Ewa Maria Slaska
Zawsze musi być ten pierwszy raz, bo jak nie, to piętrzą nam się w życiu przegapione okazje. Tak było też w minioną środę, gdy Tomasz Kycia nagrywał z kilkoma osobami z czterech pokoleń audycję i podcast o tym, jak to jest, być i żyć w Europie. Był Jakub, świeżo upieczony maturzysta, była Marlena, młoda dziennikarka z pokolenia Y, czyli millenialka, był sam redaktor, rówieśnik mojego syna, a więc pokolenie X, no i ja, przedstawicielka baby boomersów. Objęliśmy kolorowe spektrum czterech barw, od niebieskiego, przez różowy i żółty do fioletowego.

Ale ja właściwie wcale nie o tym chciałam, tylko o tym pierwszym razie. Nie, nie, nie był to mój pierwszy raz w radio i nie pierwszy raz w tym niezwykłym budynku z przełomu lat 20 i 30.

Powstał dokładnie na przełomie, budowano go bowiem od roku 1929 do 1931. Gmach jest dziełem Hansa Poelziga i jest nie tylko przełomowy chronologicznie, ale również architektonicznie i w zakresie projektowania budynków radiowych. W budynku znajdują się studia nagrań, redakcje i dwie sale koncertowe.



Z Wikipedii (zdjęcia 1 i 2), ze strony red. Tomasza Kyci (zdjęcie 3)
Budynek, typowe dzieło w stylu Bauhausu, ma trójkątny zarys i dwie zagięte ściany boczne; fasada pokryta jest pięknym brązowym klinkierem i z daleka zwraca uwagę rytmiczną powtarzalnością okien na parterze i trzech piętrach. Również wnętrza są niezwykłe. Rzeźba kobiety to Die Nacht (Noc), twórca – Georg Kolbe; figura została zniszczona przez nazistów; dziś stoi tu kopia. Lampy są dziełem Marlene Moeschke-Poelzig , architektki i rzeźbiarki.





To parter. Piętra są takie:


Rytm drzwi odpowiada rytmom podwójnych okien w pomieszczeniach.
No dobrze. A ten pierwszy raz?, zapytacie.
Będzie i pierwszy raz.
Otóż w budynku jest winda zwana Pater Noster (Ojczenasz). Po polsku też się tak nazywa: dźwig okrężny, paternoster, winda paciorkowa. Paternoster, bo ponoć jazda w górę lub w dół zajmowała tyle czasu, co odmówienie ojczenaszka i zdrowaśki, choć jest i inne wyjaśnienie – nazwa ma być analogią do sznura modlitewnego, zwanego paternoster.
Chodziłam do tego budynku od wielu lat, czasem rzadziej, na jakieś spotkania, czasem częściej, gdy czytałam tam cotygodniowy felieton. Gdy przychodziłam, czasami ktoś mnie pytał, czy podjedziemy ojczenaszkiem i zawsze odpowiadałam, że nie, a czasem dodawałam, że się boję. Chociaż szczerze powiem, ani nie jestem specjalnie strachliwa, ani nie wiem, czego się bałam. Ale nigdy się nie przejechałam.
Gdy 28 maja podchodziłam do budynku, zmierzając na nagranie podkastu o Europie, pomyślałam z żalem, że windy na pewno już nie ma, a ja jak ta kretynka, nigdy się nią nie przejechałam.
Weszłam do holu i zobaczyłam, że winda jest i jeździ. Gdy redaktor Kycia przyszedł po mnie, od razu zapytał, czy podjedziemy paternostrem na pierwsze piętro, a ja odpowiedziałam, że tak, bardzo chętnie. A gdy, już w windzie, opowiedziałam, że to mój “pierwszy raz”, pan redaktor przejechał się ze mną na trzecie piętro i przez trzy sekundy jechaliśmy w ciemności na szczycie szybu, po czym zaczęliśmy spokojnie wracać w dół.
Było świetnie!
A audycja będzie dziś TU – podcast od 17.17, audycja o godzinie 20.
Dziś jest też o godzinie 18 otwarcie wystawy “Freiheit, Gleichheit, Solidarność” / “Wolność, Równość, Solidarność” w Humboldt Forum w Berlinie, którą współorganizuję z Anną Krenz i Jemkiem Jemowitem. To też jest pierwszy raz.
Więcej TU

cuda, cuda…
https://taz.de/Polens-radikale-Bauernbewegung-Orka/!6013853/
PaterNoster – co za miłe wspomnienie!
Korzystałem z takiej windy ponad 60 lat temu, podczas wycieczki do Wiednia. Tam funkcjonowała w budynku Mensa, w którym nasza wycieczka jadała wczesne obiady.
O tej porze w budynku był spory ruch, do windy była kolejka, ale nie nas, Polaków, uczyć jak sobie radzić w kolejce.
Po prostu wskakiwaliśmy do pustej kabiny zjeżdżającej “pod ziemię” i hokus-pokus – wyjeżdżaliśmy spod ziemi ku zupełnemu zaskoczeniu osób czekających prawidłowo na windę.
Lech
Kiedyś, kiedyś nienawidziłam tego słowa, bo było często w obiegu i na śmierć o nim zapomniałam. Teraz, choć wydaje mi się archaiczne, to nie razi mnie, a to dlatego, że nie dostaję batów za każdą niesubordynację. Dyscyplina, czyli ze skórzanych cienkich rzemieni bat na tyłek, która wisiała na ścianie w mojej i koleżanek rodzinach w tamtych czasie nazywaliśmy właśnie pater noster. Nie pamiętam pierwszego razu ale pamiętam jak pierwszy raz włożyłam sobie w majtki mała poduszkę i myślałam ” a nie bije, wcale się nie boję” Od zawsze, kiedy pamiętam chciałam być wolna, więc zakazy omijałam. Mimo częstego lania (bez poduchy) wyrosłam na dobra dziewczynkę bez żalu i urazów do mamy.( bo lała mnie mama) Ojciec nosił na rękach i bronił. I to oto wspominam te Pater Noster. Pozdrawiam