Cierpienie zwierząt 2. John Maxwell Coetzee “Hańba”

Hańba to powieść wydawałoby się, że o hańbie, jaką ściągnął na siebie David Lurie, 50-letni wykładowca uniwersytecki, przez romans ze studentką.

Jednak szybko okazuje się, że tak robią wszyscy i nie ta hańba jest tematem książki. Lurie wyjeżdża na prowincję i zamieszkuje u córki, Lucy, która prowadzi życie samotnej farmerki. Uprawia kwiaty i jarzyny oraz prowadzi hotel dla zwierząt, których właściciele muszą wyjechać. Takie nowoczesne rolnictwo, komentuje w myślach Lurie, psy i kwiaty. Przyjaciółka córki, Bev, prowadzi z mężem usypialnię niechcianych zwierząt. Córka ją w tym wspiera.
Również tu dosięgnie Luriego ludzka, społeczna hańba. Trzej czarnoskórzy napadną na farmę Lucy, zdewastują ją i, obezwładniwszy ojca, zgwałcą jego córkę.

„Ryzykuje każdy, kto cokolwiek posiada: samochód, buty, paczkę papierosów. Wszystkiego jest za mało, żeby starczyło dla wszystkich – za mało samochodów, butów, papierosów. Za dużo ludzi, za mało rzeczy. To, co jest, musi wejść w obieg, żeby każdy mógł się nacieszyć chociaż przez jeden dzień. Tak przy najmniej głosi teoria. Nie ludzkie zło, tylko ogromny układ krążenia, w którego funkcjonowaniu litość i zgroza nie odgrywają żadnej roli. Tak trzeba patrzeć na życie w tym kraju.” Tak ocenia Coetzee sytuację, w której Lucy stała się obiektem gwałtu i przemocy i które, jak to się często zdarza, stają się powodem hańby. Jej hańby, nie tych, którzy gwałcili, bili i rabowali.

“Lucy woli nie pokazywać się ludziom. Powodem jest hańba. Powodem jest wstyd. To właśnie osiągnęli niespodziewani goście; to właśnie uczynili tej pewnej siebie, nowoczesnej, młodej kobiecie. Plotka jak plama rozlewa się po okolicy. Nie do kobiety należy jej rozprzestrzenianie, lecz do nich – to oni są właścicielami scenariusza, który mówi, jak wzięli ją w karby, jak pokazali jej, po co jest kobieta.”

Ale i to nie jest prawdziwym tematem tej książki. I wciąż jeszcze to nie jest prawdziwą hańbą. Tematem i prawdziwą hańbą jest bowiem ludzka hańba, to, jak my, ludzie traktujemy zwierzęta.

„– Bev robi niesłychanie wiele dobra. Od lat jeździ do Village, przedtem z ramienia Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, a teraz na własną rękę, mówi Lucy.

– Chyba z góry skazana jest na porażkę, odpowiada ojciec.

– Tak. Nie dostaje już żadnych dotacji. Na liście narodowych priorytetów nie ma miejsca dla zwierząt.

– Domyślam się, że jest zrozpaczona. Ty pewnie też.

– Tak. Nie. A zresztą, czy to ważne? Zwierzęta, którym Bev pomaga, nie czują rozpaczy, tylko wielką ulgę. (…) Jedynym istniejącym życiem jest to, które dzielimy ze zwierzętami. Taki właśnie wzór próbują dać światu ludzie pokroju Bev. Taki właśnie wzór staram się naśladować. Podzielić się ze zwierzętami częścią naszego ludzkiego uprzywilejowania. Nie chcę odrodzić się po śmierci jako pies albo świnia i prowadzić takie życie, do jakiego pod naszą władzą zmuszone są psy czy świnie.

– Lucy, kochanie, nie złość się. Tak, masz rację, inne życie nie istnieje. A co do zwierząt, to oczywiście, bądźmy dla nich dobrzy. Ale nie zatracajmy poczucia proporcji. Należymy do innej sfery stworzeń niż zwierzęta. Niekoniecznie do wyższej, po prostu do innej. Więc jeśli już mamy być dla nich dobrzy, róbmy to ze zwykłej wielkoduszności, a nie z poczucia winy czy z obawy przed karą.”

Lurie pomaga córce w opiece nad zwierzętami w jej hotelu. Podejmuje się też pomagać Bev.

„Wstaje i wychodzi na podwórko. Młodsze psy strasznie się cieszą na jego widok i zaczynają biegać w tę i z powrotem po swoich boksach, skomląc ochoczo. Ale stara buldożka ledwie się rusza. Lurie wchodzi do jej boksu i zamyka za sobą drzwi. Suka podnosi łeb, spogląda na niego i znów kładzie głowę na łapach; ma stare, obwisłe sutki.

Lurie kuca i łaskocze ją za uszami.

– Zostawili nas, co? – mruczy.

Wyciąga się obok niej na gołym betonie. Nad sobą ma blady błękit nieba. W mięśniach czuje nagły luz. I tak zastaje go Lucy. Widocznie zasnął (…). Weszła do boksu, niosąc kankę z wodą, a suka wstała i obwąchuje jej stopy.

– Zaprzyjaźniasz się? – pyta Lucy.

– Niełatwo z nią się za przyjaźnić.

– Biedna stara Katy, jest w żałobie. Nikt jej nie chce, a ona o tym wie. O ironio, w całej okolicy ma pewnie dzieci, które chętnie gościłyby ją u siebie. Niestety, nie mogą jej zaprosić. Same są tylko częścią umeblowania, systemu alarmowego. Robią nam ten zaszczyt, że traktują nas jak bogów, a my w zamian traktujemy je jak przedmioty.

– Ojcowie Kościoła, mówi Lurie, długo nad nimi debatowali i w końcu uznali, że zwierzęta nie mają dusz. Ich dusze są przykute do ciał i razem z ciałami umierają.

Lucy wzrusza ramionami.

– Nie jestem pewna, czy sama mam duszę. (…)

– Nieprawda. Jesteś duszą. Wszyscy jesteśmy duszami. Nawet jeszcze przed narodzeniem. Co z nią zrobisz? – pyta Lurie.

– Z Katy? Pewnie zatrzymam ją na stałe, jeżeli nie będzie innego wyjścia.

– Nie usypiasz zwierząt?

– Nie. Bev je usypia. Nikt inny nie chce, więc się podjęła. Okropnie dużo ją to kosztuje. (…)

­– Zgoda, pomogę Bev Shaw.”

Od razu pierwszego dnia Lurie musi pomóc w poskromieniu zdenerwowanego zwierzęcia. Bev każe mu pomyśleć coś dobrego, twierdzi, że psy wyczuwają myśli. Lurie ocenia to krytycznie, ale myśli coś dobrego i uspokojenie zwierzęcia się powiodło.

„– Dziękuję, panie Lurie. Ma pan dobrą aurę. Czuję, że lubi pan zwierzęta.

– Czy lubię zwierzęta? Jadam je, więc widać je lubię, a przynajmniej niektóre ich części. (..)

Kobieta zastanawia się nad jego słowami (…).

– Tak, w tym kraju jemy mnóstwo zwierząt – mówi. – Chyba niezbyt dobrze nam to robi. Nie bardzo wiem, jak im się z tego wytłumaczymy.

Wytłumaczymy, myśli Lurie? Kiedy? Na Sądzie Ostatecznym? Chętnie więcej by o tym usłyszał, ale to nie czas po temu.

Luriemu pomału świta, jakiego zadania podjęła się Bev. Ten ponury budynek to nie lecznica, (…) tylko wrota ostatniej ucieczki. Lurie przypomina sobie pewną historię (…). Czy to święty Hubert udzielił schronienia jeleniowi, który z tętentem kopyt wbiegł do jego kaplicy, uciekając przed myśliwskimi psami? Bev Shaw nie gra roli weterynarza, lecz kapłanki: z głową napchaną frazesami Ery Wodnika podejmuje absurdalne wysiłki, żeby ulżyć niedoli afrykańskich zwierząt.

(…)

W ośrodku są na stałe niemal wyłącznie psy, nie te zadbane, rasowe, które trzyma Lucy w swoim hotelu, lecz sfora wychudzonych kundli: tłoczą się w dwóch boksach, przepełnionych do granic możliwości, szczekając, ujadając, skomląc, skacząc z podniecenia.

Lurie pomaga kobiecie nasypać suchego pokarmu i nalać wody do koryt. Opróżniają dwa dziesięciokilogramowe worki.

– Jak pani za to płaci? – pyta.

– Kupujemy hurtem. Czasem urządzamy kwestę. Dostajemy darowizny. Prowadzimy darmowy punkt sterylizacji za stały zasiłek publiczny.

– A kto sterylizuje?

– Doktor Oosthuizen, nasz weterynarz. Ale przychodzi tylko na jedno popołudnie tygodniowo.

(…)

– Czy wszystkie umrą?

– Te, których nikt nie zechce. Uśpimy je.

– I to pani je usypia.

– Tak.

– I nie wzbrania się pani?

– Bardzo. Strasznie. Sama bym nie chciała, żeby uśpił mnie ktoś, kto by się nie wzbraniał. A pan by chciał?

Lurie milczy.

– Wie pani, dlaczego córka mnie tu przysłała? – pyta po chwili.

– Wspomniała, że ma pan kłopoty.

– Więcej niż kłopoty. Można by pewnie powiedzieć, że się zhańbiłem.”

Ta ludzka hańba pojawia się w narracji od czasu do czasu i z reguły coś ją zapowiada. Hańba, jaką jest krzywda zwierząt, może jednak pojawić się w każdym zdaniu. Nic jej nie zapowiada, nie powstrzymuje ani nie ogranicza. Jest wszędzie. „Kraj, w którym psy tak się hoduje, żeby warczały, ledwie zwęszą czarnego.” Albo: „to nie o lodówkę chodzi, tylko o jej zawartość: ochłapy, gnaty, rzeźnickie odpadki dla psów, które już ich nie potrzebują.” Bo zostały bestialsko zabite.

Tylko raz w powieści Coetzeego pojawiają się inne zwierzęta, nie psy.

„Owce długo piją, a potem bez pośpiechu zaczynają się paść. Są to czarnolice owce rasy perskiej, podobnej wielkości i maści, podobne nawet w ruchach. Zapewne bliźniaczki, od urodzenia przeznaczone na rzeź. No cóż, nic szczególnego. Kiedy ostatnio się zdarzyło, że owca padła ze starości?

Owce nie rządzą sobą, ich życie nie jest ich własnością. Istnieją po to, żeby był z nich pożytek, z każdego grama owczych ciał: mięso zjedzą ludzie, kości utrze się na mączkę i nakarmi nią drób. Nic się nie wymknie, może z wyjątkiem pęcherzyka żółciowego, bo jego nikt nie zje. Kartezjusz powinien był na to wpaść. Dusza zawieszona w ciemnej, gorzkiej żółci, ukryta. (…) Owce pożyją do sobotniego ranka, czyli jeszcze dwie doby. Dosyć żałosny sposób na przeżycie ostatnich dwóch dni, jakie ma się przed sobą. Wiejskie obyczaje – tak kwituje to Lucy. Luriemu nasuwają się inne słowa: obojętność, nieczułość. Skoro wieś może osądzać miasto, to i miastu wolno osądzić wieś.”

(…)

„Kiedy tylko może, jeździ do kliniki Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i robi wszystko, co nie wymaga żadnych umiejętności: karmi, sprząta, myje podłogi.

W klinice zajmują się psami; dla zwierząt gospodarskich Village posiada własną weterynaryjną mądrość, własną farmakopeę, własnych uzdrowicieli. Psy trafiają do kliniki chore na nosówkę, z połamanymi łapami, z zainfekowanymi ukąszeniami, ze świerzbem, z objawami zaniedbania, dobrotliwego lub złośliwego; trafiają tu ze starości, z niedożywienia, z pasożytami jelit, głównie jednak przez własną nadmierną płodność. Jest ich po prostu za dużo. Kiedy ludzie przywożą psa, nie mówią wprost: „Przywiozłem go, żebyście go zabili”, ale tego właśnie oczekuje się od personelu: że zrobi z psem porządek, usunie go ze świata, wyprawi w niepamięć. To, czego się w istocie wymaga, to Lösung (niemiecki zawsze usłużnie podsunie odpowiednio neutralną abstrakcję): sublimacja, taka jak wtedy, gdy z wody sublimuje się alkohol i nie pozostaje żaden osad ani smak.

Toteż w niedzielne popołudnia drzwi kliniki zamyka się na klucz, a potem Lurie pomaga Bev Shaw lösen te psiska, które w danym tygodniu uznano za nadliczbowe. Jednego po drugim wybiera z boksu na tyłach budynku i prowadzi albo niesie do gabinetu. Każdemu z nich w jego ostatnich minutach Bev poświęca bezgraniczną uwagę: głaszcze, przemawia, próbuje ułatwić odejście. Jeśli psy rzadko ulegają tym czarom, to dlatego że przeszkadza im obecność Davida, który wydziela nieodpowiedni zapach („One potrafią wywęszyć ludzkie myśli”), swąd wstydu. Ale to właśnie David je trzyma, żeby stały nieruchomo, zanim igła trafi w żyłę, narkotyk uderzy w serce, łapy się ugną, a ślepia zmętnieją. Myślał, że przywyknie. Ale jakoś nie przywykł. Im więcej ma za sobą egzekucji, tym bardziej jest roztrzęsiony. Gdy w pewien niedzielny wieczór wraca do domu volkswagenem Lucy, musi aż przystanąć na poboczu, żeby wziąć się w garść. Po twarzy płyną mu niepohamowane łzy; drżą ręce. Nie rozumie, co się z nim dzieje. Jeszcze do niedawna zwierzęta były mu mniej lub bardziej obojętne. Chociaż w pewien abstrakcyjny sposób potępia okrucieństwo, nie umie powiedzieć, czy sam z natury jest okrutny, czy dobry. Jest po prostu nijaki. Przypuszcza, że ludziom, których obowiązki zawodowe wymagają okrucieństwa – na przykład pracownikom rzeźni – stopniowo zaskorupiają się dusze. Pod wpływem nawyku człowiek twardnieje: zazwyczaj pewnie tak bywa, ale raczej nie w przypadku Luriego. Chyba nie ma daru twardnienia.

To, co dokonuje się w gabinecie, wstrząsa całym jestestwem Davida. Psy wiedzą, że wybiła ich godzina: jest o tym przekonany. Chociaż cała operacja odbywa się cicho i bezboleśnie, chociaż Bev Shaw ma same dobre myśli, a on też stara się nie mieć żadnych innych, chociaż zwłoki chowa się do hermetycznych worków, psy na podwórku potrafią wywęszyć, co się dzieje w klinice. Kładą uszy po sobie, spuszczają ogon, jakby i one czuły hańbę umierania; zapierają się wszystkimi czterema łapami, tak że trzeba je przeciągnąć, przepchnąć albo przenieść przez próg. Na stole jedne wściekle kłapią zębami, inne skomlą żałośnie; ale żaden nie patrzy wprost na igłę w dłoni Bev Shaw, bo skądś wiedzą, że ta właśnie igła wyrządzi im straszliwą krzywdę.

Najgorsze są te, które go obwąchują i usiłują lizać po ręce. Nigdy nie lubił lizania, toteż w pierwszym odruchu ma ochotę się odsunąć. Po co udawać przyjaciela, skoro w rzeczywistości jest się mordercą? Ale potem ustępuje. Bo i czemu stworzenie, nad którym zawisł już cień śmierci, miałoby czuć, że człowiek wzdryga się przed zetknięciem z nim, jakby sam dotyk przerażał? Daje im więc się lizać, jeśli chcą, tak jak Bev Shaw głaszcze je i całuje, jeżeli tylko jej na to pozwolą.

Nie jest, ma nadzieję, sentymentalny. Stara się patrzeć bez sentymentów na zwierzęta, które zabija, i na Bev Shaw. Pilnuje się, żeby głośno nie stwierdzić: „Nie wiem, jak ty to robisz”, bo w odpowiedzi usłyszałby: „Ktoś przecież musi”. (…)

Ponieważ Bev Shaw zadaje cios igłą, on zajmuje się usuwaniem szczątków. Nazajutrz rano jedzie wyładowanym volkswagenem do szpitala i powierza zwłoki w czarnych workach płomieniom krematorium. Prościej byłoby wozić worki do krematorium natychmiast po sesji i zostawiać je, żeby się nimi zajęli palacze. Trzeba by jednak wtedy porzucić je na wysypisku razem z całym plonem weekendu: śmieciami ze szpitala, padliną zgarniętą z poboczy dróg, cuchnącymi odpadami z garbani – przypadkową, a zarazem okropną mieszanką. Nie umie się przemóc, żeby wydać martwe psy na taką sromotę. Toteż w niedzielne wieczory ładuje worki na tył volkswagena i przywozi na farmę; przez całą noc leżą w aucie, a w poniedziałek rano wiezie je do szpitala. Sam je tam układa, pojedynczo, na wózku podajnika, uruchamia korbą mechanizm, kiedy zaś wózek mija stalową bramkę i wjeżdża w płomienie, Lurie naciska dźwignię, żeby go opróżnić, i za pomocą tej samej korby przyciąga go z powrotem, a robotnicy, których wyręcza, stoją i patrzą.

W pierwszy poniedziałek, kiedy tam pojechał, zostawił im tę robotę. Zwłoki przez noc zesztywniały. Martwe łapy więzły między prętami wózka, a gdy ten wracał z pieca, często przywoził z powrotem psa, osmalonego, wyszczerzonego, cuchnącego przypaloną sierścią, obnażonego, bo plastikowa osłona już spłonęła. Po kilku takich próbach robotnicy zaczęli przed załadunkiem obtłukiwać worki łopatami, żeby połamać skostniałe kończyny. Właśnie wtedy wmieszał się w to i całą pracę wziął na siebie. W krematorium pali się antracytem; elektryczny wiatrak wsysa powietrze w przewody – Lurie przypuszcza, że cała konstrukcja pochodzi z lat 60., kiedy to zbudowano szpital. Krematorium pracuje przez sześć dni w tygodniu. Siódmego dnia odpoczywa. Kiedy ekipa przychodzi do pracy, wygarnia wczorajszy popiół i rozpala piec od nowa. Zanim wybije dziewiąta rano, w wewnętrznej komorze jest tysiąc stopni – wystarczająco gorąco, żeby kość zwapniała. Do późnego ranka uzupełnia się wsad; mija całe popołudnie, nim piec ostygnie. (…) Czemu podjął się tej pracy? Żeby ulżyć Bev Shaw? Gdyby tylko o to szło, dość byłoby zwalić worki na wysypisku i odjechać. Przez wzgląd na psy? Ale one przecież już nie żyją; a zresztą, co psom wiadomo o honorze i dyshonorze?

Czyli robi to dla siebie. Ponieważ tak mu nakazuje własne wyobrażenie o świecie jako miejscu, w którym ludzie nie obtłukują zwłok łopatami, żeby nadać im kształt ułatwiający dalszą obróbkę.

Psy trafiają do kliniki, bo nikt ich nie chce: „albowiem jest nas zbyt wielkie mnóstwo”. I wtedy on wkracza w ich życie. Choć może i nie jest dla nich wybawicielem – tym, dla którego nie jest ich zbyt wielkie mrowie – czuje się na siłach zatroszczyć się o nie, kiedy nie mogą już, zupełnie nie mogą zatroszczyć się o siebie, kiedy nawet Bev Shaw umywa od nich ręce. (…) Lurie został psiarzem – psim grabarzem; psim psychopomposem; harijanem. (…)

Lurie ratuje honor trupów, bo nikt inny nie jest dość głupi, żeby się tego podjąć.”

Jego córka postanawia zacząć życie od nowa.

“– Jakie to poniżające – mówi Lurie. – Takie wielkie nadzieje, a potem taki koniec.

– Owszem, poniżające. Ale może to dobry punkt wyjścia, żeby zacząć na nowo, od podstaw. Od zera. I to bez względnego. Po prostu od zera. Bez żadnych kart w ręku, bez broni, bez majątku, bez praw, bez godności.

– Jak pies.

– Właśnie. Jak pies.

Lurie już na stałe godzi się z tym, że jego życie polega na zabijaniu psów. Nauczył się poświęcać całą uwagę zabijanemu zwierzęciu i dawać mu to, czego już nie wzbrania się na zwać po imieniu: miłość.”

One thought on “Cierpienie zwierząt 2. John Maxwell Coetzee “Hańba”

  1. Czytałam dwa razy wpis Ewy o tej niesamowitej książce. Jest to tak świetnie wyważony wpis, o tak trudnej etycznie i emocjonalnie problematyce.
    Moja wyobraźnia i empatia miażdżyła mnie za każdym razem. Kłebią się we mnie uczucia i refleksje dotyczące zwierząt i rewolucji emocjonalnej mężczyzny, który się w tak niesamowity sposób z nimi związał.

    Przypominam sobie pełne zaufania oczy mego ostatniego kotka, kiedy musiałam mu towarzyszyć w jego odejściu, w jego wyjściu z ogromnego cierpienia, jakim była jego choroba i starość. Byłam pewna, że “wiedział” wszystko, widząc mnie i mego męża przy sobie, patrząc nam w oczy, jakby mówiąc: “znam i ufam Wam, że chcecie mi pomóc”.

    Jestem zachwycona i zdumiona postawą przyjaciółki córki głównego bohatera, jak i jego samego; towarzyszyli “po ludzku” psom w ich ostatniej drodze, a dodatkowo mężczyzna ten dbał o szacunek do ich zwłok, zadbał, by podobnie, jak to jest z ludźmi, nie uległy one zbezczeszczeniu.

    Poczucie winy, że zabija się własne zwierzę, nawet z miłości i współczucia usypiając je, zostanie we mnie na zawsze.Zadecydowanie o tym, kiedy i czy zrobić to, jest dla mnie, jedną z najtrudniejszych decyzji, bo jest się wyrocznią “o życiu i śmierci”innej i do tego bliskiej istoty.

    Chcę na koniec dodać coś, co tylko pośrednio jest związane z tym wpisem, a chodzi tu o lekarzy i medycynę…
    Uważam, że większy respekt dla “naszych lekarzy”, w stosunku do lekarzy weterynarii, jest kompletnym absurdem.
    Wiedza i praktyka, którą muszą zdobyć ci ostatni, moim zdaniem absolutnie przewyższa inne rodzaje wykształcenia medycyny:
    -weterynarz musi znać mowę ciała wszystkich, tak zróżnicowanych od siebie gatunków zwierząt
    -musi znać anatomię wielu różnych gatunków istot, uwzględniając też ich ewolucyjny etap rozwoju,
    -musi znać tryb życia poszczególnych gatunków zwierząt, od dzikich począwszy, aż do udomowionych
    -na koniec powinien uwzględniać indywidualność każdego zwierzęcia, gdyż nie może stawiać pytań, może tylko obserwować i być empatyczny.

    Biedne zwierzęta, nie mogą nikomu powiedzieć, gdzie i co ich boli, co jest ich cierpieniem.

Leave a comment