Wiersze dziadka Wiktora (6)

Na zakończenie niedzielnej parady wierszy Dziadka Ostrowskiego przyszedł jeszcze taki oto tekścik:

Wiktor Ostrowski i Maria Marucelli

Bardzo dawno temu, jak my, wnuczki wspaniałego Dziadka Ostrowskiego byłyśmy w 3 lub 4 klasie szkoły podstawowej, któraś z nas, chyba Małgorzata, dostała jako zadanie domowe, wkuć na pamięć dopływy rzeki Odry. Była to lista niczym nie związanych nazw, nie mających żadnego znaczenia dla nas, mieszkających nad Wisłą.
Wieczorem w domu wybuchła tragedia, że tego nie da się nauczyć na pamięć, a następnego dnia będzie sprawdzian, czy umiemy te nieszczęsne dopływy i jak nic Małgorzata dostanie dwóję!

Continue reading “Wiersze dziadka Wiktora (6)”

Wiersze dziadka Wiktora (5)

Przypis od Adminki: Wiktor Ostrowski (1895 – 1977) był ojcem Cioci Janiny Kowalskiej i dziadkiem moich dwóch kuzynek, Marii Marucelli i Małgorzaty Kowalskiej-Liefsches; był też moim ukochanym dziadkiem, mimo że formalnie był “tylko” dziadkiem wujecznym. Wiele spraw, o których dziadek pisze w tych wierszach, Czytelni*x znajdzie we wpisach na tym blogu. Trzeba trochę poszukać. Np. w pierwszym wierszu dziadek wspomina pobyt całej ich rodziny w więzieniu Gestapo, również córki, Janki, która miała wtedy zaledwie 14 lat.

Wiktor Ostrowski

Jance

Kiedy w oddali, córeczko jedyna
W osamotnieniu i strasznej tęsknocie
Więzienia chwile twój ojciec wspomina
I wspomina ciebie w dumnej męstwa cnocie.

I marzę o tym, że skończy się burza,
Wolność odzyska skrwawiona Ojczyzna,
Wrócę do ciebie, będziesz mądra, duża,
Taka dorosła, że każdy to przyzna

Że jesteś wzorem dla dziewcząt tysiąca
Zewsząd pochwały usłyszę bez końca
Wróciłem wreszcie, nareszcie w ramiona
Chwyciłem ciebie, płaczę z radości

Chwilo szczęśliwa, chwilo wymarzona!
Serce zamiera z szczęścia i miłości…
Jesteśmy razem, a ja życie całe
Chcę ci poświęcić, aby wynagrodzić

Wszystkie twe bóle i duszy i ciała
Pokonać wszystko, co może ci szkodzić
Ty ofiarujesz mi w pięknym prezencie
Pilność w nauce, staranność, uwagę,

Uśmiech dla bliskich i – wierzę w to święcie
Radość w zabawie, a w pracy powagę.
Niech będą bliskie urzeczywistnienia
Moje dalekie myśli i marzenia

1947

Dziadek z córką Janką; książka Janiny Kowalskiej, Zielonka 2016

***

Córka robi pracę magisterską

Córka robi pracę magisterską
Więc studiuje gramatykę perską
Napisała o kursach kształcących
Czytam, czyta, bardzo mi gorąco…
Zięć poprawia i robi korektę,
A ja wszystko mam „per recte”
Mama robi pilnie adjustację,
Mama w znakach ma największą rację
Wnuczka krzyczy, woła wciąż na Misia
Bardzo jest wesoło w domu dzisiaj
A na koniec kilka głosów wrzasło
Że w piecyku całkiem wszystko zgasło…

1952

***

Znałem małą dziewczynkę

Znałem małą dziewczynkę
Co choruje na świnkę
Nazywa się Małgosia
A gdy mama ją prosi
Żeby więcej jadła
To bęc – łyżka upadła

A siostrzyczka jej, Marysia
Jest zupełnie zdrowa dzisiaj
Też na świnkę chorowała
Marysieńka nasza mała

A jak obie będą zdrowe
To włożą sukienki nowe
I pojadą samochodem
Lecz nie dziś – pojutlo – w ślodę…

Potem będą się pakować
Trzeba wszystkie lalki schować
I jedziemy już nad morze
Tam dziewczynki spać położę

A od rana mama każe
Iść opalać się na plażę
Na plaży z samego rana
Małgosia jest wykąpana

Marysia się grzebie w piasku
Ile pisku, ile wrzasku…
Kasia będzie tam i Ewa
Woda, piasek, słońce, drzewa

Potem powrót do Warszawy
W wagonie dużo zabawy
Obie panny opalone
Wcale nie zakatarzone

I pójdzie każda córeczka
Prosto z domu do żłobeczka
Żłobek a potem przedszkole
Później szkoła – wierzcie wolę

Nie myśleć, że w krótkim czasie
Kiedy już maturę zda się
Wprost na uniwersytety
Pójdą nasze dwie kobiety

A gdy zrobią doktoraty
To już moje stare lata
Nie pomogą żadne czary
Dziadek pewno będzie stary

1954

Od lewej – wnuczka dziadka Małgorzata, córka Janina, wnuczka Marysia. To między innymi o nich są te wiersze.

***

Drogi mój Redaktorze

Drogi mój Redaktorze,
Choć nie jesteś w humorze,
Może nazwiesz mnie typem bezczelnym…
Pomóż wreszcie w tej sprawie,
Bo ty w końcu w tym FAWie
Jesteś – fakt – redaktorem naczelnym…

Bo ja jestem – jak głupi,
Mogę książki zakupić
Jakie chcę: polskie, ruskie, niemieckie,
Lecz te w FAWie wydane
Dla nas są zakazane.
Redaktorze! No, nie bądź Pan dzieckiem…

To już nie są herezje –
Trzeba pisać recenzje,
A jak pisać, to trzeba się wczytać
Rzucać grochem o ścianę
To zajęcie jest znane…
Kogo tu się mądrego zapytać?

Dość tej głupiej zabawy,
Poważniejsze mam sprawy
I zadania, trudności i troski
Zginie niech biurokracja –
Książki dać – w tym jest racja!

Cześć!

Podpisał: Redaktor Ostrowski

L.dz.1831/57/XX

Otrzymuje: red Sternik

Do wiadomości:
Dyr. FAW, ZZPF, NOT, USP,
TKKF, KKM, ONZ, QUO, Szp. Psych.,
i Magazyn FAW.

1957

Niektóre z książek wydanych przez dziadka w FAWie, czyli Filmowej Agencji Wydawniczej

Wiersze dziadka Wiktora (4)

Dwa wiersze bez daty; o pierwszym w spisie wierszy ktoś (dziadek?)) napisał, że wiersz nie dokończony.

Wiktor Ostrowski

Całymi dniami ami

Całymi dniami    ami
Chodzę latam za jakimiś cieniami  ami
Patrzę się nachalnie
Na sklepy kolonialne
Hamleta tragicznego
Słowa: „Być czy nie być”
Wśród życia skandalicznego
Traktują aby zbyć.

Dziś inne wymagania
I inne są zadania 
Zadanie to: czy dają czy też nie? oj! oj

***

Halina (Halszka) Ostrowska, żona dziadka Wiktora była świetną tenisistką

Chciałem Cię otoczyć czułą mą opieką

Chciałem Cię otoczyć czułą mą opieką
Wywieźć Cię z tych manowców daleko, daleko

Chciałem ofiarować Ci mieszkanko małe
A w małym mieszkanku życie doskonałe

I dam Ci bieliznę jedwabną cieniutką
Że przez nią zobaczę ja Ciebie calutką

Przejrzystość materii jest tak doskonała
Że  każdy załamek  widać Twego ciała

Pończoszki jedwabne, przeróżne pajęcze
Prześlicznie  w nich będzie mej Pani zaręczę

Sukienka cieplutka i miękka jak z puchu
Ułoży się pięknie przy każdym Twym ruchu

Nóżki przyozdobią pantofelki małe
A futrów ciepełka będzie doskonałe

Pojedziemy do kina potem na wieczerzę
W wytwornym lokalu pogadamy szczerze

A potem wrócimy do nas do mieszkania
Łóżeczko pościelę, okna pozamykam

A co będzie potem, to sobie dośpiewaj
Pięknie się zaczerwień na mnie się nie gniewaj.

Wiersze dziadka Wiktora (3)

Wiktor Ostrowski

Razu pewnego
Razu pewnego
Roku czterdziestego czwartego
Żył i działał jeden pan
Kryminalnym władzom znan.
Był to złodziej zawodowy
XXXXPobytowy
XXXXXXXXKieszonkowy …
Może stopkarz?
może Lipkarz?
XXXXXXXXczy doliniarz?
XXXXXXXXXXXXXXXXczy pajęczarz?
***
Czy z Warszawy?
XXXXczy z Nieszawy?
XXXXXXXXczy z Piotrkowa?
XXXXXXXXXXXXXXczy z Iłowa?
XXXXXXXXXXXXXXXXczy z Wielunia?
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXczy z Torunia?

Z jakiego miasta?
XXXXNie wiem, nie powiem i basta.
Kilka razy musiał wpaść
XXXXXXXXAle nie przestawał kraść

***

Lecz złapali go agenci 
Wiedząc dobrze co się święci
XXXXZapowiada się siedzenie
XXXXXXXXAle on powiada że nie
I tak dobrze kręcić umiał
Że nikt tego nie zrozumiał
XXXXXXWięc jako politycznego
XXXXXXwysłali go dnia pewnego
XXXXXXdo obozu – a jakiego?
XXXXXXWiecie? Koncentracyjnego.

Czerwony ma winkiel śliczny,
że jest niby polityczny
Układny jest jak wszystkie dranie
Zdobył sobie zaufanie

*** 

Wpierw źle mu się powodziło
Wiec myśli że nie szkodziło,
By na nowo zacząć kraść
Ostrożnie, żeby nie wpaść.
I patrzaj! Taka cholera
Do paczuszek się dobiera
XXXXXXWyciąga je spod siennika
XXXXXXW nocy cichaczem połyka
Chleb i sadło, ciasto, ser
To dla niego dobry żer

*** 

Z rana się zrobiły krzyki
Bo paczkarze – naród dziki
XXXXXNie lubią się dobrem swym
XXXXXXDzielić z byle kim

A pan Stefan – nasz sztubowy
XXXXXXJako że chłop jest morowy
XXXXXXDecyduje wzniecić strach
XXXXXXZa pomocą nocnych wach

Że to każdy, który kradnie
Nie obejrzy się jak wpadnie
XXXXXXNa nauki ludziom złym
XXXXXXZe złodzieja będzie dym

*** 

Ale wacha, jak to wacha
Sama się ciemności stracha
XXXXXXSię pospała
XXXXXXXXXXXOberwała
XXXXXXXXXXXXXXXRyczała
XXXXXXXXXXXXXXXXXXKrzyczała
I się rozleciała.

I na naszej sztubie
Nie ma więcej warty
Niech to porwą czarty
Ku złodziei chlubie

Porozumienie
XXXXXXZrozumienie
XXXXXXXXXZarządzenie
Pana Stefana
XXXXXXOd wieczora do rana
Wacha będzie zawodowa
XXXXXXmorowa
XXXXXXXXXXXXani słowa
Nic się przed nią nie schowa!

*** 

Na złodzieja strach padł
XXXXXXDwa dni nic nie jadł
XXXXXXXXXXXXoprócz tego
XXXXXXXXXXXXXXXXXXCo dostał oficjalnego

*** 

Ale pajdka była mała
I zupa nie dogadzała
XXXXXXWięc choć nie ładnie
XXXXXXOn znów kradnie.

Wacha stoi całą noc
A on kradnie pajdek moc
XXXXXXKradnie spod łóżek
XXXXXXXXXXXXSpod głów i nóżek

Nie wiem czy stary, czy wyrostek
Kradnie z kostek
XXXXXXUkradł ser i margarynę
XXXXXXXXXXXXUkradł cukier, sacharynę

XXXXXXXXXXXXXXXXXXKradnie ciasto, kradnie placki
XXXXXXXXXXXXXXXXXXWszędzie swe zapuszcza macki
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXCo ukradnie zaraz żre
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXJest nie ładnie – bardzo źle!

Co tu zrobić? Jak zaradzić?
Żeby kto chciał chociaż zdradzić
XXXXXXImię, numer lub nazwisko
XXXXXXNie odgadniesz, chociaż blisko
XXXXXXXXXXXXJest ten drań
XXXXXXNie ma sposobu nań!

*** 

A ja mam sposób
by się pozbyć z tłoku
XXXXXXz bloku
XXXXXXtakich osób

Panowie z paczkami
Tylko cicho miedzy nami
Jak dostanie paczkę kto
XXXXXXAby wykorzenić zło

XXXXXXXXXXXXOceńcie mej rady wartość
XXXXXXXXXXXXRozdajcie zaraz zawartość
XXXXXXXXXXXXWszystkim głodnym, wszystkim nam
XXXXXXXXXXXXXXXXXXTaką ja wam radę dam!

Darmo złodziej zęby szczerzy
Widzicie jak ten drań leży.

***
Stutthof, wrzesień 1944

Obóz koncentracyjny w Stutthofie: pasiaki, tzw. winkle, czyli oznaczenia więźniów, cela

Wiersze dziadka Wiktora (2)

Wiktor Ostrowski

Poznańczyki

Tam, gdzie twarda praca, trudy,
Gdzie wyprane wszystkie brudy,
Tam, gdzie słowo ważkie, twarde,
Gdzie są dusze mocne, harde,

Przyjaźń – to na śmierć i życie,
Gdzie nikt nie uderzy skrycie,
Łgarstwo prawdy nie zasłania,
Honor zmusza do wytrwania,

Życia mocne są podstawy,
Gdzie wre praca, nie zabawy,
Gdzie Piasta ziemia prastara,
Gdzie najsroższy dopust, kara

Nie łamie, lecz wzmacnia człowieka
Tam, gdzie wizja, choć daleka
Wolności błyszczy w zaraniu
Tam – tylko w naszym Poznaniu.

1944

Muzeum Obóz koncentracyjny Stutthof

***

Pieśni adwentowe

Czarna noc – otchłań bezdenna
W krąg bluźnierstwa i przekleństwa,
Płacz i rozpacz nadaremna,
Przemoc gwałtu i szaleństwa.

Hańba, wstyd i poniżenie,
Szyderstwo, urągowisko,
Ale blisko wyzwolenie
Pan nadchodzi, Pan jest blisko.

Tryumf zła i nienawiści
Krew i zemsta, przepaść grzechu
Każda zbrodnia, co się ziści
Wzbudza wybuch złego śmiechu.

Nie ma dobrych, cichych ludzi,
Świat się stacza w przepaść nisko,
Lecz zapowiedź już się budzi
Pan nadchodzi, Pan jest blisko.

Patrzą moce złe struchlałe,
Wściekłość, złość, fałsz i obłuda,
Strachem lica pobielałe,
Pieśń się tworzy – tworzą cuda.

Świt – przejasne w blasku zorze
Dla złych straszne widowisko,
I pieśń wznosi się w pokorze:
Pan nadchodzi, Pan jest blisko.

1944

***

Pieśń do Matki Boskiej Swarzewskiej

O Matko Boska, słynąca cudami
W skromnym kościele małego Swarzewa,
Ciebie błagamy, opiekuj się nami
Gdy pieśń Twej chwały cały obóz śpiewa.

Kiedy na kutrze w złowrogą godzinę
Rybak się zmaga z wielkimi falami,
Ciebie, o Pani błaga o przyczynę
I Ciebie prosi: o módl się za nami.

Królowo więźniów i Królowo morza,
O Twoją Pani, prosimy obronę,
Broń nas od złego prosimy w pokorze
W kraju, którego Ty nosisz koronę.

Od niebezpieczeństw i duszy i ciała
Ty nas obronisz, Królowo Niebieska,
Byśmy do domów powrócili cało
Spraw, Matko Boska, o Pani Swarzewska.

1944

Matka Boska Swarzewska Cudami Słynąca; druk: Księgarnia św. Wojciecha w Poznaniu, 1933.
Swarzewo jest wioską kaszubską, położoną w gminie Puck.
Późnogotycka figurka Matki Bożej Swarzewskiej, wykonana z lipowego drewna przez nieznanego mistrza, ma 52 cm wysokości i 20 cm szerokości. Łącznie z promienistą aureolą mierzy 85 cm.

***

Raduje się każdy…

Raduje się każdy, kto z daleka zoczy
Nasz kobiecy oddział, co tak dzielnie kroczy.
Roześmiana buzia, niebieska sukienka,
Na rączce numerek – biedna ty panienka.

Smutno nam w obozie, miła panieneczko.
Daj mi chociaż uśmiech, jasny jak słoneczko.
Zawsze twą niebieską pamiętam sukienkę.
Daj choć raz przez druty na dzień dobry rękę.

Powiem ci w sekrecie, powiem ci na uszko,
Że chciałbym posiadać twe małe serduszko.

Refren:

Oj da, oj da dana,
Dziewczyno kochana,
Daj mi twe serduszko,
Daj, ach daj!

1944

Msza w obozie Stutthof

Wiersze dziadka Wiktora (1)

Wiktor Ostrowski

Kochane ręce matczyne

Wyśnił mi się czar tej nocy –
Tyle szczęścia, co człowiek prześni
Tyle świateł i harmonii
Tyle muzyki i pieśni.

Za wspomnienia snu mojego
Pochylę czoło w podzięce,
Wyśnił mi się cud nad cudy:
Kochane matczyne ręce.

Pamiętam dobrze, jak strzegły
Od dzieciństwa, od maleństwa
Mnie we wszystkich moich figlach
I wszystkich nieposłuszeństwach

I łagodnie mnie karciły
Za dziecinną mą przewinę,
I pieściły, hołubiły
Kochane ręce matczyne.

I wspominam czas późniejszy,
Chlubne moje lata szkolne,
Czas gdym uczył się, pracował
I bawił się w chwile wolne…

Czym w zabawie był beztroskiej,
Czy w kłopocie, czy w udręce,
Czuwały nademną zawsze,
Kochane matczyne ręce.

I dzisiaj w dni ciężkiej troski
Gdy się gryzę w czczej rozpaczy
Wspomnę tylko – tylko westchnę
I już więcej nie zapłaczę.

Już znajduję pocieszenie,
Wkrótce przyjdzie kres mej męce
Z daleka mnie błogosławią
Kochane matczyne ręce.

1944

Eugenia z Cohnów-Lublinerowa (1869-1940), moja prababcia jako młoda panna, matka dziadka Wiktora i mojej babki Anieli oraz Stefana i Karoliny Lublinerów. Pedagożka, autorka, założycielka wraz z Dorotą Sylberową pierwszej szkoły dla dzieci niepełnosprawnych umysłowo w Polsce. Gdy dziadek pisał ten wiersz w obozie w Sztuthofie, prababcia już od kilku lat nie żyła. Umarła podczas pierwszej wojennej zimy w 1940 roku.

***

Na wolności, kto niewinny…

Melodia: … przemówił dziad do obrazu…
Refren na melodię: pójdź tam, Hanka, tam u chrustu…

Na wolności, kto niewinny, oj!
Siedzi w Stutthofie, jak inni, oj!
Kto gazetki kolportował, oj!
Ten się do Stutthofu schował, oj!

Bo z Warszawy, bo z Pawiaka, bo z Pawiaka, bo z Pawiaka
Przywieźli tu Warszawiaka, Warszawiaka – oj!

A kto chodził z gnatem w łapie, oj!
Ten na naszej pryczy chrapie, oj!
Kto złapany na ulicy, oj!
Siedzi, a z nim politycy, oj!

Bo z Warszawy….

Kto się bawił rozpylaczem, oj!
Nam przeszkadza wiecznym płaczem, oj!
A stary kryminalista, oj!
Siedzi też, ofiara czysta, oj!

Bo z Warszawy ….

Kto szopkarzem był w Warszawie, oj!
Ten posiedzi też – łaskawie, oj!
Temu siedzieć najprzyjemniej, oj!
Kto w robocie był podziemnej, oj!

Bo z Warszawy….

Nie siedźcie, jak zmokłe kury, oj!
Uśmiech na pysk, łeb do góry, oj!
Wkrótce się zakończy wojna, oj!
Czeka przyszłość nas spokojna, oj!

Bo z Warszawy…

Wtedy popatrz, kto ciekawy, oj!
Jak jedziemy do Warszawy, oj!
Tam czekają Warszawianki, oj!
Żony, córki i kochanki, oj!

Bo z Warszawy…

1944

Dwa wydania książki dziadka Warszawiacy w Stutthofie, Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1971 i wydawnictwo Muzeum KL w Sztuthofie 2014

***

Niby stoi przy śrubsztaku

Niby stoi przy śrubsztaku
I pilnikiem sprawnie rucha
Żadnego nie widzisz znaku,
A odrazy poznać: fucha!

Tak jak wszyscy przy warsztacie
Ze zroszonym potem czołem
A mogę ci przysiąc bracie,
Że on fuchę ma pod stołem.

Gdy szykownie się ubierze
I się nażre – jest kontenty
I włazi – jak w miodu dzieżę
Prosto w same prominenty.

Jednak mimo
I zarobków – jest już takim
Co, chociaż ma w nosie muchy
To zwyczajnym jest pętakiem.

1944

Wystawa Warszawiacy w Stutthofie z okazji ponownego wydania książki dziadka

***

Niektóre wiersze dziadka ze Stutthofu są i tu:

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/wp-admin/post.php?post=30663&action=edit&calypsoify=1

Legenda o Warszawie – odcinek VI

Wiktor Ostrowski

Wolność

Wczesny ranek. Nocne mgły jeszcze unoszą się nad rzeką i  brzegiem. Bożenka z psem udają się w dalszą wędrówkę. Dziewczyna  już jest bardzo zmęczona swą wędrówką i ostatnimi przeżyciami. Idzie powoli, ale nie stara się iść wodą. Wie, że po śladach już nikt do niej nie dojdzie. Nie ma co się spieszyć. Marzy o zatrzymaniu się na długi czas, może nawet na całą jesień i zimę. Mimo obecności psa czuje się bardzo osamotniona. Tęskni za ludźmi, ale tylko ludźmi dobrymi. Wciąż myśli o Warszu i głośno płacze na  jego wspomnienie. W takich razach pies stara się ją pocieszyć, skacze na nią, łasi się i dopina tego, że dziewczyna uspokaja się.

Tak, mogłaby prowadzić osiadłe życie, byle z nim, z ukochanym. Teraz byłaby dobrą żoną, bo przecież przez czas swej wędrówki zmężniała, mięśnie ma, jak ze stali i nie lęka się niczego, ale samotność wciąż jej ciąży.

Puszcza rozrzedza się, jednocześnie blask słońca pokonuje mgły. Puszcza kończy się, przechodząc w wielką polanę na samym  brzegu rzeki. Dziewczyna staje, jak wryta. Na pierwszym planie widzi suszące się sieci rybackie. Polana zalana jest promieniami słońca.

/Uwaga!/ To przejście ma być podkreślone światłem i ostrością konturów. Przejście od mroków puszczy – świata nieco irrealnego, do tej polany, pełnej gwaru, na której pracuje 60 chłopców  i dziewcząt, wznoszących chaty, kopiących ziemię, grodzących wokół całej polany zasieki, narządzających łodzie, krzątających się, wesołych, przekrzykujących się i śpiewających.

Bożenka nie wie, kogo ma przed sobą – czy to swoi, czy może Prusowie. Nie wie, czy nie czeka jej jeszcze gorsza niż w grodzie niewola… Ale nim dopadła krzaków, aby się tymczasem skryć, nim zdołała pomyśleć i zastanowić się – pies z głośnym ujadaniem  skoczył prosto w gromadę pracujących dziewczyn. Te poznają go momentalnie: to Ryk – pies Bożenki. Skąd się wziął? Ale pies ciągnie je wyraźnie w stronę kryjówki Bożenki. Dziewczęta biegną  i dopadają krzycząc, śmiejąc się i płacząc. Bożenka widząc Żywię, Sławę i inne dziewczęta, słabnie i pada zemdlona. Ale ją podtrzymują, cucą i głośno wołają Warsza.

Bożenka odzyskuje siły, widzi biegnącego do niej Warsza, po chwili pada w jego objęcia. Pies na nich skacze z radości.

Leżąc wygodnie na wiązce trawy Bożenka tuli się do Warsza i  opowiada mu bezładnie swoje dzieje. Gromada zaniechała pracy, wszyscy siedzą wkoło, pies leży z głową na kolanach Bożenki.

Dagniew opowiada Bożence o ich dziejach, i o postanowieniu  ustanowienia Warsza jako grododzierżcy. Teraz – mili – już u nas  nie ma samotnika. Tu będzie osada, może potem gród, a może my tu  stworzymy wielką gromadę – gromadę wolnych ludzi.

Bożenka będzie – jest już – żoną Warsza – Warszową. I tak   się zowie nasza osada: Warszowa!

Teraz – mówi Dagniew – na dziś skończone praca. Skończyły  się smutki, zginęło zło. Nie ma niebezpieczeństwa, pogoni, zginął Rosław, tak jak ginie każdy zły człowiek. Dziś weselmy się. Dzisiaj – pierwsze u nas sobótki.

Wieczór zapada. Na polanie nad rzeką płoną liczne ogniska. Dziewczęta i chłopcy tańczą i śpiewają.

Piosenka:

Wyrwaliśmy się z uwięzi
Tnijmy drzewa i gałęzie
xxxxxxxMłode ręce i ramiona,
xxxxxxxKażde z nas co chce – dokona
Mocniej, bracie, bij toporem:
Poradzimy sobie z borem
xxxxxxxPiękne chaty postawimy,
xxxxxxxMy się zimy nie boimy.
Będziesz siać, łowić, polować
Na mróz musim jadło schować.
xxxxxxxRazem, chłopcy i dziewczyny
xxxxxxxPiękne chaty postawimy.
Dagniew z Warszem łódź nam skleci
Sława z Żywią wiążą sieci,
xxxxxxxPieśń rozbrzmiewa, ogień płonie,
xxxxxxxPraca co dzień pracę goni.
Nikt nas nie gna, nikt nie bije,
W ciężkiej pracy każdy żyje.
xxxxxxxNa wolności – choć przy pracy.
xxxxxxxNie jak w grodzie, a inaczej.
Wyrwaliśmy się z tej matni
Chłop z nas każdy nie ostatni
xxxxxxxA dziewczyny się zwijają
xxxxxxxI, jak mogą, pomagają
Razem wszyscy pracujemy
A po pracy tańcujemy.
xxxxxxxI tak w tańcu, śpiewie, trudzie
xxxxxxxŻyjemy my – wolni ludzie.

W oddali widać płonące ogniska i dziewczęta z chłopcami igrający i tańczący. Na pierwszym planie – na samym brzegu rzeki /zdjęcie od strony rzeki/ siedzi Bożenka i Warsz, u stóp ich leży  pies. Bożenka, przytulona do Warsza, kończy swą opowieść. Zniknęło wszystko złe, które im zagrażało. Już jest bardzo dobrze. Wprawdzie nie zagoiły się jeszcze wszystkie blizny i sińce na ciele dziewczyny, ale już jest ona szczęśliwa. Mówi: – Wszystko  tu nowe, wszystko młode, wszystko radosne i przyjazne. Ta wiara w lepsze jutro towarzyszyła Bożence w całej jej wędrówce i spowodowała, że dziewczyna wszystko przetrwała i wytrzymała. Ta polana pełna życia, co się zwie Warszowa, ta chata Warszowa, łódź Warszowa i ona, Bożenka też jest Warszowa.

Odjazd kamery i zdjęcia następne wykonywane są jakby z drugiego brzegu rzeki. Widać jeszcze grupkę dwojga młodych z psem i ogniska na drugim planie.

Z wody wyłania się Syrena, trzymająca w rękach tarczę i miecz  i na tle ognisk i nowo tworzonej osady śpiewa pieśń o Warszawie.

Podczas śpiewu zmienia się tło obrazu z przenikaniem – i ukazują się:

Warszawa – osada
Warszawa – duża wieś
Warszawa – gród
Warszawa – miasto – czasy wojen szwedzkich
Warszawa – czasy stanisławowskie –
powstanie kościuszkowskie
powstanie 1831
powstanie 1863
Warszawa – w dniach I wojny światowej
Warszawa – międzywojenna
Warszawa – Obrona Warszawy 1939
okupacja – akty zbrojne
powstanie 1944 – zniszczenie Warszawy
oswobodzenie Warszawy
odbudowa – lata pięćdziesiąte
stan obecny
wizja Warszawy przyszłości

W czasie śpiewu Syrena przy słowach “stanę tak…” wznosi miecz i osłania się tarczą, przybierając klasyczną postać herbu Warszawy.

Końcowa strofy powtarza chór przy dźwięku fanfar triumfalnych,  za syrena błyszczy słońce, obejmując jej postać promiennością i ten  obraz jest końcowym momentem filmu.

Pieśń Syreny

U brzegu wód, wśród letniej nocy,
Puszczy szelestów, szumu drzew,
Tajemne siły, czary, moce
I tura ryk, i wilczy zew
I zapomnianych bogów gniew.
I Wisły plusk, Syreny śpiew
xxxxxxxxxxxxxxSyreny śpiew
Uszły już duchy z miast i grodów
Z rycerskich zamków, kmiecych chat,
Tam chwalą teraz nowych bogów,
Lecz wiele wieków, wiele lat
Przejdzie, nim puszczy zamrze zew
I Wisły plusk, Syreny śpiew
xxxxxxxxxxxxxxSyreny śpiew
Prastarej Wisły szumią fale
Pod toporami padnie las
Wartownik czuwać będzie stale
W grodzie nad Wisłą, koło nas,
Trwać będzie wrogim mocom wbrew
I Wisły plusk, Syreny śpiew
xxxxxxxxxxxxxxSyreny śpiew
Na brzegu Wisły gród się wzniesie,
Mieszkać tam będzie dzielny lud,
Tam gdzie pląsały skrzaty w lesie
Człowiecza dola, twardy trud
I inny dźwięk niż szelest drzew
I Wisły plusk, Syreny śpiew
xxxxxxxxxxxxxxSyreny śpiew
A biały orzeł, zwiastun sławy
Dumny polskiego ludu znak –
Lecz grodu znak, lecz znak Warszawy,
To ja, Syrena, stanę tak
I da Warszawie mężną krew.
I Wisły plusk, Syreny śpiew
xxxxxxxxxxxxxxSyreny śpiew
Choć całą mocą wróg uderzy
Nie zniszczy ogień jej ni miecz
I niech Warszawa w gruzach leży
Ucieknie wróg z jej murów precz.
walczy Warszawy lud jak lew
Pod Wisły plusk, Syreny śpiew
xxxxxxxxxxxxxxSyreny śpiew
Warszawa z gruzów znów powstanie,
Warszawa wiecznie będzie trwać,
Zwycięskim ludem są Polanie,
Zwycięstwa hymn Warszawie grać
Będą korony starych drzew
I Wisły plusk, Syreny śpiew
xxxxxxxxxxxxxxSyreny śpiew

Ustawiony nad Wisłą w kwietniu 1939 roku pomnik spiżowy autorstwa Ludwiki Nitschowej; do postaci Syreny pozowała Krystyna Krahelska, poetka, harcerka, etnografka, żołnierz Armii Krajowej. Zginęła w drugim dniu Powstania Warszawskiego. Foto: Maria Kowalska

Legenda o Warszawie – odcinek V

Wiktor Ostrowski

Buntownicy

Warsz ukończył już budowę swojej chatki. Umocnił zasieki dokoła, pozostawiając wyjście na rzekę – zakładane na noc osłoną z gałęzi i drugie wyjście w stronę puszczy, skąd znosi niestrudzenie  drewno i gałęzie. Urządził on sobie prymitywną wędzarnię, gdzie wędzi zapasy mięsiwa w przewidywaniu nadchodzącej zimy. Teraz medytuje nad rozbitą łodzią i dopasowuje do niej obrobione siekierą deski. Ale jak je zamocować?…

Od strony puszczy słyszy nagle dalekie głosy ludzkie. Chwyta siekierę i wpatruje się w dal. Uciekać – czy zostać i bronić  się za ostrokołem. Ale jest sam, a nieznanych ludzi – jak sądzi z  głosów – jest sporo. Kto? Prusowie czy swoi? Warsz wyładowuje  worek jadłem, bierze łuk i strzały i gotów jest uskoczyć w puszczę  po przeciwległej stronie do tej, którą nadchodzą obcy.

Ale głosy są nie tylko męskie. Warsz słyszy młody śmiech  dziewczęcy. Wreszcie od strony puszczy pojawiają się idący gromadnie,  chłopcy i dziewczęta. Warsz wsłuchuje się pilnie – to swojskie głosy, a nie szczekające okrzyki Prusów. Nieznana gromadka dostrzegła  chatę Warsza i zauważyła dym, smużący się z paleniska. Kilku chłopców ostrożnie posuwa się do przodu z sulicami gotowymi do walki. Warsz poznaje Dagniewa idącego na przodzie. Rzuca broń i  worek i biegnie im na spotkanie. Dagniew też poznał druha i po  chwili obaj młodzi ludzie zwierają się w radosnym uścisku.

Nadbiega reszta gromady. Urywkami, przerywanymi śmiechem słowami opowiadają o swych przygodach. Przybysze o swojej ucieczce z  grodu – Warsz o swym pobycie w niewoli i o swojej ucieczce. Wkrótce też Warsz, nie widząc wśród przybyłych Bożenki, pyta o nią.

Wszyscy milkną i w końcu Tur wyjaśnia Warszowi straszną prawdę – spalona.

Teraz Warsz kamienieje. Rozpacz miesza się z wściekłością.  Warsz chwyta siekierę i chce biec w puszczę. Dagniew i Tur starają mu się przemówić do rozsądku. Na próżno. Warsz chce bieżyć do  grodu i tam popytać się Rosława i Dziwomira, jakie mieli prawo zabić Bożenkę. Już on wywrze zemstę – krwawo zapłaci za śmierć swej  ukochanej. Jednak ból jest zbyt wielki – Warsz słabnie i siada na  stosie drewna. Chłopcy i dziewczęta otaczają Warsza i patrzą nań  ze współczuciem. Zabiera wreszcie głos Dagniew. Mówi – jesteśmy  z tobą, wrogów wśród nas nie masz, jesteśmy druhowie i przyjaciele.  Nawet, jak dotrzesz do grodu, nawet, jeśli dokonasz zemsty, to inni  tam ciebie ubiją. Rozumiem twój ból, ale rozsądek musi wziąć nad  nim górę. Ostań z nami. Tu, nad wielka rzeką już rozpocząłeś budowę osady. My tu też osiądziemy. To dobre miejsce. Myśmy przynieśli wszystko, co nam potrzeba do rozpoczęcia nowego życia. Może potem, kiedy już na dobre się osiedlimy i okrzepniemy – wyprawimy się z tobą. Kilkunastu dobrych wojowników. Wówczas wpadniemy do  tego rosławowego grodu i obu – grododzierżcę, i wróża związanych przyprowadzimy tutaj, tu osądzimy i ukarzemy.

Ale teraz, ale dziś ty jesteś nam potrzebny, tak jak my, twoi druhowie, jesteśmy potrzebni tobie. Ostań z nami. Będziemy i my,  i nasze dziewczęta ciężko pracować. Wybudujemy tu osadę nową. A  że my wszyscy jesteśmy stadłami, a ty jeden jesteś samotnikiem,  więc my tu, jak wszyscy jesteśmy, okrzykujemy ciebie naszym grododzierżcą. Ale nie takim książęcym, który przez swych komorników  krzyczy ciągle „dawaj więcej”, ale naszym wybranym przez nas, przez  dziewczęta i chłopców. Tyś, Warszu, pierwszy tu przybył, tyś już  się pobudował, tyś już porobił zapasy. My – przy twojej radzie  stworzymy tu nową osadę i nazwiemy ją “Warszową”, bo ty nam będziesz  przewodził – tyś nasz pierwszy, tyś najdzielniejszy i ciebie los  najboleśniej dotknął. Ostań z nami, pierwszy grododzierżco Warszowy. To Warszowa zagroda, to Warszowa łódź, to Warszowa polana – to Warszowa. Przecież gdyby z nami była twoja Bożenka, to tak by  tak by  się nazywała, gdyby była twoją żoną. Niech więc nasza osada zwie się Warszowa.

Warsz słucha uważnie mądrych słów Dagniewa, łzy płyną mu po  policzkach, dziewczęta głośno płaczą, a niejeden z chłopców odwraca  się i ociera łzy.

Warsz mówi do Dagniewa: tyś, druhu, mądra głowa: Pewnie tu nikt nie będzie nad nikim, społem będziemy pracowali, ale pamiętaj, coś rzekł: po zimie – wyprawa na Rosława i Dziwomira!

Młodzi zrzucają swe toboły, dobywają zapasów, pojadają i gwarzą. Zmęczenie bierze jednak górę i po kolei układają się na trawie, dziewczęta opierają głowy na kolanach chłopców i z wolna wszyscy zasypiają. Najdłużej mową ze sobą Warsz, Dagniew i Tur, ale i  ich w końcu zmógł sen. Noc zapada i tylko duże trzy ogniska, podsycane przez dyżurujących chłopców, jasno płoną.

Ranek. Na polanie gorączkowo pracują chłopcy i dziewczęta.  Praca jest dobrze rozdzielona. Chłopcy trzebią las, znoszą pnie  na budowę domostw. Inni szykują łódź Warsza. Inni rozkładają i  przepatrują sieci.


Kupała 2014 na Krutyni, zdjęcie EMS

Nad całą polaną rozbrzmiewają dźwięki pieśni – ich piosenki  wolności.

Wolne dziewczęta i chłopcy
Wolni chłopcy
Kto pamięta
Gdy rządzili nami obcy
Hej, dziewczęta
Kto pamięta
Niech pracuje, łowi ryby
Niech buduje
Niech pracuje
Niech nie leni się, bo gdyby
Nie pracował
Nie budował
Razem z nami, z dziewczętami
I z chłopcami
To by z nami
Nie cieszył się piosenkami
Praca wolna
Leśna – polana
Praca w znoju tu nad rzeką
Praca w znoju
Lecz w spokoju
Pieśń rozbrzmiewa w las daleko
Pieśń rozbrzmiewa
Każdy śpiewa
Wolni chłopcy i dziewczęta
Precz, precz smutki
Dziś sobótki
Dziś sobótki – nasze święto.

Rosław płynie ze swoimi pachołkami. Teraz, co pewien czas  widzi wyraźnie ślady, pozostawiane przez Bożenkę w czasie obozowania i noclegów. Widać, dziewczyna w miarę oddalenia się od grodu  lekceważy sobie możliwość pogoni i zaniedbuje maskowania swych  miejsc postoju.

Rzeka, po której płynie Rosław, staje się coraz szersza i wreszcie wpada do innej wielkiej rzeki. Rosław ląduje na brzegu  i zastanawia się – w którą stronę mogła udać się uciekinierka. Ale  zastanawia się niedługo – bo oto na brzegu widzi wyraźne ślady stóp  dziewczęcych. Podniecony Rosław skacze do łodzi i każe pachołkom  pchać łódź w górę rzeki. Chłopcy ciężko pracują, nurt rzeki jest  bystry, a i do dna nie wszędzie zdołają sięgnąć drągami.

Zapada wieczór, ale Rosław wciąż pogania chłopców, licząc, że Bożenka jest już niedaleko. Rosław zdrzemnął się. Chłopcy pracują  ciężko i wyraźnie boją się wielkiej wody. Nagle przed łodzią zjawia się Panna Wodna, chwilę jest widoczna i znika pod wodą. Pachołkowie  wbijają drągi w dno rzeki i wystraszeni zatrzymują łódź. Bezruch  łodzi budzi Rosława. Chwyta on za kij, lży chłopaków. Ci mówią, że  ukazała się Panna Wodna, dalej nie można płynąć, bo gibiel, bo śmierć.

Rosław dalej lży ich. “Rybęście zoczyli, dalej płynąć! Już  niedaleko!” Chłopcy jednak nie słuchają. Ogarnął ich zabobonny  strach. Rosław kijem wali chłopców, zmuszając ich do posłuszeństwa.  Oni w panice wyskakują z łodzi i brnąc po pas w wodzie, docierają do  brzegu i nikną w zaroślach. Jeden z nich w pośpiechu zostawił w łodzi tarczę i miecz.

Rosław osamotniony chwyta drąg i pcha łódź z wysiłkiem przeciw  prądowi.

Po długim czasie Rosław z dala widzi na brzegu dym ogniska i  spostrzega dziewczynę, szykującą się do noclegu. Jest sama.  Pies pogonił w puszczę za zającem. Rosław ostrożnie i cicho podpływa do brzegu, uwiązuje łódź do konara drzewa i, brnąc po wodzie,  wychodzi na brzeg. W ręku ma kij i sznur. Broń zostawił w łodzi.  Do ujarzmienia dziewczyny starczy mu kij. Cichutko podkrada się i  znienacka chwyta dziewczynę. Bożenka – oszołomiona – przychodzi  jednak natychmiast do siebie i broni się rozpaczliwie. Rosław  zdzielił ją kijem raz i drugi i chwycił ją w pół, starając się obezwładnić dziewczynę. Mimo zaciętej obrony dziewczyna słabnie. Nagle z zarośli wypada Ryk i warcząc rzuca się na napastnika. Teraz  Rosław broni się przed ostrymi kłami psa i nacierającą wściekle dziewczyną. Cofa się zrazu wolno, po czym biegnie, skacze do wody, wskakuje na łódź i odpływa rzucając przekleństwa na Bożenkę.

Rosław odpływa, rezygnując – zda się – z pogoni i wyprawy.  Bożenka pieści psa, potem spokojnie przygotowuje sobie posłanie, dokładając stale gałęzi do palącego się ogniska.  Rosław pod osłoną znajdujących się z brzegu drzew podpływa  łodzią i z niewielkiej odległości mierzy z łuku do stojącej w świetle ognia dziewczyny. Teraz ma złą i zawziętą twarz. Jeżeli Bożenka jest dla niego stracone – to nie może żyć.

Rosław wypuszcza strzałę, które tuż obok głowy dziewczyny wbiła się w pień drzewa. Bożenka natychmiast skacze za drzewo, chwyta  oszczep i jest gotowa do obrony. Pies też gotów. Przypadł do ziemi i szczerzy zęby.

Ale obrona jest już niepotrzebna. W momencie strzału Rosław  traci równowagę, wpada do wody i, obciążony zbroją, natychmiast  tonie.

(Zdjęcie podwodne). Tonie Rosław, a z nim wpadają z przewróconej łodzi do wody miecz i tarcza. Podpływa Syrena, chwyta tarczę i miecz i odpływa.

(Zdjęcia nawodne). Przewrócona łódź spływa z prądem w dół  rzeki.

Pogodna noc księżycowa. Bożenka z psem – w rozwidleniu drzewa – układa się do snu. Ognisko wygasa. Daleko na rzece widać płynącą Syrenę.

Dokończenie za tydzień

Legenda o Warszawie – odcinek IV

Wiktor Ostrowski

Ucieczka

Warsz, razem z innymi towarzyszami niedoli, zmuszeni są do ciężkiej pracy niewolniczej. Nędzna nora, w której śpi kilkudziesięciu jeńców, nie ma nawet barłogów, wszyscy śpią na gołej ziemi, przytulając się do siebie dla ciepła. Od świtu do ciemnej nocy pracują wytężeni, a za każde niedbalstwo są nieludzko katowani.
Dwóch niewolników łowi ryby z ciężkiej łodzi, na której oprócz nich siedzi dwóch pruskich wojowników. Od tej łodzi rozciągnięta jest sieć do małej łódki, na której jest Warsz. Płyną powoli, sieć obciąża się coraz bardziej. W chwili, kiedy osiedle i inne łodzie nikną już w oddali, Warsz jednym ruchem wyrzuca sieć do wody, wpiera drąg w dno rzeki i – nim Prusowie zorientowali się, już Warsz na swojej lekkiej łódce odpłynął o kilka staj. Prusacy podnieśli krzyk, naciągają łuki i strzelają w stronę Warsza, jednocześnie ponaglają jeńców do szybkiego pchania łodzi za Warszem. Ale łódź, obciążona wielką pełną siecią, nie może płynąć szybko i – nim inne łodzie pruskie ruszyły w pogoń – już Warsz zniknął im z oczu za zakrętem rzeki. Prusowie rezygnują z pogoni. W głąb puszczy, przez którą płynie rzeka, nie chcą się zapuszczać, a zresztą idzie tylko o jednego niewolnika.
Warsz silnie i nieprzerwanie pcha swoją łódź w dół rzeki. Jednocześnie przegląda sprzęt, który – w tajemnicy przed Prusami – udało mu się schować na dnie łodzi. Najważniejsze to, że ma siekierę i dużą ilość rozmaitych sznurów, a także małą sieć. Upływają godziny i dni. Warsz już sporządził sobie podczas postoju na brzegu rzeki łuk i zaostrzył sporo strzał. Zatrzymując się na krótko – bo wciąż obawia się pogoni – poluje i odżywia się mięsem zabitych ptaków i małych zwierząt.
Warsz widzi, że jego rzeka wpada do wielkiej rzeki, która płynie tworząc liczne rozlewiska. Namyśla się, w którą stronę płynąć. Rzeka płynie na północ, Warsz boi się tego kierunku, słusznie mniemając, że może tam napotkać Prusów. Obiera zatem przeciwny kierunek, licząc że może doprowadzi on go do swoich. Tak więc natychmiast odbija od brzegu i – ciężko walcząc z silnym nurtem – posuwa się w górę rzeki. Teraz nie idzie mu już tak łatwo, jak poprzednio i Warsz bardzo musi się napracować, toteż częstsze są przerwy i odpoczynki.
Widzi jednak, że cel jego wędrówki może stać się rzeczywistością, nie traci więc nadziei – płynie – polecając się bogom rzeki i od nich oczekując opieki i pomocy.

Pieśń Warsza:

Dobrej rzeki dobre bogi,
Rzeki szarej, rzeki wielkiej,
Sprawcie, niech nie znajdą wrogi
Drogi do mnie, dobre bogi…
Dobre bogi dobrej rzeki,
Chrońcie mnie od mocy wszelkiej,
Nieście łódź mą w kraj daleki,
Wielkie wody wielkiej rzeki.
Dobrej rzeki bogi dobre,
Wiedźcie mnie przez prądy, progi,
By me serce było chrobre,
Dozwólcie, o bogi dobre…

Warsz przybliża się, płynąc łodzią, do brzegu rzeki. Puszcza przerzedza się tam, tworząc polanę, za którą wznoszą się urwiska, porosłe puszczą.
W momencie, kiedy łódź Warsza jest blisko brzegu, trafia na ostry głaz, który rozbija cały dół łodzi. Warsz z wysiłkiem holuje łódź do brzegu, wyciąga ją na piasek i znosi swój skromny dobytek na brzeg.
Zabobonny chłopak widzi w tym rękę bogów i decyduje się na pozostanie w tym miejscu na długo może na zawsze. Od razu zatem, bez chwili wypoczynku, zabiera się do zabezpieczenia sobie noclegu. Jeszcze przed nocą z nazbieranych konarów i gałęzi tworzy ochronę przed dzikimi zwierzętami. Z gałęzi buduje szałas, który będzie jego domem aż do zbudowania bardziej trwałego domku.

Foto: Krzysztof Woźniak

Bożenka z psem wędruje niezmordowanie, oddalając się coraz bardziej od znienawidzonego grodu i groźnych nieprzyjaciół. Dziewczyna w czasie długiej wędrówki, pod wpływem wciąż grożących niebezpieczeństw, dziczeje coraz bardziej. Nie ma ona teraz trudności ze zdobywaniem pożywienia. Poluje coraz to sprawniej. Pies również poluje i przynosi jej coraz to nową zwierzynę. I Bożenka, i Ryk są syci i – co za tym idzie – silni. Dziewczyna włada już tak oszczepem, że nie boi się nawet grubego zwierza. Boi się tylko ludzi i wciąż obawia się pogoni.
W czasie wędrówki, zwłaszcza o wieczorowej porze, majaczą się wciąż dziewczynie leśne widziadła. Ona się nawet ich już nie boi, ale nie rozumie tego, co ją otacza, i granica między otaczającą ją przyrodą a zjawiskami nieziemskimi zaczyna się w jej umyśle zacierać. Jednak nie boi się, zwłaszcza że pies nie reaguje zupełnie na te zjawy, a – gdyby były naprawdę – to on pierwszy odczułby niebezpieczeństwo.
Przed wieczorem pewnego dnia dziewczyna z psem dochodzi do miejsca, w którym “jej” rzeka wpada do innej, wielkiej rzeki, toczącej swe szeroko rozlane wody. Dziewczyna staje bezradna. Czy przeprawić się na drugi brzeg, “mojej” rzeki, ale to trudne, bo i ta rzeka przy ujściu jest szeroka i niebezpieczna, czy też iść w górę przeciw prądowi rzeki.
Bożenka coś jednak wie o tej wielkiej rzece. Starzy ludzie w grodzie bajali o niej, o rzece daleko na wschodzie, do której jednak nikt z grodu jeszcze nie dotarł. Bożenka patrzy uważnie w dal i nagle spostrzega na daleko w wodzie płynącą postać – pół kobietę – pół rybę. Płynie, pluska się i igra w wodzie w promieniach zachodzącego słońca. Nagle zatrzymała się, jakby stanęła na ogonie i ręką wyraźnie wskazała Bożence kierunek – w górę rzeki. Bożenka już wie, to Panna Wodna, o niej to bajały stare kobiety w grodzie, że dziewka, którą opiekuje się Panna Wodna, zawsze będzie szczęśliwa. Toteż Bożenka nie waha się ani chwili i – ślepo posłuszna idzie z psem we wskazanym kierunku. Panna Wodna niknie.

Leśne obozowiska uciekinierów z grodu. Odpoczywają, jedzą. Łowcy z puszczy przynoszą ubitą zwierzynę. Dziewczęta rozniecają ogień, warzą strawę. Mężczyźni budują prowizoryczną wędzarnię i – podtrzymując ciągły ogień – wędzą mięso na dalszą wędrówkę. Panuje tu ład, porządek i spokój. Dagniew rozstawił nieliczne straże, które pilnują, żeby nikt nie zaskoczył ich nie przygotowanych, ale nawet daleki zwiad, stale penetrujący puszczę w kierunku grodu, nie znajduje nic niepokojącego. Z każdym dniem wędrówki niebezpieczeństwo pogoni maleje. Zresztą nie obawiają się specjalnie wroga.
Jest ich trzydziestu, a i trzydzieścioro dziewcząt uczy się pilnie od chłopców władania bronią – sulicą, łukiem czy nawet toporem. To młode i silne dziewki, idą, pracują, nie gorzej od chłopców i wytrzymują dzielnie trudy wędrówki.
Tym razem odpoczynek był długi – kilkudniowy, bo i zapasy należało poczynić, i strudzonym nogom dać oddech i starunek. Ale koniec postoju. Znów wąż objuczonych młodych rozciąga się, otwierany i zamykany przez czujny zwiad. Orientując się według słońca i mchu na drzewach idą wytrwale dalej.

Warsz samotnie pracuje niemal bez wytchnienia w swojej nowej zagrodzie. Otoczona ona jest już wysokim zasiekiem, założonym ostrymi krzewami i gałęziami z jednym tylko otworem na wejście – od strony rzeki. Od strony puszczy jeszcze nie wszystko jest ogrodzone. Chata – mała, ale dla Warsza dostateczna – jest gotowa i pokryta gałęziami i mchem. Przy chacie Warsz ułożył w sągi drewno na opał, na zimę.
Robota jest trudna, bo ze wszystkich potrzebnych narzędzi Warsz posiada tylko jedną siekierę, więc na razie o takich robotach, jak naprawa łodzi, nie ma co nawet marzyć. Więc poluje, choć wciąż je mięso i jest nie słabszy, jednak ani chleba, ani kaszy nie uświadczy. Ale trudno tak trzeba żyć.

Rosław dumnie rozparty w łodzi popychanej z prądem przez dwóch silnych pachołków. Od czasu do czasu przegląda pilnie brzegi rzeki. Nagle każe on zatrzymać łódź i zbliżyć się do brzegu. Nareszcie znalazł trop. Raz jeden Bożenka zaniedbała starannego zatarcia śladów. Rosław znajduje popiół po ognisku i strzępy starego giezła Bożenki. To tu narządzała ona sobie nowe okrycie ze skóry zabitej łani, której kości również wskazują na obozowisko. Teraz Rosław z nową energią siada do łodzi i popycha pachołków, nie szczędząc im wymysłów i szturchańców.

Legenda o Warszawie – odcinek III

Wiktor Ostrowski

Puszcza

Odcinek rozpoczyna się wielostronnymi najazdami, odjazdami i panoramami puszczy. Będą tu zdjęcia zwierząt w puszczy, ptaków i zbliżenia małych zwierząt na tle drzew. Przez cały czas wstępu przyciszony chór śpiewa pieśń o puszczy.
(Ewentualnie może to być melodeklamacja)

Szumi puszcza, szumi las
W przedwieczorny, letni czas,
Ptaków zamilkł liczby rój,
Lis porzucił barłóg swój…
Szumi puszcza szczytem drzew,
Milknie z wolna zgiełk i śpiew,
Przemknął się w korzeniach wąż,
Sowa w gęstwi drzew śpi wciąż…
W krzakach bezszelestny ruch,
Coś bezszumnie – może duch,
Może południca zła
Między drzewa cicho szła…
Może z drzewa w dół na krzew,
Budząc Doli złość i gniew,
Skacze mały, zwinny skrzat,
Dobry duch, każdemu brat…
Szumią krzaki, chrzęści chrust
Coś jak chlupot, coś jak plusk:
Płynie rzeczka pośród mchów,
W głębi wody widać znów:
Ni to ryba, ni to dziw,
Ni topielec, ni to żyw,
W przedwieczorny opar wpadł,
Drzewem wstrząsnął – szyszek grad
Zeszłorocznych spada w dół,
A on na dno i w sam muł
Zarył się i cicho znów…
Puszcza… Duchów świat i snów…

Mała polana w puszczy. Słychać łkanie i ciężki, głuchy oddech. Głosy te zbliżają się i na polankę wbiega Bożenka. Biegnie coraz wolniej i wreszcie pada na ziemię, ciężko oddychając. Ma nadal związane z tyłu ręce. Poszarpane giezło, spalone od dołu, ledwie ją okrywa, jest cała zabłocona. Leży na kępie mchu i odpoczywa. Wzrok ma dziki i wystraszony. Przypomina w tym stanie śmiertelnie przerażone ranne zwierzę. Z wolna jednak przytomnieje, uspokaja się. Czujnie słucha, czy nie usłyszy pogoni – ale w puszczy poza gwarem ptaków nic nie słychać. Przy głowie dziewczyny rosną kępami jagody. Bożenka nachyla się i chciwie zrywa samymi ustami jagody – je. Bożenka podnosi się i nasłuchuje. Słyszy szmer wody. Parę kroków dalej płynie strumień. Bożenka wchodzi do wody, klęka, nachyla się i chciwie pije wodę. W tym momencie widzi duży, ostry głaz na brzegu strumienia. Podchodzi, siada tyłem do głazu, wybiera starannie pozycję i zaczyna trzeć sznur, którym ma związane ręce o ostry kamień. Ruchy jej, początkowo gwałtowne, stają się coraz bardziej miarowe i celowe. Uśmiecha się nawet, kiedy czuje, ze można tak przerwać sznur. Rzeczywiście, po pewnym czasie ostatnie nici sznura pękają i Bożenka wyciąga naprzód uwolnione ręce. Zdjęcie więzów teraz nie napotyka na trudności. Wraca do strumienia, zanurza obolałe ręce w wodzie, wykonuje nimi ruchy, aż do tego momentu, kiedy odzyskuje całkowitą władzę w rękach. Teraz zmywa z rąk i nóg kurz i błoto i przemywa poranione i obolałe miejsca. Już rękami zrywa leśne jagody i maliny. Opasała się sznurem i rozgląda się dokoła. Dokąd iść? Trzeba dostać się do rzeki i przepłynąć ją – dopiero tak – dziewczyna to dobrze rozumie – można zgubić ślad. Wyłamała z suchego drzewa ostry, długi kij i tak uzbrojona idzie wzdłuż strumienia. Strumień wkrótce zaprowadził ją do rzeki. Tę rzekę zna, tu przecież łowiła z ojcem. Nawet nie musi płynąć – odnalazła płycizny i tak przeprawiła się na drugi brzeg, idzie w dół rzeki, ale – nie chcąc zostawiać śladów idzie wodą przy brzegu. Bożenka spieszy się, chcąc przed nocą przebyć jak największy odcinek drogi. Zresztą nie wie właściwie, dokąd ma iść. Jedyny cel – to jak najdalej od grodu, od pogoni, od Rosława. Może jednak nie będzie pogoni? Może w grodzie uważają, że ona już została spalona?
Z wysiłkiem dziewczyna przebywa dalszy odcinek drogi. Zmrok zapada. Czas pomyśleć o odpoczynku. Znajduje rozłożyste drzewo, zwinnie wdrapuje się, mości sobie jakie-takie posłanie z liści w rozwidleniu gałęzi, przywiązuje się sznurem, do sznura przywiązuje kij i niemal natychmiast zasypia.
Dziewczyna we śnie widzi różne zjawy leśne. A może ona nie śpi i te istoty naprawdę są? Zjawiają się na polanie nad rzeką skrzaty, tańczą, śpiewają i wykonują różne mało zrozumiałe ruchy i czynności.
Bożenka nawet się ich nie boi, większą obawą przejmują ją zwierzęta, zwłaszcza duże, które tu schodzą się do wodopoju.
A skrzaty – nie. Nawet przysłuchuje się ich śpiewem i słyszy je dobrze.

Pieśń skrzatów:

W dzień spać, spać, spać, spać
W ciemnej nocy
Za trud się brać, brać
Ile mocy
Gdy w dół spadł liść, liść
Sprzątnąć trzeba
Na młyn z nim iść, iść
Upiec chleba
A młynarz skrzat, skrzat
Zaraz zmiele
Chce chleba brat, brat
Więc podzielę
Spadł dziś deszcz, deszcz, deszcz
Mucha tonie
Nie krzycz, nie wrzeszcz, wrzeszcz
Ja obronię
Więc muchę susz, susz
I już leci
Dość trudu już, już
Czas spać, dzieci
W dzień spać, spać, spać, spać
Głośno chrapać
W nocy wstać, wstać, wstać
W lesie człapać

Księżyc jasno świeci. W poświacie księżycowej puszcza wygląda, jak zaczarowana. Gałęzie drzew układają się w dziwne kształty. Może to nie gałęzie, a postacie. Może naprawdę na gałęzi siedzi rusałka. Czy ten nietoperz nadlatujący bezszumnie ma naprawdę ludzką twarz?
Czy to pojawia się mały, jasny obłoczek, czy też jakaś postać, która do puszczy spływa na promieniu księżyca. Chlupnęła woda w rzece, a może to z gałęzi coś skoczyło do wody. Kumkanie żab zlewa się w niemal ludzki chór głosów. Cała puszcza, cała rzeka i jej liczne rozlewiska żyją, śpiewają, wydają różne głosy, odbijane wielokrotnie echem w puszczy. Głosy stopniowo milkną, na księżyc nadchodzi czarna chmura, powiał wiatr i zaczyna padać rzęsisty deszcz.
Zaczyna świtać. Bożenka śpi na drzewie. Cała skulona. Przemoczone łachmany źle okrywają jej zziębnięte i przemoczone ciało.
Dziewczyna budzi się, odwiązuje od drzewa i w promieniach rannego słońca – bo właśnie przebiły się jego promienie przez rozpędzone chmury, rozprostowuje zziębnięte ręce i wyszukuje leśne jagody które chciwie je. Jednak nie jest to dostateczny posiłek… Bożenka schodzi na sam brzeg rzeki i po kilku krokach zatrzymuje się raptownie. Na brzegu leży nadłamany z jednego końca oszczep. Ale grot jest cały, tylko pokryty rdzą. Na samym brzegu widać ślad łodzi, która tu została wciągnięta. Na piasku ślady stóp ludzkich.
Bożenka rozumie. Tu był łowca, pewno polował. Odpłynął łodzią, a oszczep zostawił lub porzucił śpiesznie odpływając przed niebezpieczeństwem. Tak czy inaczej – jest broń. Bożenka odnajduje duży głaz i starannie trze grot o granit. Już grot zasrebrzył się czystym metalem, a koniec jego stał się ostry i gładki. Dziewczyna odnajduje mały krzemień, uderza nim o grot, wywołując iskry. Bożenka aż klasnęła w ręce z radości i w uniesieniu całuje oszczep. Ma broń i może rozniecić ogień. Teraz trzeba zdobyć pożywienie. Przechodzi na sam brzeg rzeki, zdejmuje giezło i, trzymając oszczep nad głową, wchodzi do wody. Na głębszej wodzie trzyma już oszczep na wyciągniętej ręce pionowo, grotem w dół i zamiera w bezruchu. Wie ona, jak łowić ryby na oścień… Błyskawiczny ruch i dziewczyna wyrzuca oszczep z wielką rybą na brzeg. Sama dopada w kilku susach brzegu. Ryba rzuca się, walczy. Dziewczyna chwyta ciężki kamień – uderzenie i ryba nieruchomieje. Bożenka odziewa się, zbiera gałązki i suchy mech, uderza grotem o krzemień, po kilku chwilach ognisko już zapala się. Dziewczyna dokłada gałązki, czyści rybę, nabija ją na gruby patyk, z dwóch innych robi podpórki i w ten sposób na ogniu piecze rybę. Widzimy ją następnie rozkoszującą się jadłem. Bożenka wypoczywa na słońcu, suszy swe łachmany i potem zawija połowę ryby w dół swego giezła, znów opasuje się sznurem i – uzbrojona w oszczep – idzie po wodzie wzdłuż brzegu w dół rzeki…

Piosenka Bożenki:

We mgle płynie wielka rzeka
Brodzę w wodzie
xxxxxxxxxxBrodzę w wodzie
Jaki los mnie, biedną, czeka
Wiedzą w grodzie,
xxxxxxxxxxWiedzą w grodzie
Gdzie Bożenka w dal ucieka
I gdzie brodzi
xxxxxxxxxxI gdzie brodzi
Kto od złego tego człeka
Mnie odgrodzi
xxxxxxxxxxMnie odgrodzi
Kto ucieka – ten nie zwleka
I uchodzi
xxxxxxxxxxI uchodzi
Bity pies też gryzie, szczeka
O to chodzi
xxxxxxxxxxO to chodzi
Cicho płynie wielka rzeka
Idę co dzień
xxxxxxxxxxIdę co dzień
Kto ucieka – nie narzeka
Woda chłodzi
xxxxxxxxxxWoda chłodzi
Może płynie już z daleka
Pogoń w łodzi
xxxxxxxxxxPogoń w łodzi
Rabą złego być człowieka
Bitą co dzień
xxxxxxxxxxBitą co dzień
Nie! uciekam, deszcz mnie sieka
I drżę w chłodzie
xxxxxxxxxxI drżę w chłodzie
We mgle płynie wielka rzeka
Brodzę w wodzie
xxxxxxxxxxBrodzę w wodzie
Wolność widzę, choć z daleka
Więc uchodzę
xxxxxxxxxxWięc uchodzę

W grodzie – pod nieobecność Rosława – niepodzielnie rządzi Dziwomir. Nagradza on sowicie swych sojuszników, pije miód z Sułkiem, który wykonywa zalecenia wróża. Woje Sułka są należycie karmieni i honorowani. Teraz wszystko im wolno. Wszelkie objawy nieposłuszeństwa ze strony młodzieży są natychmiast brutalnie tłumione. Toteż życie rybaków, zwłaszcza młodych chłopców i dziewcząt, staje się coraz cięższe, coraz trudniejsze.
Dagniew, Tur i inni towarzysze Warsza zmawiają się cichaczem i nocą zbierają się na puszczańskiej polanie, z dala od grodu, by postanowić o dalszym swym losie. Zbiera się około 30 chłopców, z trzech dziesiątek Warsza. Z nimi na naradę przychodzi tyleż dziewcząt. Każdy chłopak ma tu swoją dziewczynę. Czasami zmówioną z nim, a czasem dopiero sympatyzującą.
Zagaja wiec Dagniew. Mówi, że Dziwomir ze swoimi sojusznikami wyniszczą ich zupełnie, że w grodzie stanowią oni mniejszość, że nie potrafią nawet obronić dziewcząt przed napastliwością nowych przybyszy.
Jedyna rada – mówi Dagniew – to tą gromadą, którą my stanowimy iść precz z grodu. Iść ku wschodowi, przez puszczę. Tam płynie wielka rzeka i nad nią osiądziemy bronieni puszczą i odległością od prześladowców. Nie chcemy – mówi – niewoli. Tam założymy nowe swoje sioło, będziemy żyć w ciężkiej pracy, ale na wolności. Pracować będziemy dla siebie, a nie na komorników, obcych wojów, ciemiężców… Tu czekać, aż ci twoją dziewczynę zabiorą! Nie zwlekać – trzeba tylko uciekać.
Mówi Żywia, drużka Bożenki, dorodna, wesoła i zgadzająca się zawsze z losem, dziewczyna. Mówi – czekać, aż schwycą mnie, oddadzą niemiłemu, aż zrobią ze mnie niewolnicę, aż mnie spalą, jak Bożenkę? A gdzie indziej możemy żyć, jak wolni ludzie. Z nas żadna pracy się nie boi – mówi, uśmiechając się do Dagniewa.
Tur mówi krótko. Kto się decyduje – niech przedtem powie Dagniewowi, a on wyznaczy, kto ma co zabrać ze sobą. Nie możemy zaczynać nowego życia z pustymi rękami. A zabieramy ze sobą: broń – łuki, strzały, sulice i oszczepy, topory, piły, sprzęt do stawiania domostw i budowy łodzi. Tam żelaza – pamiętajcie – nie dostaniemy. Dalej odzież, zapasy jadła na długą drogę. Ziarno do zasiewu: reż, proso, groch, konopie i len. Sprzęt domowy, garnki a kotły – małe, ale musimy je mieć. Jak nas idzie kopa to rozłożym tak wiuki, żeby żaden nie niósł za dużo. Takich tobołów ma być mniej, niż nas jest, bo przed nami pójdzie kilku chłopaków z bronią i toporami pilnować dzikiego zwierza i torować drogę w puszczy. Może ktoś osłabnie tedy jego tobół poniesie inny czy inna – bośmy wszyscy i wszystkie są równi. Kto będzie gotowy niech powie mnie albo Dagniewowi. Dagniew nas prowadzi.

Ciemna noc bezksiężycowa. Gród i podgrodzie śpi. Stróża na wałach też się pospała. W końcu grodu, przez niestrzeżony wyłom w ostrokole, wymykają się kolejno obciążeni chłopcy i dziewczęta. Giezła podwinięte nie przeszkadzają w chodzie, ani biegu. Idą sznurem, jak duchy. Nie stuknie, nie zachrzęści broń. Nikt nie piśnie słowa. Daleko już od grodu, o wczesnym świtaniu, przeprawiają się przez rzekę i idą dalej przez dziewicza puszczę, kierując wciąż ku wschodowi.

Nawałnica w puszczy. Nad rzeką idzie z wolna Bożenka. Jest zmęczona i przemoczona. Cała dygoce z zimna. Zatrzymuje się, zbiera gałązki i stara się rozpalić ognisko. Ale mokry mech i mokre drzazgi nie chcą się zapalić. Bożenka bez sił opiera się o drzewo. Z osłabienia i bezsiły płacze…
Parę kroków od niej przechodzi łania. Dziewczyna nagle z nieoczekiwaną siłą rzuca oszczep w bok łani i rani ją śmiertelnie. Łania pada nieżywa. Bożenka odzyskuje siły. Przyskakuje do martwego zwierzęcia, ostrzem grota nakrawa jej skórę i, dobrawszy się do mięsa, odcina wielki jego kawał. Znów zbiera mach i gałązki – teraz w cieniu wielkiego drzewa udaje się jej rozpalić ognisko. Dziewczyna dokłada wciąż drzewa i w końcu wielkie ognisko rozpala się. Nad ogniem piecze się olbrzymi kawał mięsa. Teraz Bożenka, nacinając ostrożnie skórę łani, zdejmuje ją. Czyści zgrabnie i cała otula się w ciepłe futro. Mięso już upieczone. Bożenka zaczyna chciwie jeść, ale nagle widzi z dala kilka przybliżających się wilków. Dziewczyna chwyta upieczony kwa kawał mięsa, jeszcze drugi surowy. Chwyta płonącą głownię i rzuca ją w stronę zbliżających się wilków. Wilki cofają się nieco, a Bożenka skacze ze swoim ciężarem na drzewo, z wysiłkiem wspina się na niedostępną dla wilków wysokość, tam przywiązuje mięso i sama się układa w rozwidleniu gałęzi, jak w łożu. Dalej je mięso, przyglądając się, jak wilki rzucają się na ścierwo łani i pożerają je łapczywie. Zapada noc, wilki odeszły, Bożenka, otulona w ciepłą skórę, nasycona, zasypia.
Ranek. Dziewczyna zeszła z drzewa, zdejmuje skórę i starannie czyści ją grotem oszczepu i piaskiem. Przykrawa, łączy części tego nowego odzienia kawałkami swego porwanego giezła. Wkłada na siebie i śmieje się sama do siebie.
Znów rozpaliła ognisko i piecze pozostałe mięso. Z dala pojawia się wilk. Dziwne – bo już jest dzień. Ona potrząsa płonącą głownią i głośno krzyczy, ale wilk nie ucieka i nagle, głośno szczekając, przypada do stóp dziewczyny.
To nie wilk. To jej wierny pies, Ryk. Widać, że ogłuszony uderzeniem przy ówczesnej obronie Bożenki, nie zdechł, a tylko ogłuszony spłynął wodą. Widać, że polował w puszczy, jest silny i odpasiony. Bożenka ściska i całuje swego wiernego druha – już teraz nie będzie samotna. Taki pies – to pewna obrona.
Już pełny dzień. Bożenka idzie z psem przy nodze w dalszą drogę.