Iłowej. Mógłby się Viator skupić na opisie tego pałacu, ale po co? Jest tu coś znacznie ciekawszego.

Czy zauważył Czytelnik, że podczas naszej podróży po Łużycach co jakiś czas natrafialiśmy na niezwykłe parki i ogrody? Zaiste, Łużyce to kraina ogrodami kwitnąca! Najważniejszym z nich jest oczywiście Park Mużakowski. Ale przecież odwiedziliśmy także Ostdeutschen Rosengarten i Branitzer Park, Rhododendronpark Kromlau oraz Lausitzer Findlingspark Nochten . Każdy z nich piękny i każdy jedyny w swoim rodzaju. Wypada przeto naszą wędrówkę zakończyć wizytą w jeszcze jednym unikalnym parku.

Tuż obok pałacu w Iłowej nurt Czernej Małej rozpada się na kilka mniejszych potoków. Wśród nich posadzono drzewa oraz liczne krzewy azalii.

SAMSUNG DIGITAL CAMERARomantyczny most nad jedną z odnóg Czernej Małej w parku pałacowym.
Starodrzew i krzewy rododendronów – fakt, że słabo widoczne, bo jesienią Viator wykonał to zdjęcie.

Ale nie drzewa tworzą wyjątkowy charakter tego miejsca – w Mużakowie jest ich więcej, a przy tym znacznie ciekawszych. Nie jest to też zasługą rododendronów – park w Kromlau jest pod tym względem absolutnie bezkonkurencyjny.

Cóż więc znajdziemy niezwykłego w tutejszym Parku Dworskim? Pasję. I umiłowanie egzotycznego piękna. Hrabia Fryderyk Maksymilian von Hochberg, właściciel Iłowej, a przy tym ambasador Niemiec w Japonii, był znawcą i miłośnikiem dalekowschodniej sztuki ogrodowej. Na tyle żarliwym, że postanowił przenieść choćby cząstkę azjatyckiego piękna na Łużyce. I uczynił to skutecznie w dwóch pierwszych dekadach XX wieku.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAOgród Chiński w Iłowej. Po renowacji prezentuje się naprawdę imponująco.

SAMSUNG DIGITAL CAMERACzy ta brama, zwana Bramą Księżyca, ma jakieś symboliczne znaczenie? Tego Viator nie wie. Ale gdy się przez nią przejdzie, można dotrzeć do widocznej w głębi…

SAMSUNG DIGITAL CAMERA…chińskiej pagody. Nie powstała ona wyłącznie z fascynacji Dalekim Wschodem, ale także z przyczyny zgoła prozaicznej: konfliktu między hrabią a jego sąsiadami.

SAMSUNG DIGITAL CAMERASpór dotyczył prawa do korzystania z drogi. Łaski bez – robicie problemy, to ja zbuduję sobie wiadukt, w kształcie pagody. Powstał z kłótni. Ale jego dzisiejsza nazwa to Mostek Miłości. Ot, taki paradoks. Lusatia alias Vita

Pięknie tu. Ale czas ruszać dalej! Wciąż na północ. Tym razem drogą żelazną. To najstarsza na terenie współczesnej Polski linia kolejowa. Zbudowano ją w roku 1843, a połączyła (poprzez Gubin, Lubsko, Żary, Iłowę i Węgliniec) Berlin z Wrocławiem.

SAMSUNG DIGITAL CAMERALinia używana jest do dziś. A wiadukt na zdjęciu znajduje się już właściwie w granicach administracyjnych Żar.

Zaczęliśmy naszą łużycką podróż w Żarach, i tutaj ją skończymy. Viator zaprasza na rynek miejski. Można tu usiąść na ławeczce Georga Philippa Telemanna i posłuchać wspaniałej, barokowej muzyki. Telemann był naprawdę zdolnym kompozytorem. Tylko miał pecha: po nim nastał Bach. A kto mógłby się mierzyć z Bachem?

8 TelemannOn natchniony i młody był… bo liczył zaledwie 23 wiosny, gdy przybył do Żar, aby pełnić funkcję nadwornego kapelmistrza hrabiego von Promnitz. Pozostał tutaj cztery lata, z przerwami na wizyty w Pszczynie, drugiej z hrabiowskich siedzib. Tam zetknął się z polską muzyką. Efekt? Koncert polski G-dur. Czytelniku, zmień się na chwilę w Słuchacza.

Można tak słuchać całą noc, wraz z Kaczarką – Łużyczanką, która żegnała nas, gdy wyruszaliśmy w drogę. Ona tu ciągle stoi. Nigdzie się nie spieszy. Nie spieszmy się i my. Smakujmy Łużyce. Smakujmy Życie…

9 Kaczarka w nocy

Lusatia alias Vita 12

Tomasz Fetzki

reportaż poetyzujący

Pobyt w Zhorjelcu po raz kolejny uzmysłowił nam banalną w sumie, choć dojmująco prawdziwą okoliczność, iż nasz świat i nasze życie to Wielka Pielgrzymka. Skóra świata wciąż się zmienia, podlega (by podsumować nasze stylistyczne wprawki) ciągłej transformacji. Wszystko płynie, jak Nysa Łużycka. Lusatia alias Vita…

Ale jeśli Czytelnik chciałby zakosztować odrobiny stałości, to nie ma sprawy! Trzeba w tym celu przemierzyć jakieś piętnaście kilometrów wzdłuż Nysy. W górę rzeki. Miasteczko Ostritz, czyli górnołużycki Wostrowc, a w nim piękny, barokowy klasztor cysterek, St. Marienthal. Nawiasem mówiąc, barok to chyba najbardziej przejmujący artystycznie wyraz ludzkiego lęku przed przemijaniem. O jaką więc stałość tu chodzi? Ano, St. Marienthal nie jest takim sobie zwykłym klasztorem.

1 KlasztorSt. Marienthal w szacie barokowej. To już kolejna forma, jaką przybierał klasztor przez lata. Style się zmieniały, lecz konwent trwa.XXX

Kolejne pokolenia cysterek mieszkają tutaj nieprzerwanie od 770 lat! Przetrwały rajdy husytów, niespokojne czasy Lutra, Wojnę Trzydziestoletnią, szał sekularyzacji Fryderyka Wilhelma III, przejście Armii Czerwonej, a nawet czasy NRD – i to w strefie przygranicznej! Drogie Siostry, chapeau bas!

Gdybyśmy dalej podążali wzdłuż nurtu Nysy, dotarlibyśmy do trójstyku granic. Ale cóż to za atrakcja? Czytelnicy z pewnością niejeden taki trójstyk już w życiu widzieli. Takoż Viator: wspiął się kiedyś na szczyt bieszczadzkiego Kremenarosa, a jadąc samochodem w okolicach Longwy pogubił się do tego stopnia, że w przeciągu zaledwie kwadransa chyba z siedem razy przekraczał granice, lądując co i raz w Luksemburgu, Francji lub Belgii. Tak że to doprawdy nic nadzwyczajnego. Lecz okolica jest bardzo ciekawa. A nazywają ją Krainą Domów Przysłupowych. I leży ona właśnie na Łużycach, podzielonych granicami między trzy państwa. Tak się bowiem potoczyły losy tego zakątka Lusatii.

Nie czuje się Viator na siłach, by odgrywać rolę specjalisty w dziedzinie architektury czy historii sztuki. On jest od podziwiania domów przysłupowych. Od przekazywania solidnej wiedzy na ten temat są inni. Można, a nawet należy, skorzystać z ich pracy, na przykład TUTAJ.

Tym, co dla domów przysłupowych najbardziej charakterystyczne, jest rzecz jasna pruski mur. Tak zwany pruski. Nam w Polsce rzeczywiście przywołuje on na myśl Niemcy, ale to konstrukcja znana w całej Europie i nigdzie się jej z pruskością jako żywo nie kojarzy.

3 Rouen

Ot, choćby Rouen, stolica Dolnej Normandii. To zdjęcie wykonał Viator wiele lat temu, nie cyfrowe ci ono, lecz analogowe, stąd i problem z jakością. Ale zawartość charakterystyczna: zaułek w roueńskiej Vieille Ville. Cała Starówka jest zabudowana takimi domami. A Prusy? Daleko stąd!

Ktoś rzuciłby: no to zamiast pruski mur powiedzmy mur szachulcowy. Ale i to nie byłoby do końca prawdziwe. W szachulcu przestrzeń między belkami wypełniana jest gliną, zaś w pruskim murze – cegłami. I w ogóle domy przysłupowe to raczej konstrukcje szachulcowe… Przecież się Viator zarzekał, że nie jest fachowcem!

Ale docenić piękno tych konstrukcji potrafi. Wśród wszystkich miejscowości położonych w Krainie Domów Przysłupowych największe wrażenie zrobiła na nim Bogatynia. A miał to szczęście, że odwiedził miasto pod koniec lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Mógł obejrzeć największy w Polsce i jeden z największych w okolicy zespół domów przysłupowych.

dwie BogatynieZdjęcia mają wartość archiwalną. Nie tylko z tego powodu, że są analogowe. Także dlatego, że powstały przed wielką powodzią. Bogatynia wygląda teraz nieco inaczej. Stoi tu już mniej domów przysłupowych. Strata z tych, jak to mówią, niepowetowanych.

7 sierpnia 2010 roku, wzburzony po długotrwałych ulewach potok Miedzianka (zazwyczaj cichy i łagodny), zniszczył albo uszkodził poważnie kilkadziesiąt zabytkowych domów. Większość odbudowano, ale jednak nie wszystkie. Zmienia się skóra świata, nie wiadomo, jakie jeszcze kataklizmy przetoczą się przez Łużyce. Jedź, Czytelniku, zobaczyć domy przysłupowe, póki stoją.

Lecz właściwie… czemu stoją? I to w takiej liczbie! Znak dziejów tej krainy. Przez wiele lat było to prawdziwe zagłębie tkackie: rzemieślnik miał swój warsztat na parterze przysłupowej chałupy, a mieszkał na piętrze – wszystko tu było starannie zaplanowane.

Ale skóra świata się zmieniła. Teraz też jest tutaj zagłębie, ale już nie w przenośni. Przecież jesteśmy na Łużycach! Dziś nie tkactwo, ale Kopalnia Węgla Brunatnego Turów i Elektrownia Turów zapewniają byt mieszkańcom. I to byt całkiem dostatni. Mało kto z miejscowych żałuje chyba zniszczeń, jakich przemysł dokonał w przyrodzie.

6 OdkrywkaKopalnia Turów – wielka dziura w ziemi. Ale zarobki takie, że doprawdy pozazdrościć. Lusatia alias Vita…

Z mieszanymi (jak zwykle na Łużycach) uczuciami opuszczamy Bogatynię. Kierunek północ! Zbliżamy się do kresu naszej wielkiej łużyckiej peregrynacji.

Lusatia alias Vita 10

Tomasz Fetzki

reportaż poetyzujący

Góra po to górą jest, by górowała. Samotna góra, o której opowiadał Viator tydzień temu, wyrastająca pośrodku łużyckich równin, góruje nad miastem. A wyrasta góra pośrodku równin, bo to wulkan – najprawdziwszy, choć milczący już od przeszło 30 milionów lat. Zaś miasto rozłożyło się wygodnie na obu brzegach Nysy Łużyckiej. Dumna góra Sedło strzeże Zhorjelca. Lub, jeżeli tak wam pasuje, Landeskrone wznosi się nad Görlitz. Albo, jeśli taka wasza wola, Korona Ziemi dominuje w panoramie Zgorzelca. 420 metrów nad poziomem morskich fal.

1 Panorama ZgorzelcaZhorjelc z lotu ptaka – a więc zdjęcie, rzecz jasna, pożyczone (Viator dziękuje autorom blogu bielawa-dolna.flog.pl). Na horyzoncie Landeskrone. Po prawej katedra i most na Nysie. I tam się udamy.

2 Most StaromiejskiMost Staromiejski oraz Peterskirche, czyli fara. Zatrzymajmy się tutaj na chwilę.

O czymże dumać na zhorjelckim Brücke? Zaprawdę, jest o czym! A miejsce do dumania wybrane wprost idealnie. Aż się prosi, by przekuć to wszystko w literaturę. Niestety, żeby przekuć, trzeba być literatem – kowalem Słowa. Viator z szacunkiem chyli głowę przed takimi mocarzami – on sam może w tym Słowie co najwyżej podłubać. Ale, jak się nie ma, co się lubi…
Cóż pozostaje? Ćwiczyć panowie, ćwiczyć!

Mesdames et Messieurs, oto wprawki w obróbce Tworzywa dla kandydata na literata.

Część pierwsza: co się da wycisnąć z prefiksu trans-?

Tranzyt. Łużyce, choć leżą w środku Europy, zawsze były narażone na przeciągi i przemarsze. Takoż Zgorzelec: etapem podróży raczej bywał, niż jej celem. Nie tutaj się zdążało, tylko tędy. Na wiele sposobów. A most, na którym stoimy, to wręcz koncentrat tej przechodniości. Lub raczej – most, który wznosił się tutaj przez kilkaset lat, aż do chwili, gdy dzień przed kapitulacją III Rzeszy wysadzili go w powietrze niemieccy żołnierze. Od dziesięciu lat stoi znowu, choć w zmienionej formie. Już od czasów Średniowiecza każdy na dobrą sprawę pątnik, który ze Śląska, Małopolski czy Wielkopolski, a potem z całej Rzeczypospolitej, ruszał do Santiago de Compostela, przechodził przez ten most. Pielgrzym był pospolitym i codziennym elementem zgorzeleckiego pejzażu. Jednym mieszkańcom miasta dawał zarobek, innych niepokoił oraz inspirował. Sami chwytali za kostur i ruszali na pielgrzymi szlak. Ten do Santiago, ów do Rzymu, jeszcze inny do Jeruzalem. Na przykład Georg Emerich, syn kupca i burmistrza (w przyszłości sam zostanie burmistrzem), a przy tym bałamutnik, który za skandale wywołane nieobyczajnymi związkami z białogłowskim plemieniem został wysłany przez szanownego tatusia do Ziemi Świętej dla odpokutowania hańby. Tenże Georg ufundował po powrocie do Zgorzelca trzy budowle, symbolizujące jerozolimskie przybytki. Najsłynniejsza to kaplica z roku 1504, o której pozwolił sobie Viator tydzień temu napomknąć. Heiliges Grab – Kaplica Świętego Grobu. Kopia tego prawdziwego, w Jerozolimie: jest tu przedsionek, jest i komora grobowa.

Owoc pielgrzymki szybko sam stał się miejscem pielgrzymek. I obiektem zazdrości; nie minęło sto lat, gdy Jakub II, opat potężnego żagańskiego klasztoru augustianów, zapragnął mieć taki skarb u siebie.

3 Kaplica Zgorzelec-ZaganMożnaby posłużyć się sakramentalną formułą: znajdź 10 szczegółów… Cudownie po latach odnaleziona Bożenka twierdzi, że kaplice różnią się jedynie ogrodzeniem. I coś w tym jest, Bożenko!

Wszakże nie tylko pielgrzymi Zhorjelc i Most Staromiejski tranzytem przemierzali. Popatrzmy na prawy brzeg. Tuż obok mostu, w centrum rozległego placu, wznosi się obelisk, bogato po barokowemu zdobiony. Jest jak najbardziej tranzytowy.

5 Slup dystansowySłup dystansowy (z oznaczonymi odległościami do poszczególnych miejscowości etapowych) Poczty Polsko-Saskiej. August Mocny musiał zapewnić efektywną komunikację między dwiema swymi stolicami: Warszawą i Dreznem. A przez Zgorzelec wiodła najkrótsza droga. Po prawdzie ten słup to rekonstrukcja, właściwie replika, lecz udana.

Ale jeśli, mimo tak zacnych powiązań, słowo tranzyt brzmi w uszach Czytelnika zbyt technicznie, a za mało literacko, skorzystajmy ze starszej formy, też oznaczającej przejście. Tyle, że między światem a zaświatami. Oto co roku trzeciego października, w wigilię śmierci Ojca Założyciela, wszyscy franciszkanie sprawują w zaciemnionych kościołach, przy świecach jeno, nabożeństwo Transitus. Viator, jak bohater Pieśni Dziadkowej Boya, też mądra jest psiajucha, z niejednej flaszki pijał, dlatego, tak jak i Dziadek, niejedno słyszał i widział swego czasu w Krakowie, w kapoceńskim kościele. A że kapucyni to wierni synowie Franciszka, przeto widział tam i Transitus. Lecz dlaczego mu się on przypomniał tak nagle na Moście Staromiejskim? Ano, był kiedyś w Zgorzelcu klasztor franciszkanów. Nabożeństwo Przejścia święcono i tutaj. Przyszedł jednak czas, gdy się chrześcijanie i tutaj pokłócili o transsubstancjację (mądra jest psiajucha – przecież mówił, he he…) Franciszkanów już nie ma, fara też służy ewangelikom.

Tak, Reformacja zwycieżyła w Zgorzelcu. Ale to nie był koniec walk duchowych. Tutaj spór o istotę transcendencji trwał dłużej i był gorętszy. Także na prawym brzegu Nysy i też doskonale widoczny z Mostu Staromiejskiego, choć nieco dalej niż słup pocztowy, w szeregu innych kamienic przy Kruczym Zaułku, niemal nad samą rzeką, stoi niepozorny budynek. To właśnie tu tajemniczy szewc z poprzedniego odcinka naszej opowieści wadził się z Najwyższym. Ale nie musi już wędrowiec o Jakubie Böhme dodawać ni słowa więcej. Przyszła mu bowiem w sukurs odsiecz skuteczna z dalekiej Australii: zajrzyjcie do komentarza umieszczonego tydzień temu pod tekstem Viatora. Znajdziecie tam niemal wszystko to, co o Fanatycznym Szewcu wiedzieć warto. No, chyba, że zależy wam na translacji jego tekstów – wtedy odwiedźcie TO miejsce.

6 Dom JakubaDom Jakuba Böhme (ten czerwony).

Uwierz, drogi Czytelniku, próbował Viator zmieścić się ze swoimi literackimi wprawkami w jednym odcinku. Ale się nie udało! Dlatego jeszcze raz prosi Cię o cierpliwość, która (nie zapomnij o tym) uszlachetnia. Za tydzień dłubania w Słowie, odkrywania Zgorzelca i Twego uszlachetniania ciąg dalszy. Do usłyszenia!

Lusatia alias Vita 5

Tomasz Fetzki

Reportaż poetyzujący

Opuszczamy budzącą ambiwalentne uczucia makietę średniowiecznego grodziska Raduš, żegnamy pełnym otuchy spojrzeniem, a może nawet miłym słowem, potężnego byka, wypracowującego dobrobyt dawnych mieszkańców osady i ruszamy na południowy wschód.

 1 byk radduschByk biorący udział w cywilizowaniu Łużyc. Aż by się chciało z zapałem zawołać: Oto symbol serbołużyckiej krzepy i pracowitości! Prasłowiański ci on! Tylko co zrobimy z sienkiewiczowskim germańskim turem w Quo Vadis? Lepiej poprzestańmy na stwierdzeniu, że zwierzątko jest sympatyczne i fotogeniczne.

 Już z daleka znów widać na horyzoncie potężne, dymiące kominy. Im bliżej, tym bardziej wielkość całego przedsięwzięcia przytłacza wędrowca. Schwarze Pumpe, czyli po serbołużycku Carna Plumpa, w pobliżu miasta Grodk (Spremberg): elektrownia spalająca, rzecz jasna, węgiel brunatny z miejscowych złóż. Przecież cały czas znajdujemy się na obszarze Łużyckiego Zagłębia Węgla Brunatnego. Uczucia – znowu ambiwalentne. Z jednej strony elektrownia urodą nie grzeszy, a okoliczne wyrobiska kopalni odkrywkowej Welzow-Süd wręcz przerażają. Ale z drugiej strony ten przemysł to praca i utrzymanie dla tysięcy ludzi. Poza tym trzeba przyznać, że tutaj robi się sporo dla ochrony środowiska: Schwarze Pumpe posiada instalację, wyłapującą niemal cały dwutlenek węgla ze spalin. Dymy nad kominami to głównie para wodna.

2 schwarze pumpeTylko z lotu ptaka można właściwie ocenić ogrom Carnej Plumpy. Dlatego Viator pozwolił sobie pożyczyć zdjęcie.

 Kopalnie i elektrownie spotkamy na trasie naszej wędrówki nie raz. Będzie okazja jeszcze o nich opowiedzieć. Tymczasem odwiedźmy Grodk. Miasto poważnie zniszczyły walki w maju 1945 roku. A potem niszczyła je odbudowa w stylu socjalistycznych blokowisk. I dlatego teraz niszczy się blokowiska, tym bardziej, że niemal jedna trzecia mieszkańców wyjechała za chlebem na zachód. Grodk wyludnił się, ale i wypiękniał. Kryje też małą ciekawostkę.

Był czas, gdy w centrum Europy rozpierało się i potężniało państwo o nazwie Cesarstwo Niemieckie (już po swym upadku nazwane II Rzeszą). Kajzerowscy geografowie wyliczyli, że jeśliby poprowadzić dwie linie, łączące skrajne punkty tego państwa – Memel (Kłajpedę) i Lörrach oraz Emden i Pless (Pszczynę), to przetną się one jak raz właśnie w Grodku. Ale już chyba nie dodawali zbyt głośno, że sam środek Cesarstwa zamieszkany był w większości wcale nie przez Niemców…

3 mittelpunktŚrodek Niemieckiej Rzeszy. Oczywiście w czasach, gdy faktycznie nim był.

Rację, po stokroć rację miał Heraklit: panta rzeczywiście rhei i nieraz bywa tak, że centrum staje się peryferią. Ale peryferie też potrafią być urocze. Na przykład wioska Sljepo (dla Niemców – Schleife), jakieś 10 kilometrów na wschód od Grodka. Przy ścianie sljepiańskiego kościoła wkopano w ziemię kilka pokutnych kamiennych krzyży. Kto i kiedy to zrobił – nie wiadomo. Ale ponieważ wszystko na tym świecie musi mieć swój sens i porządek, miejscowa ludność przechowuje podanie o tutejszym, bo pochodzącym z sąsiedniego Mulkecy (Mulkwitz) mocarnym gospodarzu, który walczył ze zbójami, zabijał ich i z tego powodu krzyże kamienne nosił. Viator nie ma jednak zamiaru przedstawiać całej historii czytelnikom. Lepiej niech sami do Sljepo przyjadą i odwiedzą ośrodek kultury serbołużyckiej. Tam dowiedzą się dokładnie, kim był Sylny Lysina, poznają też bohaterów innych wendyjskich podań i baśni.

SAMSUNG DIGITAL CAMERADer Starke Lysina ze sljepiańskiego ośrodka serbołużyckiego.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAMożna tu znaleźć więcej postaci z wendyjskiego bestiarium. Jest zmijowy kral

SAMSUNG DIGITAL CAMERA…jest też plon, czyli smok.

 Smoki różnego rodzaju zajmują w mitologii Serbołużyczan miejsce szczególne. Nie może być inaczej w krainie, gdzie ziemia płonie ogniem. A płonie, bo dawno temu Jego Wysokość Lodowiec, rozpychając i ugniatając łużyckie równiny, wypchnął z głębin pokłady węgla brunatnego niemal na powierzchnię. A one utworzyły wychodnie, które często ulegały samozapłonowi. Takie zjawiska najłatwiej było zaobserwować tam, gdzie lodowiec zostawił najwyraźniejsze ślady, czyli na morenach czołowych.

Tak się składa, że kilka kilometrów na wschód od Sljepo leży taka morena. Ponoć jedna z największych na świecie: Łuk Mużakowa. Można nie skorzystać z takiej okazji? Pytanie retoryczne.

7lukmuzakowaPasmo wzgórz polodowcowych w kształcie rogala o długości 40 kilometrów. Tutaj najwcześniej na całych Łużycach odkryto i zaczęto wydobywać węgiel brunatny. Po kopalniach, już dawno nieczynnych, pozostało ponad dwieście jeziorek i stawów – na mapie widać je wyraźnie po obu stronach granicy. A tam, gdzie Nysa przełamuje się przez środek Łuku Mużakowa, na malowniczych tarasach i wzniesieniach książę Hermann von Pückler stworzył swe Zielone Królestwo.

 Wstąpmy przeto na wzgórza morenowe. Bliskość Parku Mużakowskiego i jego inspirujący wpływ czuje się tutaj wyraźnie. Czuł je niewątpliwie niejaki Friedrich Rötschke, gdy pod koniec XIX wieku obsadził niemal dwieście hektarów swej posiadłości w Kromoli (Kromlau) azaliami i rododendronami. Coś pokombinował z bazaltowymi słupami. Dwa brzegi śródleśnego stawu spiął łukiem mostu Rakotz. Efekt? Sławny Rhododendronpark Kromlau.

8 kromlau

Rakotzbrücke w parku różaneczników. Ze zrozumiałych względów najlepiej pojechać tam w maju.

 Nacieszywszy się do woli pięknem parku ruszamy dalej pasmem moreny czołowej. Po przebyciu kilku zaledwie kilometrów docieramy do miasta o poetycznej nazwie Běła Woda, szerzej znanego jako Weisswasser.

9 weisswasserDwujęzyczny napis na budynku dworca kolejowego. Wszystko jasne, tylko co znaczy to O/L?

 Ani się spostrzegliśmy, że po drodze, gdzieś w okolicach Sljepo, wjechaliśmy na Górne Łużyce. Przypomni nam o tym napis na dworcu kolejowym. O/LOberlausitzBěła Woda na Łużycach Górnych.

10 kanalisationDla porównania: mała retrospektywa z miejsca, gdzie zaczęła się nasz podróż. Sorau N/L to oczywiście Sorau Niederlausitz. Takich płyt zachowało się w mieście sporo. Dekady minęły, granice przesunęły się, a one trwają na posterunku.

Przywitała nas Hornja Łužica moreną czołową oraz krzewami rododendronów. I odtąd, wiadomo, napięcie będzie rosnąć.

Lusatia alias Vita 4

Tomasz Fetzki

Reportaż poetyzujący

Jako się rzekło tydzień temu, pomimo wszechobecnych w Chóśebuzu dwujęzycznych napisów oraz mimo istnienia w mieście kompletu wendyjskich instytucji, sytuacja Serbów Łużyckich nie jest taka prosta. Ale ruchliwe i gwarne centrum to nienajlepsze miejsce do snucia takich refleksji. Kierujemy się przeto na zachód i, mijając zieloną oraz spokojną dzielnicę Žylow (po niemiecku Sielow), docieramy na peryferie stolicy Dolnych Łużyc. Horyzont znaczony jest wielkimi kominami potężnych elektrowni, spalających węgiel brunatny z miejscowych bogatych złóż. My jednak, przynajmniej na razie, poniechamy tych obiektów. Przyjdzie czas i na nie, lecz dziś naszym celem jest leżąca wśród łąk i lasów niewielka wioska Dešno, przez Niemców nazywana Dissen.

Zwykle bywa tak, że gdy język związany ze słabszą kulturą wypierany jest przez mowę i cywilizację silniejszą, a przy tym ekspansywną, najdłużej opór takim procesom stawiają regiony wiejskie. Dlatego, o ile w Chóśebuzu ciężko byłoby nam spotkać kogoś, z kim można porozmawiać po serbołużycku, w Dešnje jest to całkiem prawdopodobne. Ba, jeszcze w połowie ubiegłego wieku większość mieszkańców wioski porozumiewała się w tym właśnie języku! Ślady serbskiej spuścizny można spostrzec bez najmniejszego problemu. W centrum osady ma swój pomnik pastor, językoznawca i działacz społeczności wendyjskiej, Bogumił Šwjela. Tutejsza świątynia ewangelicka kryje szereg serbołużyckich inskrypcji. Tuż obok kościoła znajduje się niewielkie, ale naprawdę interesujące muzeum regionalne, zaś wiejska świetlica nosi nazwę Serbski dwór.

spreewald (1)Jeden z licznych napisów na emporze dešanskiego kościoła. Forma cokolwiek germańska, ale treść jak najbardziej serbołużycka!

Mieszkańcy Dešna, podobnie jak wielu innych okolicznych wsi i miasteczek, mają zazwyczaj świadomość swych serbołużyckich korzeni, kultywują noszenie strojów regionalnych i celebrują stare obyczaje oraz święta. Niestety, w zdecydowanej większości nie potrafią się już posługiwać językiem przodków. Pokolenie czterdziesto – pięćdziesięciolatków niekiedy jeszcze sporo z tej mowy rozumie i potrafi ułożyć w niej kilka zdań, ale młodsi, w jakikolwiek sposób znający język serbołużycki, to prawdziwy rarytas. Czemu tak się dzieje? Ano dlatego, że historia była dla tego ludu wybitnie mało łaskawa, a i współczesność nie jest dużo lepsza. Wiele czynników złożyło się na to, że na przestrzeni wieków Serbołużyczanie powoli, ale systematycznie podlegali procesowi wynarodowienia. Przede wszystkim znaczna przewaga demograficzna, polityczna, militarna, gospodarcza i kulturalna sąsiednich narodów, zwłaszcza Niemców, ale również Czechów i Polaków. To ona sprawiła, że Łużyczanie (o czym już Viator wspominał) nigdy nie stworzyli swego państwa. Dodajmy do tego epizody zupełnie oficjalnej, zarządzanej przez władze państwowe germanizacji, na przykład w czasach Bismarcka, ale zwłaszcza w okresie III Rzeszy, gdy proces ten przybrał wyjątkowo brutalną i krwawą postać. Nie można też zapomnieć o zalegających pod niemal całymi Łużycami złożach węgla brunatnego, którego eksploatacja, prowadzona zwykle metodą odkrywkową, spowodowała zniknięcie z powierzchni ziemi wielu wendyjskich wsi. O tym dramatycznym aspekcie dziejów Łużyc opowie jeszcze Viator znacznie dokładniej. Na koniec wspomnijmy o innej pladze, która dotyka w ostatnich latach nie tylko Łużyce, ale całą Saksonię i Brandenburgię: bezrobocie, które spowodowało masowy odpływ ludności, zarówno niemieckiej jak łużyckiej, do zachodnich landów.

Wygląda na to, że wszystko się przeciw nim sprzysięgło, ale Serbowie nie składają broni. Do końca. Po serbołużycku wciąż ukazują się książki i prasa, stacje radiowe nadają programy, w Budyšinje działa teatr wystawiający sztuki w języku górnołużyckim. Od pewnego czasu w kilku tutejszych przedszkolach prowadzony jest projekt Witaj, mający na celu naukę i przywrócenie mowy najmniejszego słowiańskiego narodu. Na przykład źěśownia (przedszkole) Mato Rizo, znajdująca się w Žylowje, wspomnianej już dzielnicy Chóśebuza, gdzie Viator miał okazję oglądać wzruszający obrzęd Ptaškowej swajźbyPtasiego Wesela, o którym opowie, gdy przyjdzie na to czas, czyli pod koniec stycznia.

Także w Dešnje, podczas jednej ze swych licznych wędrówek, mógł się Viator przyjrzeć działaniom pasjonatów, walczących o przetrwanie języka serbołużyckiego. Serbski dwór gości od czasu do czasu imprezę nazwaną malowniczo Pójsynoga (czyli nasza swojska Powsinoga). Na jedną z nich trafił niegdyś wędrowiec. Całkiem spora sala była wypełniona szczelnie; niestety, zdecydowana większość zgromadzonych prezentowała wiek, by tak rzec, mocno emerytalny. Na szczęście były też jaskółki zwiastujące zmiany.

spreewald (2)Zespół śpiewaczy na Pójsynodze. Istotne jest nie to, że ci młodzi mężczyźni pięknie śpiewają tradycyjne pieśni serbołużyckie. Znacznie ważniejszy wydaje się fakt, iż także między sobą swobodnie i w sposób całkowicie naturalny porozumiewają się w tym języku.

spreewald (3)

Dziecięce zespoły folklorystyczne zawsze są przyjmowane na Łużycach bardzo ciepło. Dla porządku musi Viator dodać, iż te dzieci przyjechały z innego regionu etnograficznego. W Sljepo, na pograniczu Górnych i Dolnych Łużyc, skąd pochodzą, nosi się zupełnie inne stroje niż w Dešnje. Ale cierpliwości, odwiedzimy i Sljepo.

Wielu ciekawych opowieści miał okazję wysłuchać Viator, rozmawiając działaczami łużyckich organizacji. Dla większości z nich na przykład język serbołużycki jest drugim. Był czas, że wendyjscy rodzice, chcąc ułatwić swym dzieciom start w dorosłe życie i awans zawodowy, uczyli ich od najwcześniejszych lat mówić wyłącznie po niemiecku. Jednak, jak widać, jakaś tajemnicza siła i piękno muszą tkwić w hornjoserbšćinje oraz w dolnoserbskeje rěcy, skoro oni dobrowolnie, bez żadnych utylitarnych korzyści do nich powrócili i przyjęli za swoje.

Rzecz w tym, by znaleźli jak najliczniejszych naśladowców. Inaczej język serbołużycki umrze, jak tyle innych przed nim. Byłaby to niepowetowana strata. Przykład Zielonej Wyspy świadczy co prawda o tym, że można być gorącym irlandzkim patriotą, nie znając ani słowa po gaelicku, ale z kolei Walijczycy udowodnili, że umierający język może zmartwychwstać.

kajakispreewaldJeden z tych przebudzonych Serbołużyczan rzekł kiedyś Viatorowi podczas wspólnej wizyty w Dešnje: Weź łopatę i zacznij tu gdziekolwiek kopać; po wykopaniu drugiej porcji ziemi spójrz – dołek napełni się wodą, bo grunt tutaj nabrzmiały jest wilgocią jak gąbka. Nic dziwnego: kilka kilometrów na zachód od wioski zaczyna się niezwykła kraina, jedyne takie miejsce na świecie. Błota, czyli Spreewald.

Swe istnienie zawdzięczają Błota wielkiemu kreatorowi pejzażu, Jego Wysokości Lodowcowi. To on poszarpał koryto Szprewy i zmienił je w sieć kanałów, strumieni i odnóg rozmaitej szerokości, biegnących w różnych kierunkach, krzyżujących się ze sobą i tworzących prawdziwy labirynt wodnych dróg. Można po nich pływać na dystansie niemal tysiąca kilometrów.

Aż tyle Viator nie pokonał, ale swoje przepłynął i zobaczył. Płynął wśród trzcin i zarośli. Mijał gęste lasy. Widziane z perspektywy kajaka odkrywają zupełnie inne, nieznane, nieprzewidywane nawet, oblicze.

Kiedy kanał wpływa na teren wioski lub miasteczka, na brzegu, podobnie jak na poboczach dróg, znajduje się tablica z nazwą miejscowości. Zresztą, do niektórych z nich aż do lat trzydziestych XX wieku można się było dostać jedynie łódką. Związek osad z wodą jest niemal organiczny, co znajduje swój wyraz w architekturze: rzadko ma się okazję oglądać domostwa tak harmonijnie i pięknie wkomponowane w krajobraz. Całe szczęście, że zachowało się jeszcze tak wiele spośród tradycyjnych, drewnianych chat Serbów Łużyckich z Błot.

spreewald (4)Płynie wśród nich Viator i myśli sobie, że właściwie bez żalu można pożegnać ten potencjalny polski zamek królewski w Chóśebuzu, o którym była mowa tydzień temu. Ale Błot naprawdę szkoda… Czarodziejska kraina, Arkadia, gdzie śluzy obsługuje młodzież gimnazjalna, chcąca sobie zarobić podczas wakacji kilka centów. Żal, że zdobycz Chrobrego nie okazała się trwała!

A jeśli chcemy sobie wyobrazić, co takiego właściwie zdobył książę Bolesław, po wizycie w Spreewaldzie koniecznie musimy się udać kilka kilometrów na południe, w okolice miasta Wětošow (Vetschau), gdzie w szczerym polu stoi replika średniowiecznego serbołużyckiego grodu: Slawenburg Raddusch.

spreewald (5)Serbołużycki Raduš z czasów Chrobrego tak właśnie musiał wyglądać. Typowe dla Słowian zachodnich grodziszcze: wał ziemno-drewniany o konstrukcji hakowej. Pani Archeolog, czy Viator czegoś nie pomieszał?

Na zewnątrz wrażenie jest duże, ale gdy zdobędziemy fortyfikacje, musimy się przygotować na zawarcie niezbędnego kompromisu z wymogami współczesności.

spreewald (6)

Imponujące obwarowania to właściwie skorupa, kryjąca nowoczesne wnętrze, służące działalności edukacyjnej oraz eventowej. Cóż, lepiej już tak, niż w ogóle.

I tak nadeszła chwila, gdy trzeba pożegnać Dolne Łużyce. Kierunek południe! Hornja Łužica czeka ze swymi tajemnicami. Jak to mówią różni zachwalacze: Naprawdę warto! Naprawdę!

Łużyce wciąż czekają!

Tomasz Fetzki

Lusatia alias Vita 2
reportaż poetyzujący

Kierunek północny zachód! Po prawej stronie widać w oddali wieżę lubanickiej świątyni. Ale o niej, o pastorze Mikławšu i jego serbołużyckim Nowym Testamencie już kiedyś Viator TU opowiadał, dlatego tym razem się tutaj nie zatrzymamy. Jasne, nie ma Łużyc bez Serbów Łużyckich! Ale cierpliwości, będą jeszcze Serbowie. I to nie raz.

A wokół lasy i lasy. Bory sosnowe zazwyczaj, bo takie się na piaszczystych glebach łużyckich najlepiej udają. Gdzieniegdzie wśród tych borów wiją się mniejsze i większe strumyki, potoki i rzeczki. Zaraz za Lubanicami można się natknąć na jedną z nich. Jakiś czas powędrujemy wzdłuż jej nurtu. Nie tylko z tego powodu, że jest ładna. Raczej dlatego, że odegrała istotną rolę cywilizacyjną. Brzmi to może nieco górnolotnie, ale rzeczywiście tak było. Przekonamy się już niedługo.

SAMSUNG DIGITAL CAMERALubsza, niekiedy Lubicą zwana.

Idzie Viator borem lasem. Żywiczne zapachy wdycha. Meandrującą Lubszę obserwuje. Zamyśla się: meandry, meandry… bieg historii Łużyc zaiste był meandryczny! Plemiona serbołużyckie nigdy nie znalazły w sobie dość siły i determinacji, aby stworzyć odrębny, samodzielny organizm polityczny. Tym bardziej, że nie były jednorodne, nawet językowo. Mówimy o Dolnych i Górnych Łużycach, ale przecież te Górne to tak naprawdę ziemia ludu Milczan. Każdemu, kto choć w miarę uważał na lekcjach historii, gdzieś tam z tyłu głowy pozostał związek frazeologiczny: Milsko i Łużyce. Dolnołużyczanie posługiwali się językiem zbliżonym do polszczyzny, zaś Górnołużyczanin, czyli Milczanin, znacznie łatwiej porozumiałby się z Czechem. Na szlaku naszej podróży jest zarówno Dolna Łužyca (w tej chwili na niej się właśnie znajdujemy) jak i Hornja Łužica, więc będzie jeszcze okazja przyjrzeć się sprawie dokładniej.

Nigdy przeto nie powstało państwo łużyckie, a ziemia ta na przestrzeni wieków wielokrotnie zmieniała swą przynależność polityczną. Często i w różnych konfiguracjach była Lusatia poprzecinana wzdłuż i wszerz granicami księstw, królestw, a nawet cesarstw. Powoli, ale nieubłagalnie, podlegali też Wendowie procesowi wynarodowiania. Dziś już naprawdę niewielu ludzi mówi którymś z języków serbołużyckich. A co będzie za kilkadziesiąt lat? Dlatego przemierzamy Łużyce, póki nie jest za późno.

Ale zmiana granic i języków, jaką przyniósł za sobą rok 1945, to jednak coś całkowicie innego. To metamorfoza radykalna. Granica na Nysie rozdarła Łużyce bardziej dotkliwie, niż wcześniejsze kordony. Teraz ta rana zaczyna się zabliźniać, obie części krainy zrastają się, choć inaczej, niż kiedyś; rodzi się zupełnie nowa jakość. Taki Viator na przykład – Polak, a równocześnie czuje się Łużyczaninem. Kiedyż wcześniej ludzie tak się identyfikowali? Litwo, ojczyzno moja…

Przypadł więc Polsce wąski pas Łużyc. Historia niechcący wykroiła, brutalnie ale precyzyjnie, coś w rodzaju preparatu mikroskopowego: na niewielkim obszarze możemy, jakby w miniaturze, obejrzeć efekty różnych procesów dziejowych. Cywilizacyjnych, jako się rzekło. Dlatego właśnie ruszyliśmy z biegiem Lubszy. Panie, Panowie: oto Miasto w Trzech Odsłonach!

Najlepiej byłoby rzecz ująć chronologicznie. Ale cóż poradzić! Jako pierwszy spotykamy na naszym szlaku gród drugi pod względem wieku. Lubsza wpływa do Jasienia – miasta, które właśnie rzece zawdzięcza swe istnienie. Początkowo była tu tylko serbołużycka wioska Gaśyn. Ale przyszła Wojna Trzydziestoletnia, okolica wyludniła się. A w tym samym czasie ze Śląska masowo uciekali protestanci, prześladowani przez arcykatolickich Habsburgów. Co więc mamy? Rzekę, mogącą poruszać młyny, tartaki i inne warsztaty, świetnie wykwalifikowanych rzemieślników, gotowych przybyć i się osiedlić oraz granicę tuż obok (gdy ją będziemy przekraczać, opowie i o niej Viator), a więc perspektywy lukratywnego handlu. Grzechem by było nie skorzystać. Toteż właściciel tej ziemi, Rudolf von Bunau, wykorzystał szansę, lokując nowe miasto – Gassen.

Odsłona Pierwsza: prywatne miasto gospodarcze. Z woli arystokraty powstało, na jego dobrobyt pracowało i jemu całkowicie było podporządkowane. Żadnych samorządów. Żadnej zażyłości z Panem. I żadnych funkcji obronnych. Znalazło to odzwierciedlenie w układzie przestrzennym: pałac wraz z folwarkiem w pewnym oddaleniu od osady, sieć ulic nie odzwierciedlająca żadnej szczególnej koncepcji urbanistycznej oraz brak jakichkolwiek fortyfikacji. Natomiast rynek bardzo ciekawy, w rzadko stosowanym kształcie trójkąta. Najlepiej spojrzeć na to z góry.

Lubsza (2)

Ambicją Viatora jest używanie wyłącznie własnoręcznie wykonanych zdjęć. Ale czasem się po prostu nie da. Oto Gassen z lotu ptaka (do współczesnej fotografii Viator nie dotarł). Trójkątny rynek widać jak na dłoni.

SAMSUNG DIGITAL CAMERARaz jeszcze Lubsza przyczyniła się do rozwoju miasta dwa wieki później, w epoce industrialnej. Korzystając z jej pracowitego nurtu niejaki Theodor Flöther założył kuźnię, która rozrosła się potem w sporą fabrykę. To był początek jasieńskiego przemysłu.

Tablica upamiętniająca dwusetną rocznicę miasta Gassen. Data 1660 to rok lokacji, zaś 1855 to narodziny przemysłu. Jak widać, mieszkańcy w nim upatrywali swą świetlaną przyszłość.

X

X

Po roku 1945 Gassen stał się Jasieniem. Ale ślady dawnych czasów można tu bez problemu odnaleźć. Tylko trzeba wiedzieć, gdzie. Viator wie.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAPrzed wojną, jak głosi napis, była tu siedziba miejskiej straży pożarnej. I tak zostało do dziś.

Rzeka dalej zdąża na północny zachód. A my wraz z nią. Jasień i kolejne nadlubszańskie miasto dzielą tylko trzy kilometry. Ale przez kilkaset lat to były inne światy. Od 1482 do 1815 roku obie osady dzieliła granica państwowa. Mieszkańcy Jasienia byli poddanymi elektorów saskich, zaś Sommerfeld przynależał do Brandenburgii. Dopiero Kongres Wiedeński zmienił ten stan rzeczy. Saksonia, ukarana za alians z Napoleonem Bonaparte, utraciła Gassen (jak również Sorau, z którego wyruszyliśmy) na rzecz sąsiedniej Brandenburgii, de facto Prus.

Sommerfeld, czyli serbołużycki Žemŕ (albo Zemsz), także zawdzięczał swe istnienie Lubszy, ale z innego powodu. Jakiego?

Odsłona Druga: średniowieczne miasto lokacyjne. Powstało na miejscu starego plemiennego grodu, wykorzystującego wody oraz bagniska Lubszy dla wzmożenia swych walorów obronnych. Zgodnie z zasadami lokacji na prawie magdeburskim, Sommerfeld został ciasno otoczony murami obronnymi (zaś Lubsza ze swymi odnogami pełniła rolę miejskiej fosy), ulice, dla ekonomicznego wykorzystania niewielkiej przestrzeni, tworzyły regularną siatkę, zaś w centrum wytyczno rynek, na którym wzniesiono siedzibę miejskiego samorządu i symbol autonomii prawnej – ratusz. Jasień takowego nie posiadał.

Lubsza (5)

Serce Viatora jako ptak ku górze wzlatuje, ale reszta za nim podążyć niezdolna. Drugi raz trzeba więc było zapożyczyć zdjęcie. Widać na nim wyraźnie, jak Lubsza wpłynęła na układ przestrzenny miasta. Widać też, w centrum, ratusz i kościół farny.

Ten ratusz i kościół to jeden z najciekawszych historycznych zespołów architektonicznych, jakie miał okazję oglądać Viator. Popatrzmy razem: w świątyni, wzniesionej wedle reguł stylu gotyckiego, dominują linie pionowe, wertykalnie ku Bogu kierujące. Zaś ratusz, w czasach renesansu zbudowany, eksponuje linie poziome, horyzontalnie i humanistycznie wiodące do Człowieka.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAInne style, inne epoki, inne ideały. A całość, mimo to, zadziwiająco harmonijna.

Po II Wojnie Światowej zamierzano powrócić do serbołużyckiej nazwy Zemsz. Ostatecznie jednak, ze względu na rzekę domową, miasto nosi nazwę Lubsko.

SAMSUNG DIGITAL CAMERATyle pozostało po dawnym mianie.

My zaś żegnamy się z Lubszą, ale nie odchodzimy daleko. Po pokonaniu niecałych dziesięciu kilometrów stajemy przed bramą kolejnego miasta.

SAMSUNG DIGITAL CAMERABramy były trzy. Ocalała jedna.

Odsłona Trzecia: barokowe miasto rezydencjalne. Stanowiło aneks do rozległego zespołu pałacowo – parkowego. Miało olśniewać i głosić chwałę Właściciela. Stąd bramy tryumfalne, stąd też szerokie ulice, zamknięte dominantą widokową.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAWszystkie drogi prowadzą do… pałacu.

Na realizację takiego przedsięwzięcie trzeba było sum astronomicznych. Ale twórca i władca Pförten miał dość pieniędzy. Hrabia Heinrich von Brühl (świetnie znany czytelnikom powieści Kraszewskiego) był zausznikiem, faworytem i złym duchem Augusta Mocnego, jego pierwszym ministrem oraz kolekcjonerem stanowisk i tytułów, który sztukę korupcji opanował w stopniu mistrzowskim. Kanalia, przy której większość współczesnych polityków jawi się jako banda niezdarnych amatorów, nie miała żadnego problemu z dostępem do funduszy, tak legalnych, jak i zdefraudowanych. Koszty nie grały roli, a efekty widać do dziś.

Lubsza (10)Raz jeszcze musiał skorzystać Viator z zasobów Wielkiej Sieci, ale chyba warto było. Tylko tak barokowy układ przestrzenny jawi się w pełnej krasie.

Mimo tego, że pałac popadł po wojnie w ruinę, park zarósł, a gród (nazwany przez Polaków Brodami) utracił prawa miejskie, wizja von Brühla i kunszt architekta, Johanna Christopha Knöffela, nadal nie pozwalają przejść obojętnie.

W drogę, Łużyce wciąż czekają!

Łużyce czyli Lusatia

Tomasz Fetzki
… alias Vita 1
reportaż poetyzujący

Niektórzy to mają dobrze: na warsztat biorą sobie Camino de Santiago. A tam? Aż gęsto od znaczeń i kontekstów. Roją się egzotyczne persony, krajobrazy zmieniają jak w kalejdoskopie. Pielgrzymka jako metafora, życie jako wędrówka… po kres, po Cabo Finisterra… Czego więcej może chcieć literat?

Viatora wysyłają tymczasem na pustkowia oraz bezdroża. I każą pisać. O Łużycach. Zaś Łużyce, wiadomo, to kresy kultury, pobocze historii i dzikie pogranicze. Piachy albo, do wyboru, błota. Trudne zadanie dostał wędrowiec, lecz nie bez przyczyny. Ci, którzy go pchnęli w tę podróż wiedzą, że Łużyce to jego kraina rodzinna, którą kocha i wciąż od nowa odkrywa. A tym, co odkrywa, mógłby się podzielić – zasugerowali ci tajemniczy Oni.

Właściwie dlaczego nie? Ale jak sprostać temu wyzwaniu? Zaryzykujmy, niebezpiecznie zbliżając się do grafomanii, taką oto przenośnię: peregrynacja po szarych i przaśnych Łużycach jako droga do własnego wnętrza – pozornie znanego i nieefektownego, a przecież pełnego niespodzianek i zadziwień. Ba, czasem nawet człowiek się natknie na perłę, którą gdzieś tam w głębi, nie wiedząc o tym nawet, piastuje! Może być? Metafora zużyta co prawda, ale widocznie nośna, skoro tak intensywnie używana…

Niech przeto nie spodziewa się Czytelnik systematycznego wykładu geografii, historii czy kultury Łużyc – od tego ma Wielką Sieć i coraz bogatszy wybór książek. Niech nie oczekuje bedekera, kompetentnie i wyczerpująco opisującego atrakcje turystyczne rozsiane między Kwisą i Łabą, a przy tym zachęcającego namolnie do ich odwiedzenia. Tego Czytelnik tu nie uświadczy. Cóż więc „uświadczy”?

Viator zaprasza na wspólną wyprawę do miejsc, które są dla niego, z różnych skądinąd powodów, bliskie i ważne. Ich wybór jest, jak mówią, autorski, może więc zaskoczyć obecnością tego, a brakiem tamtego. Trudno – wszak sama Ewa Maria orzekła niedawno: no risk, no fun!

A teraz szczypta patosu: kto gotów, niech rusza z Viatorem, aby przez kilka najbliższych wtorków, po obu stronach granicy, penetrować tajemnice Łużyc: ojczyzny kilku ludów i języków, krainy rzekomo bliskiej, a przecież osobliwej, niby prozaicznie przewidywalnej, a wciąż zaskakującej – jak dusza każdego z nas! Ufff, wystarczy… na wysokim diapazonie łatwo sobie zedrzeć gardziołko, a tyle jest do opowiedzenia.

**********************************

Na początek Żary. Tu rozpoczął Viator swą ziemską wędrówkę i tutaj jest jego miejsce pod słońcem. A ma to miejsce tradycję długą, bo ponad tysiącletnią! Tak przynajmniej świadczy notatka, jaką umieścił w swej kronice Thietmar.

SAMSUNG DIGITAL CAMERATablica na żarskim ratuszu, głosząca, iż roku pańskiego tysięcznego i siódmego Bolesław Chrobry na nowo zajął (…) kraj Żarowian.

 Nie wspomina co prawda biskup Meresburga o mieście Żary, lecz o terytorium serbołużyckiego plemienia Zara, jednak, o czym zgodnie świadczą znawcy tematu, plemię takie musiało mieć siedzibę obronną, gród będący protoplastą współczesnego city. Zresztą miasto, w dzisiejszym rozumieniu tego słowa, też ma bogatą, siedemset pięćdziesięcioletnią historię. Żary lokowano na prawie magdeburskim zaledwie trzy lata później niż Kraków.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAOd kilkuset lat nad miastem czuwają średniowieczne wieże. Niemcy zwali je Die Drei Getreuen. Jak to przetłumaczyć: Trzech Strażników? Trzech Opiekunów? A może – Trzy Piastunki?

 Ale w ciągu tego millenium dziejów miasto nigdy, aż do roku 1945, nie było językowo (bo politycznie różnie się plotło: Bolizavus denuo occupat…) polskie. Początkowo mieszkali tu Serbowie Łużyccy (specjaliści żachną się, dowodząc, iż teren plemienia Zara to obszar przejściowy, pograniczny, dolnołużycko-lechicki; niech i tak będzie, lecz język ewidentnie polski zakrólował tu dopiero po ostatniej wojnie), ale z czasem, dość szybko, samo miasto stało się niemieckie; jednak w okolicznych wioskach jeszcze długo brzmiała mowa słowiańska.

Inna sprawa, że Polacy docierali i tutaj: choćby kilkadziesiąt rodzin z Pszczyny, których w XVIII wieku do Żar sprowadził hrabia Erdmann II von Promnitz – właściciel obu tych miast. Zostały po nich ślady w nazewnictwie obiektów miejskich. Najsłynniejszy z nich to Kornaczewskihaus – najstarsza zachowana kamienica mieszczańska i jedna z pierwszych, wzniesionych extra muros z trwałych materiałów, nie z drewna.

SAMSUNG DIGITAL CAMERARenesansowa Kamienica Kornaczewskich. Ród przybyły ze Śląska zamieszkiwał ją aż do lat czterdziestych ubiegłego wieku. A w tle: dwie Piastunki.

Tyle, że te polskie akcenty to epizody, dodatki, aneksy. A trafiały się też żydowskie, francuskie, zdarzył się nawet szkocki. Lecz „rdzeń” pozostawał teutoński, był trwały i wydawało się, że nic tego nie zmieni. Ale czyż masz coś trwałego na tym łez padole? Przyszedł pamiętny dzień 17 lutego 1945 roku i dzieje Sorau dobiegły kresu. Jednak zanim w Żarach (krótko po wojnie, o czym mało kto wie, na pewien czas – w Żórawiu) na dobre zagościła polszczyzna, najpierw miasto zostało zdominowane przez innych przybyszów, także posługujących się słowiańskim językiem. Oni także zostawili po sobie ślad.

Każdy Żaranin wie, gdzie się znajduje cmentarz żołnierzy radzieckich. I prawie każdy jest przekonany, iż pochowano na nim tych, którzy polegli podczas zdobywania miasta. Viator też tak myślał jeszcze do niedawna. Tymczasem prawda jest znacznie bardziej złożona. I zaskakująca. Przyjrzyjcie się czterem płytom nagrobnym: zostały dobrane jako zestaw typowy i reprezentatywny. A jednak pewien szczegół, niewyrażony wprost, winien zwrócić naszą uwagę. Ktoś już wie?

SAMSUNG DIGITAL CAMERA SAMSUNG DIGITAL CAMERAIleż to razy odwiedził wędrowiec tę nekropolię, zanim zauważył, że coś tu się nie zgadza: walki o Żary zakończyły się, jak wspomniano, 17 lutego, zaś większość dat śmierci to kwiecień i maj, a trafiają się nawet te z końca czerwca. W Sorau Sowieci założyli potężny szpital polowy i zwozili tu rannych z innych pól bitewnych. Kto wie, może nawet z walk o Berlin? I tutaj, jeszcze długo po klęsce III Rzeszy, żołnierze umierali z ran.

Ale to nie wszystkie tajemnice radzieckiego cmentarza. Jeśli spojrzymy jeszcze dokładniej, dotrze do nas, iż są tu pochowani tylko oficerowie (plus kilku sierżantów, nic poniżej). Taka oto demokracja panowała w robotniczo-chłopskiej Armii Czerwonej! Szeregowcy spoczywają gdzie indziej, w masowych grobach. Nazwijmy rzecz po imieniu – w dołach. Kiedyś to miejsce uhonorowano kilkoma obeliskami, ale już od wielu lat nikt się o te pomniki nie troszczy. Toteż wyglądają tak, jak wyglądają.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAA kiedyś były stosowne napisy i gwiazda czerwona na szczycie. Kiedy?

 To jest drugi żarski cmentarz radziecki. Spytajcie jednak kogokolwiek spośród mieszkańców miasta, gdzież on się mianowicie znajduje! Możecie być pewni, że popadnie w głębokie zdumienie. Jaki drugi cmentarz. Jest taki? Viator dowiedział się o jego istnieniu po czterdziestu paru latach życia w Żarach. I powiedzcie teraz, że nie warto wciąż od nowa…

Miejsce wiecznego spoczynku nieszczęsnych sowieckich szeregowców utonęło w niepamięci. Za to, zwłaszcza przez ostatnie dwadzieścia pięć lat, Żaranie intensywnie odkrywają na nowo niemiecką, a nawet serbołużycką przeszłość miasta. Bo też innej nie ma.

SAMSUNG DIGITAL CAMERATak zwana Kaczarka, czyli po prostu Serbołużyczanka w zrekonstruowanym (różne mądrale twierdzą, iż nieprecyzyjnie) stroju łużyckim regionu żarskiego.

Dlatego figura Kaczarki, choć świeżej daty, wrosła już na stałe w krajobraz Żar. Czasem zimą jakaś litościwa dłoń założy jej szalik, niekiedy wiosenną porą ktoś w jej dłonie włoży bukiecik kwiatów… Taki żarski Manneken Pis: ktoś swojski, bliski, tutejszy i bardzo lubiany.

Na razie jednak żegnamy Cię, miła Kaczarko! A za kilka tygodni, gdy wrócimy z podróży, będziemy rozumieć znacznie lepiej, kim naprawdę jesteś. I pogawędzimy o NASZYCH Łużycach.