Przeczytałam ostatnio książkę Terry’ego Pretchetta pt. Trzy wiedźmy (The weird sisters). Lord Felmet i jego despotyczna żona zabijają króla Verence’a i obejmują władzę w Ramtopach, gdzie nikt ich nie chce, ani ludzie ani kraj i wszyscy jego nie-ludzcy mieszkańcy, poczynając od wilków, a kończąc na najmniejszych robakach. Jest to nota bene powieść, w której autor przyznaje myśl i świadomość nie tylko wszystkim zwierzętom, ale również roślinom i krainom geograficznym. W Ramtopach jest to ogromny las porastający wielkie zlodowaciałe góry. Ciekawe jest zresztą, że nikt nie chce nowych władców, mimo że są wegetarianami, a może nawet weganami, nie jest to do końca jasne. Ale na pewno nie jedzą mięsa. Zabity król nie umiera jednak, tylko błąka się po zamku jako duch, spotykając masę innych duchów, w większości też takich jak on, władców poprzez mord usuniętych z drogi przez następców. Ale w zamku mieszka też na przykład Wędrujący Troglodyta, który, zapewne też przez kogoś zamordowany, został po prostu pochowany w miejscu, gdzie potem, tysiąclecia później wzniesiono zamek królewski. Verence, póki żył, był dorodnym mężczyzną koło czterdziestki, zajętym jedzeniem, polowaniem i egzekwowaniem pańskiego prawa pierwszej nocy. Ale zapisał się we (w miarę) wdzięcznej pamięci mieszkańców swojego królestwa, nie tylko tych ludzkich ale też i tych nie-ludzkich, co jest o tyle dziwne, że był mięsożercą i myśliwym.
W trakcie swych wędrówek po zamku któregoś dnia…
… Verence nie wytrzymał, mimo wszystkich argumentów Champota (jego zamordowanego ongiś poprzednika), i podążył za zapachami potraw do wielkiej, gorącej, wysoko sklepionej groty, służącej jako zamkowa kuchnia i rzeźnia. To zabawne, ale od dzieciństwa nigdy nie odwiedzał tego miejsca. Królowie i kuchnie jakoś do siebie nie pasują.
Kuchnia była pełna duchów. Ale nie duchów ludzi. Ani nawet praludzi. Były tu jelenie. Były woły. Były króliki, pawie, kuropatwy, owce i świnie. Było nawet kilka okrągłych, niewyraźnych zjaw, nieprzyjemnie przypominających duchy ostryg. Tłoczyły się tak ciasno, że wręcz przenikały nawzajem i łączyły, zmieniając kuchnię w bezgłośny, ruchliwy koszmar pełen przejrzystych i mglistych zębów, futer i rogów. Kilka go zauważyło; zabrzmiały dziwne, beczące odgłosy, metaliczne i zgrzytliwe.
Przez wszystkie te zjawy kucharz i jego pomocnicy przechodzili obojętnie, zajęci przygotowywaniem wegetariańskich parówek. Verence przyglądał się temu przez pół minuty, po czym uciekł. Żałował, że nie ma żołądka, by na czterdzieści lat wsadzić sobie dwa palce w gardło i zwrócić wszystko, co zjadł za życia.
Przekład: Piotr Cholewa.
W pewien wyrazisty sposób przypomina mi to opowieść z popularnej kiedyś książki pt. Smażone zielone pomidory (Fried Green Tomatoes) Fannie Flagg (Przekład: Aldona Bialy). Byla tam historia o pewnej czarnoskórej kucharce, Sipsey, która miała zwyczaj odcinania głów wszystkich zwierząt, które gotowała, piekła, smażyła czy dusiła, i zakopywania ich na podwórku za domem. Gdy trzeba było zabić Franka, białego przemocowca, co zrobił syn Sipsey, bo nie było nikogo innego, kto by to zrobił, Sipsey odcięła mu głowę i też ją zakopała na podwórku. Franka ugotowano, a potem z jego ciała wykonano najlepszą pieczeń, jaką kiedykolwiek zaserwowano w Whistle Stop, restauracyjce, w której na co dzień podawano smażone zielone pomidory. Gdy po trzydziestu latach policja rozkopała podwórko, było ono pełne głów świń, krów, indyków, kurczaków, pstrągów. Była tam też głowa Franka.
Podobnie jak Frank, Sipsey też już od dawna nie żyła, ale wraz z głową została pochowana w grobie.
