Kilka dni temu już pojawił się temat obcinania włosów. Dotyczył tylko kobiet. Dziś dotyczy też zwierząt.
***
Pod moją opieką znajdowały się cztery prosięta, browarniane prosięta, karmione młotem i ziemniakami, a w lecie, kiedy dojrzewały buraki, chodziłam po nać buraczaną, nać tę siekałam, polewałam zaczynem i starym piwem i prosięta spały dwadzieścia godzin na dobę i codziennie przybywało im na wadze po całym kilogramie, te moje prosiątka słyszały mnie, jak idę doić kozy, i już kwiczały z radości, bo nie wiedziały, że jedną parę sprzedam na szynki, a druga para pójdzie pod nóż podczas domowego świniobicia. Kiedy szłam doić kozy, to prosięta kwiczały z zachwytu, bo wiedziały, że wszystko mleko, jakie nadoję, wleję im natychmiast do koryta. Pan Cicwarek tylko popatrzył na prosięta i od razu mówił, ile te prosięta ważą, i zawsze się zgadzało, potem tę parę prosiąt brał na ręce i wrzucał do takiego półkoszka, rzeźnickiej bryczki, zaciągał nad nimi siatkę i powiadał:

— Bronią się te stworzonka jak moja stara, kiedym jej za młodych lat chciał skraść pierwszego całusa.
— Papapaa, moje prosiaczki, będą z was piękne szyneczki — mówiłam prosiątkom na pożegnanie. Jednakże prosięta nie marzyły o takiej sławie, wiedziałam o tym, ale każdy z nas musi kiedyś umrzeć, a natura jest miłosierna, kiedy już nic nie można zrobić, wszystko, co żyje i co ma za chwilę umrzeć, wszystko ogarnia przerażenie, jakby zwierzątkom i ludziom spaliły się bezpieczniki, a potem już nic nie czują i nic ich nie boli, ten strach przykręca knoty lamp, tak że życie już tylko ledwie migoce i ze zgrozy o niczym nie wie.
Do rzeźników nie miałam szczęścia, ten pierwszy dodał mi do kiszek wątrobianych tyle imbiru, że mi z nich zrobił cukierki, ten drugi znowuż pił od rana tyle, że jak uniósł pałkę, aby ogłuszyć prosię, to sam sobie przetrącił nogę, stałam z przygotowanym nożem, niewiele brakowało, a ze złości zarżnęłabym tego rzeźnika, którego zresztą musiałam jeszcze zawieźć bryczką do szpitala i szukać innego. Trzeci rzeźnik z kolei przyniósł swój wynalazek, zamiast parzenia wymyślił opalanie szczeciny lampą spawalniczą, nie zupę powinnam była wylać do ustępu, ale tego rzeźnika, ponieważ nie tylko szczecina pozostała, ale przede wszystkim prosię cuchnęło benzyną, tak że zupę musieliśmy wylać do kanału, bo nawet pozostałe przy życiu prosię nie chciało jej jeść.
Pan Myclik to był rzeźnik, rzeźnik w sam raz na mój gust! Kazał sobie podać tartą marmurkową babkę i białą kawę, a rumu napił się dopiero wówczas, kiedy wątrobianki były już w kotle, rzeźnik, który przyniósł ze sobą wszystkie swoje przybory owinięte w ściereczki, przyniósł też trzy fartuchy, jeden miał na sobie podczas bicia, parzenia i patroszenia, drugi wkładał, kiedy wysypywał na stół podroby, a trzeci dopiero wówczas, kiedy prawie wszystko było gotowe. Pan Myclik nauczył mnie także, abym kupiła sobie jeden specjalny kocioł i tego kotła używała jedynie do gotowania wątrobianek i krwawych kiszek, i salcesonów, i podrobów, i do topienia sadła, bo co się w nim gotuje, tym garnek nasiąka, a świniobicie, łaskawa pani, to to samo, jak kiedy ksiądz odprawia mszę świętą, bo zawsze idzie o krew i o mięso, czyli ciało.
Potem piekliśmy ciasto do bułczanek i krwawych kiszek, przywieźliśmy balię i do późnej nocy gotowałam kaszę i na talerze ponasypywałam odpowiednią ilość soli i pieprzu, i imbiru, i majeranku, i tymianku, prosiątko nie dostało już w południe jeść i zaczynało czuć zapach rzeźnickiego fartucha, pozostałe zwierzęta także były smutne i ciche, już teraz drżały jak liście osiki, inne drzewa stoją spokojnie, burza jest gdzieś w Karpatach albo w Alpach, ale liście osiki drżą i dygocą jak moje prosię, które jutro zostanie zabite.
Prosię wyprowadzałam z chlewika zawsze ja. Nie lubiłam, gdy podwiązywało się prosiątku ryj sznurem, po co sprawiać mu ból, i kiedy wyprowadzałam rzeźnikowi prosię podstępem, drapałam je w ryjek, potem w czoło, potem w grzbiet; pan Mycłik podszedł z tyłu z siekierą, uniósł ją w górę i potężnym ciosem powalił prosię, po czym na wszelki wypadek dorzucił jeszcze dwa, trzy mokre ciosy w roztrzaskaną czaszkę prosięcia, podałam panu Myclikowi nóż, a on ukląkł i wbił ostrze w szyję, i chwilę szukał czubkiem noża tętnicy, potem wytrysnęła struga krwi, a ja podstawiłam garnek, następnie zaś jeszcze wielki rondel, ilekroć zmieniałam naczynie, pan Myclik za każdym razem uprzejmie powstrzymywał dłonią płynącą krew, aby ją znowu puścić, a wtedy już warząchwią bełtałam krew, aby nie krzepła, potem także drugą ręką, obiema rękami jednocześnie mieszałam śliczną dymiącą krew, pan Myclik z pomocnikiem, panem Marcinem, furmanem, włożyli prosię do balii i lali na nie wrzącą wodę z dzbanów, a ja musiałam zakasać rękawy i rozcapierzonymi palcami mieszać stygnącą krew, zakrzepłe krwawe strzępy rzucałam kurom, obie ręce miałam aż po łokcie zanurzone w stygnącej krwi, ręce mi słabły, poruszałam nimi, jakbym wraz z prosięciem wydawała ostatnie tchnienie, ostatnie kłęby zakrzepłej krwi, a potem krew rzedła, stygła; wyciągnęłam ręce z garnków i rondli, a tymczasem oparzone, ogolone prosię wjechało z wolna na haku pod belkę otwartej drewutni.
Odcięta głowa prosięcia wraz z ryjkiem leżała na stole, dwie łopatki właśnie przyniosłam. I już biegłam przez podwórze z włosami spiętymi pod chusteczką, aby nie stracić ani chwili, bo pan Myclik wyciągnął kiszki i kazał pomocnikowi, by poszedł obrócić je i umyć, a sam — niczym ślepy Hanusz w wieżowym zegarze — grzebał na pamięć we wnętrznościach prosięcia, coś tu i ówdzie ponacinał i śledziona, wątroba oraz żołądek oderwały się, a po nich również płuca i serce. Nastawiłam ceber i spłynęły tam wszystkie te piękne podroby, ta symfonia soczystych barw i kształtów, nic mnie nie wprawiało w taki zachwyt jak jasnoczerwone wieprzowe płuca, wzdęte cudownie jak gąbczasta guma, nic nie jest tak namiętne w kolorze jak ciemnobrązowa barwa wątroby przyozdobiona szmaragdem żółci, niczym chmury przed burzą, niczym delikatne baranki — tak właśnie ciągnie się wzdłuż kiszek grudkowate sadło, żółte jak topiąca się świeca, jak pszczeli wosk. A ta krtań zbudowana z niebieskich i jasnoczerwonych pierścieni jak rura kolorowego odkurzacza. A kiedy wysypaliśmy te cuda na płytę stołu, pan Myclik wziął nóż, naostrzył o osełkę, po czym zaczął obcinać: tu kawałeczek jeszcze ciepłego mięska, tam kawałeczek wątroby, ówdzie całą nereczkę i pół śledziony, a ja nastawiłam wielki garnek z przysmażoną cebulką i wsunęłam te kawałeczki prosięcia do piekarnika, osoliwszy je przedtem starannie i przyprawiwszy pieprzem, tak aby gulasz był gotów na południe.
Nabierałam sitem gotowane podroby wieprzowe, golonkę, przepołowioną głowę, wysypywałam na stół jeden kawałek mięsa za drugim, pan Myclik wybierał kości, a kiedy mięso trochę przestygło, brałam w palce kawałeczek ryjka i kawałeczek ogonka, zamiast chleba przegryzałam to prosięcym uchem, potem do kuchni wpadał Francin, nigdy nie jadł, nie mógł tego wziąć do ust, stał więc przy piecu i przegryzał suchy chleb popijając kawą i patrzył na mnie, i wstydził się zamiast mnie, a ja jadłam z apetytem i piłam piwo wprost z litrowej butelki, pan Myclik uśmiechał się; aby mnie nie urazić, wziął kawałek mięsa, po namyśle jednak odłożył je i napił się białej kawy przegryzając marmurkową babką, po czym sięgnął po maszynkę do krojenia mięsa i podkasał rękawy, wskutek energicznych ruchów kawałki mięsa zaczęły tracić swój kształt i funkcję i cięte półksiężycami ruchomych noży mięso przemieniało się z wolna w nadzienie, i pan Myclik nadstawiał dłoń, a ja wkładałam mu w nią sparzone przyprawy, pan Myclik był jedynym rzeźnikiem, dla którego musiałam przyprawy zalewać wrzącą wodą, bo — jak powiadał, a ja rozumiałam to bardzo konkretnie — sprzyja to dokładniejszemu rozproszeniu i wzmaga natężenie oraz intensywność zapachów, a potem dodał rozmoczonej bułki i wszystko raz jeszcze przemieszał i mocnymi dłońmi i palcami wymiesił i wyrobił, po czym zgarnął nadzienie z obu dłoni, nabrał trochę, spróbował, patrzył w sufit i był w tej chwili piękny jak poeta, wpatrywał się w sufit z zachwytem i powtarzał sobie: pieprz, sól, imbir, tymianek, bułka, czosnek, a kiedy odmówił ten rzeźnicki akt strzelisty i poczęstował mnie, wzięłam na palec i włożyłam do ust, i smakowałam, patrzyłam także w sufit i z oczyma pełnymi wieprzowego zachwytu rozpościerałam i smakowałam na języku pawi ogon wszystkich tych zapachów, a potem skinęłam głową, że jako gospodyni aprobuję bukiet smakowy i nic już nie stoi na przeszkodzie, aby zacząć robić kiszki wątrobiane. I pan Myclik brał pocięte, na jednym końcu spięte drewnianą szpilką jelitka, dwoma palcami prawej ręki rozszerzał otwór, a drugą ręką tylko naciskał i z garści wyrastała mu piękna wątrobianeczka, którą brałam od niego i spinałam drewienkiem, i tak pracowaliśmy, a w miarę jak ubywało nadzienia, rósł w połączonych naczyniach jelit stos kiszek wątrobianych.
— Panie Marcinie, gdzie się pan znów podziewa? — wołał raz po raz pan Myclik, bo furman pan Marcin za każdym razem, chyba przez całe swoje życie, jak tylko miał troszkę czasu, stał w drewutni, w komórce, za wozem, w korytarzu, wyciągał okrągłe lusterko i wpatrywał się w nie, tak bardzo się sobie podobał, że zawsze to, co widział w okrągłym lusterku, wstrząsało nim, całymi godzinami potrafił stać w chlewiku, zapominał pójść do domu, bo wyrywał sobie pęsetką włoski z nosa, wyskubywał kłaczki z brwi, a nawet farbował nie tylko włosy, ale przyczerniał rzęsy i pudrował twarz. Mówiłam sobie, że przy następnym prosięciu będzie mi musiał Francin przysłać z browaru kogo innego do pomocy.
— Panie Marcinie, gdzież pan, na miłość boską, znowu był? Proszę kroić to sadło, będziemy robić kaszanki i bułczanki, gdzie pan się podziewał?
Pan Myclik napełniał kaszaneczki, wypił już drugi kieliszek rumu i ni stąd, ni zowąd włożył rękę w krwawe nadzienie i zrobił mi palcem krwawą smugę na policzku. I zaczął się cichutko śmiać, oczko błysnęło mu jak pierścionek, sięgnęłam do krwawego garnka, a kiedy chciałam przeciągnąć ręką po policzku rzeźnika, uchylił się, ja zaś trafiłam dłonią w białą ścianę, nim jednak zdążyłam ją pobrudzić, pan Myclik zdołał zrobić mi drugą smugę, nie przestając przy tym spinać jelit drewnianymi szpilkami. Znowu włożyłam rękę w krew i rzuciłam się za nim biegiem, aby umazać mu twarz i dalej spinałam kaszaneczki, i śmiałam się, ilekroć popatrzyłam na rzeźnika, który śmiał się zdrowym głośnym śmiechem, nie był to tylko taki sobie śmiech, ale śmiech sięgający niejako w pogańskie czasy, kiedy ludzie wierzyli w moc krwi i śliny, nie potrafiłam się powstrzymać, raz jeszcze sięgnęłam do kaszankowej krwi, by raz jeszcze umazać mu twarz, ale on znowu się uchylił, trafiłam w próżnię, a on — rechocąc głośno — zrobił mi jeszcze jedną smugę, a przy tym spinał kaszaneczki nadal, pan Marcin przyniósł skrzynkę piwa z komory piwnej, a kiedy schylał się ostrożnie, przejechałam mu po policzku dłonią pełną krwawego nadzienia, a furman pan Marcin wyjął z kieszeni okrągłe lusterko, spojrzał na siebie i chyba spodobał się sobie bardziej niż kiedykolwiek przedtem, zaśmiał się zdrowo i nabrał na trzy palce czerwonego nadzienia, rzuciłam się biegiem do pokoju, pan Marcin biegł za mną, zaczęłam krzyczeć zapominając, że za ścianą odbywa się posiedzenie rady nadzorczej browaru, że słychać wyraźnie łoskot krzeseł i wołanie, ale pan Marcin umazał mnie krwią i śmiał się, ta krew nas jakoś zbliżyła, śmiałam się i ja, siadłam na kanapie, trzymałam ręce przed sobą jak lalka, aby nie pobrudzić obić, pan Marcin tak samo wyciągał umazaną rękę, ale cała reszta jego ciała z wolna ulegała śmiechowi, zaczynała drgać, a gardło wybuchnęło radosnym, dławiącym i wywołującym ataki kaszlu rechotem, i przybiegł pan Myclik, i pełną dłonią przejechał po twarzy pana Marcina, ziarnka kaszy błyszczały na niej jak perły, a pan Marcin przestał się śmiać, stał się poważny, wydawało się, że zamierza rzeźnika uderzyć, ale wyjął okrągłe kieszonkowe lusterko, spojrzał w nie i wydał się sobie chyba tak piękny jak jeszcze nigdy w życiu, i roześmiał się, otworzył śluzy swojego gardła i ryczał ze śmiechu, pan Myclik zaś o tercję niżej zanosił się drobnym śmiechem, który przypominał jego ząbki pod czarnym wąsem, i tak ryczeliśmy ze śmiechu, i nie wiedzieliśmy dlaczego, wystarczyło spojrzenie i wybuchaliśmy śmiechem, od którego aż brzuch bolał. I nagle otwarły się drzwi, i wbiegł Francin w długim czarnym dwurzędowym surducie, krawat w kształcie liścia kapusty włoskiej przyciskał do piersi, a kiedy zobaczył zakrwawione twarze i ten przeraźliwy śmiech, załamał ręce, ale ja nie wytrzymałam, wzięłam na trzy palce krwawego nadzienia i przejechałam Francinowi po twarzy, aby go — nawet wbrew jego woli — rozśmieszyć, on jednak tak się przestraszył, że tak jak stał, wbiegł do sali konferencyjnej, dwaj członkowie prezydium zemdleli myśląc, że w browarze dokonano zbrodni, sam prezes doktor Gruntorad przybiegł tylnym wejściem do kuchni, rozejrzał się, a kiedy zobaczył ten wielki śmiech na zakrwawionych twarzach, odetchnął z ulgą, usiadł, a ja mając ręce całe w nadzieniu zrobiłam panu doktorowi czerwoną pręgę na twarzy i tylko na chwilę wszyscy ucichliśmy, patrząc załzawionymi oczyma na pana doktora Gruntorada, który wstał, zacisnął pięści i wysunął buldożą szczękę… lecz nagle roześmiał się, to była ta moc krwi, ta rzecz sakralna: żeby się coś złego nie stało, od niepamiętnych czasów zapobiegano temu mażąc się wieprzową krwią, pan doktor sięgnął po nadzienie i rzucił się za mną, śmiejąc się wbiegłam do pokoju, pan doktor minął się ze mną i oparł się ręką na zasłanym łóżku, wszedł do kuchni, nabrał pełną garść i wrócił, biegałam dookoła stołu, biały obrus pełen był odcisków moich dłoni, pan doktor co chwila zawadzał krwią o ten obrus, zabiegł mi drogę, a ja piszcząc wypadłam na korytarz, który łączy nasze mieszkanie z salą konferencyjną, sala była już oświetlona i wpadłam w sam środek obrad, złote żyrandole, a pod nimi długi stół przykryty zielonym suknem, na którym leżały otwarte akta i sprawozdania. Pan prezes Gruntorad wbiegł za mną, wszyscy członkowie rady nadzorczej myśleli, że pan prezes chce mnie zabić, że już usiłował mnie zabić, Francin siedział na krześle i krwawą ręką tarł sobie czoło, a pan prezes w pogoni za mną obiegł kilka razy stół dokoła, pokrzykiwałam, pot lał się z nas obojga, aż w pewnej chwili pośliznęłam się i upadłam, a pan doktor Gruntorad, prezes miejskiego browaru z ograniczoną odpowiedzialnością, przejechał mi całą dłonią po twarzy i usiadł, mankiety mu wisiały, a on zaczął się śmiać, śmiał się tak jak ja, śmialiśmy się, ale ten śmiech potęgował przerażenie członków prezydium, bo wszyscy myśleli, że zwariowaliśmy.
— Jeśli się panowie nie obrażą, zapraszam wszystkich na świniobicie — powiedziałam. A pan doktor Gruntorad dodał:
— Panie kierowniku, niech pan zarządzi, aby z komory piwnej przyniesiono dziesięć skrzynek butelkowego piwa. Co tam dziesięć, dwadzieścia skrzynek!
— Chodźcie, panowie, bardzo proszę, ale gulasz na świniobiciu trzeba jeść łyżeczką z głębokiego talerza pełnego aż po brzegi. Za chwilkę podamy wątrobianki z chrzanem i kaszankę oraz bułczankę. Tędy proszę, panowie! — Ruchem krwawej ręki zapraszałam gości tylnym wejściem do mieszkania. Potem, późno w nocy, członkowie rady nadzorczej zaczęli się swoimi bryczkami rozjeżdżać do domów, wyprowadzałam każdego z lampą w ręku, przed dom zajeżdżały bryczki, zapalone powozowe latarnie osadzone w błotnikach oświetlały matowo lśniące zady koni, wszyscy członkowie rady nadzorczej ściskali rękę Francina i klepali go po ramieniu. Tej nocy spałam w sypialni sama, przez otwarte okno płynęło chłodne powietrze, na deskach pomiędzy krzesłami lśniły wątrobianki i kaszanki, tuż obok łóżka na dylach stygły rozmontowane części prosięcia, rozparcelowane i pozbawione kości szynki, kotlety i pieczenie wieprzowe, łopatki i golonki, i nóżki, wszystko uporządkowane zgodnie z systemem pana Myclika. Kiedy położyłam się do łóżka, usłyszałam, jak Francin wstał i nalał sobie w kuchni letniej kawy, i przegryzał suchym chlebem; uczta była wspaniała, wszyscy członkowie rady nadzorczej jedli, aż im się uszy trzęsły, tylko Francin stał w kuchni i pił letnią kawę, i przegryzał suchym chlebem, leżałam w łóżku i zanim zasnęłam, wyciągnęłam rękę i dotknęłam łopatki, potem obmacałam pieczeń i usypiałam z palcami na dziewiczej polędwicy, i śniło mi się, że zjadłam całe prosię, nad ranem, kiedy się obudziłam, poczułam takie pragnienie, że poszłam boso po „butelkę piwa, zdjęłam kapsel i piłam łapczywie, potem zapaliłam lampę i trzymając ją w palcach chodziłam od jednego kawałka prosięcia do drugiego i nie wytrzymałam: zapaliłam prymus, odkroiłam z szynki dwa piękne kotlety bez odrobiny tłuszczu, stłukłam je, potem posoliłam, przyprawiłam pieprzem i smażyłam je na maśle przez osiem minut, przez cały ten czas, który wydawał mi się wiecznością, łykałam ślinkę, to lubiłam najbardziej: niemal całe obie szynki zjeść pod postacią kotletów skropionych cytryną, w końcu podlałam kotlety wodą, przykryłam pokrywką, spod której buchnęła gniewna para, i już wyłożyłam kotlety na talerz, i zaczęłam je żarłocznie jeść, pokapałam sobie nocną koszulę, tak jak zwykle plamię sobie sokiem czy sosem bluzeczkę, bo jak ja jem, to nie jem, ale pożeram… a kiedy zjadłam i wytarłam chlebem talerz, zobaczyłam, że przez otwarte drzwi wpatrują się we mnie z mroku oczy Francina, tylko te jego pełne wymówki oczy, że znowu jem, tak jak przyzwoita kobieta jeść nie powinna, całe szczęście, że się najadłam, ten wzrok odbierał mi zawsze apetyt, pochyliłam się nad lampą, ale przypomniałam sobie, że swąd knota wsiąkłby w mięso, wobec tego wyniosłam lampę na korytarz i zgasiłam ją mocnym dmuchnięciem. I weszłam do łóżka, i dotykając wieprzowej łopatki usypiałam, i cieszyłam się myślą, że kiedy rano się obudzę, usmażę sobie znowu dwa kotlety.

Nie jestem w stanie wyrazić własnymi słowami tego, co czułam przy czytaniu tego tekstu.Potrzeba mi czasu, bym mogła to dla siebie adekwatnie sformułować.
Dlatego zacytuję Pitagorasa:
“Dopóki ludzie będą mordować zwierzęta, będą zabijać się nawzajem . Zaiste, ten, kto sieje ziarno mordu i bólu, nie może zbierać plonów miłości.”