Sylwia Malon-Schulze
Rozdział 1
Tomasz Radke, manager projektów w fimie Guard Lab, po raz kolejny przeglądał dokumenty, zbierając dane do comiesięcznego raportu. Szukał czegoś, co mogło go zaniepokoić. Była trzecia po południu. Słońce powoli przygotowywało się do zachodu. Zza okna biura, znajdującego się na piątym piętrze w budynku dzielnicy Schöneberg, widać było drzewa, których liście powoli zmieniały kolor.
Kiedy zadzwonił telefon, zbyt zajęty lekturą Tomasz zirytował się. Nie odbieram. To nie może być ktoś ważny. Po paru chwilach drgania telefonu ustały. Ale kimkolwiek była osoba dzwoniąca do niego, tak łatwo się nie poddawała. Telefon znów się odezwał.
Cholera, westchnął i nacisnął zieloną słuchawkę.
Słucham!
Tomek? Dzień Dobry. Głos w słuchawce wydawał się nieco roztrzęsiony.
Raczej rano, Leno. U Ciebie w Chinach jest 9 rano. Co tam w Państwie Środka?
Nic specjalnego, to co zawsze: smog, parno i duszno.
To Smog Free Tower nie działa?
Pewnie działa, ale, jak dobrze wiesz, zainstalowali go w Pekinie, nie u nas.
Nowy projekt chińsko-holenderski, pewnie rozszerzy swoje działanie. Ale nie dzwonisz chyba po to, aby pogadać o smogu?
Tak, no właśnie. Dostaliśmy jako firma ważne zaproszenie – na oficjalną kolację.
Kto ją organizuje? – przerwał jej Tomasz
Właśnie w tym sęk, mer miasta – odpowiedziała prawie szeptem. – Zaproszenie ma czerwoną pieczątkę. Musze dziś odpowiedzieć. Główna uroczystość odbędzie się kilka dni przed Golden Week w hotelu Shangrilla, czyli za dwa tygodnie i…
Lena! Co z Toba? Mer kilkumilionowego miasta wysyła Ci zaproszenie, a ty się pytasz, co robić?
Nie mi tylko firmie – poprawiła go skrupulatnie.
Lena Meiners, trzydziestopięciolatka, która ukończyła MBA w Hongkongu i była zatrudniona w firmie na wysokim stanowisku, powinna sobie radzić w takich sytuacjach. A tymczasem zawraca mu głowę. Wiedział, że była ambitna. A czasem nawet wykazywała się sporą inteligencją. Nie uznawała wakacji, co było dla firmy idealnym rozwiązaniem. Z wszystkimi uczestnikami projektu utrzymywała dobre relacje. Mówiła po angielsku i dość dobrze po chińsku. Często też wspominała o różnicach kulturowych, które dla niego były bullshitem, bzdurą i pieprzeniem kotka za pomocą młotka. Ale on potrzebował zdeterminowanych i zaangażowanych ludzi, a Lena taka właśnie była. Kiedy zbliżał się deadline, była jak błyskawica. A takie momenty trwały dziewięćdziesiąt procent czasu pracy nad projektem. Wszyscy narzekali na stres, słaniali się na nogach, a Lena odwrotnie, łapała wiatr w żagle. Jednak w niektórych sytuacjach była jak dziecko we mgle, dzisiejsza rozmowa to potwierdziła. Nie chcąc jej zrażać powiedział delikatnie:
Wiesz, jestem absolutnie pewien, że powinnaś pójść. I wiesz co?
Co?
Kiedy już tam będziesz, sprawdź czy ochroniarze mera są w pełnym rynsztunku ninja. Ostatnio mieli czarne kombinezony, kuloodporne kamizelki, metalowe hełmy i groźnie wyglądającą broń.
Lena się roześmiała.
Sprawdzę, ale ninja to chyba japońscy wojownicy.
Tym razem to Tomek się roześmiał.
Widzisz, i tu mnie masz.
Firma Guard Lab zdecydowała się wejść na chiński rynek po rozmowach z przedstawicielem Chińskiego Stowarzyszenia Badań i Rozwoju Przemysłu Farmaceutycznego – PHIRDA. Kiedy Tomasz na jednej z konferencji China BioMed Innovation Investment dowiedział się, że stowarzyszenie zaplanowało wizytę w Europie, od razu zaczął zabiegać o to, by odwiedzili również ich firmę. Był odpowiedzialny za planowanie i wdrażanie nowych produktów, czyli tak naprawdę za maksymalizowanie zysków finansowych. Takiej okazji nie mógł przepuścić. Udało się. Chińczycy spędzili w centrali firmy kilka godzin.
Lena w ich towarzystwie czuła się jak ryba w wodzie, co Tomasz odnotował z satysfakcją. Znała chińską etykietę, potrzebę uśmiechu i wymiany wizytówek. W ostatniej chwili zauważyła, że sekretarka dumnie opakowuje w papier prezentowy zegarek z kukułką.
Pani Marto, to nie jest dobry pomysł – powiedziała, ściszając głos.
-Jak to!? – obruszyła się kobieta. Młoda i ładna, ale bardzo konserwatywna. – To innowacyjny niemiecki mechanizm!
Ale w kulturze chińskiej może kojarzyć się ze śmiercią.
Akurat. – Pani Marta wydawała się być głucha na takie argumenty.
Klasyczny prezent, który kupiła, mógł jednak wywołać sporą konsternację, gdyby okazało się, że ktoś otworzy go przy wszystkich. Zegary znajdowały się na czarnej liście upominków u Chińczyków i nawet mimo międzynarodowego obycia goście mogli potraktować to źle. Szybko wymieniły więc upominek na to, co było pod ręką. Stary prezent, butelka wina o niemiecko brzmiącej nazwie Baron Philippe de Rothschild, był w sam raz. Co prawda wino pochodziło tak naprawę z rejonu Saint-Emilion, przez co było to swojego rodzaju faux pas, ale z dwojga złego lepiej ofiarować je niż zegarek, nawet z najbardziej innowacyjnym niemieckim mechanizmem.
Podczas obiadu, jeden z gości, pulchny pięćdziesięciolatek nagle uśmiechnął się radośnie i zaczął pić zupę z talerza, zamiast użyć łyżki. Nastąpiła chwila ciszy i… wszyscy poszli za jego przykładem. Lena od razu spojrzała na kelnerów, a ci bezszelestnie zabrali talerze, gdy tylko te znalazły się na stole. Nikt nie zareagował zaskoczeniem. Wszyscy zachowywali się tak, jakby to było normalne w Europie, a łyżki od dawna były przeżytkiem.
W ten sposób Lena zdobyła opinię świetnej organizatorki, która potrafi ogarnąć tysiące szczegółów, zaplanować to co trzeba i rozwiązać każdy problem dyplomatyczny. Kiedy więc kilka tygodni później szefostwo firmy było przekonane, że dzięki tak dobremu przyjęciu i po obiecujących rozmowach, warto wprowadzić ich lek na chiński rynek farmaceutyczny, Tomasz od razu pomyślał o niej jako o menadżerce projektu Moxoflokacyna. Pogania trochę z papierami do urzędów, odnajdzie się też przecież w tym chińskim młynie. To nie wymaga wielkiej wiedzy. Chodzi przecież tylko o przetarcie szlaków. Na początku zyski będą równie iluzoryczne jak umiejętności Leny.
Tak naprawdę nikt nie chciał się podejmować wdrażania projektu. Tomasz też nie. Zresztą nie wyobrażał sobie wyjazdu do Chin, o czym od wielu miesięcy mówili mu właściciele firmy. Skończył chemię na uniwersytecie i pracował kilka lat jako nauczyciel, ale zawieszono go za zbyt pochopne stosowanie kar wobec dzieci. Nie miał cierpliwości do dzieciaków, a jeszcze mniej do ich rodziców. Pracując w szkole marnował czas. Aż pewnego dnia doznał olśnienia – poszedł na podyplomowe zarządzanie projektami i postanowił się zatrudnić w firmie farmaceutycznej. Skacząc z jednej do drugiej dzięki head hunterom, jako czterdziestolatek wylądował dwa lata temu w Guard Lab. I żyło mu się nieźle. Ale kilka miesięcy temu jego wydatki wzrosły – przyszła na świat Lorena, jego oczko w głowie. Ani myślał przeprowadzać się do Chin, jego żona tym bardziej. Wszystko tam gniło, upał, wilgotność bliska dziewięćdziesięciu procent, zatęchłe, wilgotne ubrania. Spleśniałe buty. Bakterie, grzyby, komary… Nie to nie dla niego.
Ale wszystkie znaczące firmy od lat były już na chińskim rynku. W Guard Lab ktoś musiał zacząć temat. Lena się nadawała, a chyba nie miała nic przeciwko temu. I rzeczywiście zgodziła się bez wahania.
Rozdział 2
Goryle pilnujący wejścia do sali bankietowej przypominają bardziej triadę niż
wojowników ninjia, pomyślała z rozbawieniem Lena, wspominając niedawną rozmowę z Tomkiem. Wszyscy mieli pofarbowane włosy. Leny to nie zdziwiło, mężczyźni w Chinach chętnie poddają się zabiegom fryzjerskim, zwłaszcza gdy chcą sobie odjąć lat. Wzrostu jednak nie mogli sobie dodać. Ona sama miała metr siedemdziesiąt pięć i dwunastocentymetrowe obcasach, ochrona wyglądała jak ekipa karzełków. Kolacja z okazji Golden Week – święta proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej – miała miejsce w pięciogwiazdkowym hotelu. Lena weszła do ogromnej sali na pięćset osób, która mieściła kilkadziesiąt dwunastoosobowych stolików. Z satysfakcją odnotowała fakt, że wszystko było na najwyższym poziomie. Śnieżnobiałe obrusy, wspaniałe żyrandole, nadające pomieszczeniu odpowiedni blask, na stołach kryształowe kieliszki, czekające na napełnienie. Jeszcze nigdy nie była na przyjęciu na tak wysokim szczeblu.
Każdy gość dostał miejsce według ważności. Tego przestrzegano z bezwzględną
skrupulatnością. Do stolików odprowadzały gości hostessy odziane w wąskie liliowe sukienki chipao ze stójkami i krótkimi rękawkami. Dziewczyna, która opiekowała się Leną, wydała jej się tak zasuszona, jakby nie jadła niczego innego poza sałatą i to tylko raz w tygodniu.
Miejsce Leny znajdowało się przy stole numer szesnaście. Okrągły stół zbliża
biesiadników, pomyślała, siadając obok stu pięćdziesięciokilogramowego sąsiada,
któremu wybitnie musiała smakować kuchnia chińska. Nie zdążyła zamienić z nim wiele słów, kiedy usłyszała dzwonek, a zaraz po nim głuchy dźwięk bębna.
Od stolika numer jeden wstał postawny, budzący respekt Azjata. Razem z nim podniosło się natychmiast dwóch innych mężczyzn, tak do siebie podobnych, że Lena wzięła ich za braci.
Gan bei!
Majestatyczny ton mówcy od razu uświadomił Lenie, z kim ma do czynienia. A więc tak wygląda mer, czyli burmistrz, pomyślała. Prawdziwy władca absolutny. W sali panowała pełna szacunku cisza. Mer przemawiał krótko i skończył wystąpienie toastem czerwonym lokalnym winem Great Wall, pochodzącym z prowincji Hebei lub sąsiadującego z nim Shandongu. Widać, że szczycono się tutaj tym winem.
Lena rozglądała się dyskretnie. Nikogo nie znała. Dlatego tak bardzo zdziwiła się, gdy w pewnym momencie ktoś do niej powiedział Gan bei. Wiedziała, że oznacza to dosłownie ,,osuszyć kieliszki”. Z uśmiechem więc spełniła toast.
I jak smakuje pani nasze wino? – spytał jej nowy znajomy, patrząc na nią życzliwie.
Po chińsku, pomyślała, czując na podniebieniu cierpki smak. Zakręciła kieliszkiem i dotleniła napój, dzięki czemu poczuła jego rzeczywisty aromat. Powąchała go, zauważając jednocześnie, że wino nie przylega do ścianek a jego łzy szybko po nich spływają.
Dziękuję. Przypomina trochę Bordeaux.
Celna uwaga. Od ubiegłego roku w winnicy pracuje francuski winiarz, właśnie z Bordeaux. Robi fantastyczne cuvee, mieszając różne szczepy. Oczywiście skład mieszanki to jego tajemnica.
A kto wyprodukował to wino, które pijemy? – Niech zgadnę, odpowiedziała sobie w myślach, pewnie ktoś zmuszony korzystać tylko z kwaśnych winogron. Ale głośno nic nie powiedziała.
-Tego nie jestem pewien, ale… ja się przecież nie przedstawiłem. – Mężczyzna szybko podał Lenie wizytówkę, trzymając ją zwyczajowo w obu rękach. – Jack Guo.
Bardzo mi miło. Lena Meiners – odpowiedziała takim samym gestem.
Guo zaprezentował w odpowiedzi pożółkłe od papierosów zęby. Miał podkrążone i załzawione oczy, które świdrowały Lenę na wylot.
Great Wall ma naprawdę dobre wino – kontynuował temat, nie zważając na wcześniejsze dyplomatyczne uniki Leny. – To największy chiński producent. Uprawa winorośli zajmuje ponad osiemdziesiąt tysięcy hektarów na terenie dwóch prowincji na wschodnim wybrzeżu Chin. W zeszłym roku zebrano tam sześćdziesiąt tysięcy ton winogron.
Kiedy Guo opowiadał, Lena dyskretnie spojrzała na podany jej kartonik: Deputy Dyrektor, Foreign Affair Office of Municipal People’s Government. O, czyli urzędnik lokalnego biura do spraw współpracy z zagranicą. Może się przydać.
Zaczęto wnosić kolejne dania. Widząc to, Guo grzecznie podziękował za rozmowę iodszedł do swojego stolika. Lena usiadła i spojrzała na stół. Na głównym blacie zamontowano mniejszy ruchomy blat z grubego szkła. Na nim układano kolejne potrawy.
Lena przybliżyła do siebie ogórki z sosem sojowym. Ugryzła kawałek i zerknęła w głąb sali. Przy innych stolikach siedziało mieszane towarzystwo: i biali, i Azjaci. W większości ubrani elegancko, choć zdarzały się i chińskie pulowerki. Jeden z Chińczyków na chwilę zatrzymał na niej wzrok, jakby mówiąc, “Napuszona laowaiko, czego tutaj szukasz? My nie lubimy białych.” Z trudem przełknęła ślinę. Próbowała nie zważać na bolesny skurcz żołądka. Laowai to obcokrajowiec. Nie powinna się przejmować, nie była jedyną białą w tym miejscu. Przy jej stole siedziało pięciu przedstawicieli zachodniej kultury. Mężczyźni gawędzili między sobą, a kobiety co chwila parskały śmiechem. Lena zasłuchała się. Opowieści expatów o brunchach w pięciogwiazdkowych hotelach, patencie kursu żeglarskiego i planowanych wakacjach w Nowej Zelandii były jej zadziwiająco bliskie, choć sama jeszcze nie korzystała z takich uroków życia. Już niedługo i ja będę snuła takie plany, rozmarzyła się.
Kelnerzy właśnie roznosili kurczaka z orzeszkami ziemnymi. Lena ponownie poruszyła obrotowym blatem. Podjechała wołowina w sosie słodko-kwaśnym. Wzięła kawałek, rezygnując z kurczaka, który był za daleko.
Jak smakuje? – zagadnął konspiracyjnie sąsiad z prawej strony, próbując chwycić pałeczkami królewską krewetkę, zapiekaną w sosie pomidorowym. Po trzeciej próbie
odłożył ze złością pałeczki. Lena się uśmiechnęła. To dodało mu odwagi. Zawadiacko
chwycił krewetkę za ogon. – Do cholery z chińską etykietą! Całe życie jadłem nożem i
widelcem, a teraz mam tymi dwoma patykami uchwycić coś tak śliskiego i drobnego jak kawałek robaka.
Oboje parsknęli śmiechem. Po chwili już z rozbawieniem komentowali kolejne dania.
W tej zupie jedyną rzeczą, jaką ma wartość, jest jej nieprawdopodobna cena.
Lena spojrzała na zupę z płetwy rekina.
Tak, lepiej zostanę przy zielonej fasolce.
Jak długo jesteś w Chinach? – zagadnęła siedząca dwa miejsca dalej atrakcyjna brunetka.
Miała może trzydzieści pięć lat. Śmietana z kremu dyniowego, który właśnie pałaszowała, została jej w kąciku ust. Lena dała jej dyskretnie znak, że powinna się oblizać. Dziewczyna podziękowała uśmiechem.
Przyjechałam ponad rok temu – odpowiedziała Lena.
I jak się zaaklimatyzowałaś?
Lena wzięła głęboki oddech, by opowiedzieć o wszystkich swoich perypetiach w nowym kraju, kiedy ponownie rozległ się dzwonek i dźwięk bębna. Oznaczało to tylko jedno – Mer zamierzał coś uczynić. Gwar ucichł.
Majestatycznym krokiem mer zaczął przechadzać się po sali. Podchodził do każdego i wymieniał się z nim grzecznościami oraz wizytówkami. Dwóch towarzyszących mu Azjatów pilnowało, by nie dopuścić do pominięcia kogokolwiek. Po dłuższym czasie mer dotarł do stolika Leny. Była bardzo atrakcyjną kobietą, co skutecznie zaburzyło koncentrację mężczyzny.
Gan bei! – powiedział pozornie beznamiętnie, ale widać było, że aż skręcało go z emocji.
Lena była zaskoczona. Widoczne zainteresowanie mera ją zakłopotało, zwłaszcza, że usłyszała część dialogu, jaki przeprowadzili po chwili z Guo. Nie odeszli zbyt daleko.
Dobry gust szefie – rzucił Guo do mera, uśmiechając się jak idiota.
Przypomina mi Jingchu Zhang. Ma takie bławatkowe oczy.
O, tak!
Gan bei, Jack.
Gan bei, szefie.
Nasza laowaika, cudzoziemka, ma jeszcze jedną zaletę, ale o tym musisz dowiedzieć się od niej sam – powiedział tajemniczo mer.
Resztę rozmowy zagłuszył gwar. Lena poruszała się niespokojnie. Do jej stolikaponownie zmierzał Jack Guo. Tym razem nawiązał do branży, którą się zajmowała.
Tak, jest przepaść między Europą a Azją w tym zakresie. Ale chińskie organizacje są skuteczne i mam wrażenie, że ich członkowie mają coraz głębsze zrozumienie dla innowacji i polityki międzynarodowej.
Co przez to rozumiesz? – zapytała zaciekawiona Lena.
Spojrzał jej głęboko w oczy i nagle postanowił zmienić temat.
Wiesz to nie jest kwestia do rozważania na bankiecie. Pomówmy lepiej o filmie. Widziałaś Johna Rabego? Taki film chińsko-francusko-niemiecki.
Nie, a powinnam?
Może cię zainteresować
Dlaczego?
Pewnie nie wiesz, że jesteś podobna do Jingchu Zhang, aktorki, która grała w filmie.
Lena posłała Guo uroczy uśmiech, ale wewnątrz aż się gotowała ze złości. To tak traktuje się przedstawicielkę poważnej firmy? Zauważając jej bławatkowe oczy? Była wściekła, ale postanowiła zachować profesjonalizm. Nie da się wciągnąć w tę głupią grę.
Wiesz, nie zdradzaj mi szczegółów, sama obejrzę.
Od dalszej dyskusji uratował ją kolejny sygnał bębna i dzwonka. Mer przestał już gratulować, wymieniać grzecznościowe formułki, namaszczać i przyjmować wybrańców do swojego grona. Wychodził. Kelnerzy natychmiast zaczęli sprzątać zastawę. Gao, widząc znikającego w drzwiach szefa, rzucił szybko:
To ja się już pożegnam.
Zmęczona Lena usiadła przy stole. Sala pustoszała. A więc tak wyglądają przyjęcia w tej części globu – pomyślała. Nie miała siły się dziwić. Prawie wyrwała niecierpliwemu kelnerowi z ręki swój deser i nie zważając na jego zamiary, zjadła go.
Teraz możesz zabrać talerzyk – powiedziała, wstała od pustego już stołu i wyszła.
Schodziła schodami, powoli odliczając w myślach kolejne stopnie. Otaczały ją głosy takich jak ona osób – oszołomionych i zaskoczonych. W holu spojrzała w duże kryształowe lustro. Tych kilka godzin wyraźnie odbiło się na jej twarzy. Skinęła ręką na boya, dając mu znak, że potrzebuje taksówki. Kiedy siedziała w zużytym volkswagenie, myślała już tylko o tym, jak bardzo jest zmęczona. Jutro będzie nowy dzień, a ona musi się wyspać.
Rozdział 3
Kilka dni po złotym tygodniu Jack Guo wykonał z pozoru niezobowiązujący telefon do Leny. Pogadali o pogodzie, o tym, gdzie kto spędzał wolny czas, który wprowadzono w celu rozruszania turystyki wewnątrz kraju. Jack na przykład odwiedził rodzinę w Wuhan.
Po chwili mężczyzna znów wrócił do filmu. Lena trzymając słuchawkę przy uchu, szybko sprawdziła obsadę filmu w Baidu – najpopularniejszej wyszukiwarce w Chinach. A więc mnie wkręca, pomyślała.
Ten film opowiada o Niemcu, który uratował dwadzieścia tysięcy Chińczyków przed rzezią japońską. Pewnie jest interesujący, ale dlaczego właśnie o nim cały czas opowiadasz?
No jak to? Przecież pochodzisz z Berlina, jak John Rabe.
I jak tysiąc innych osób – Lena się uśmiechnęła.
Jack Guo na chwilę zamilkł, nie wiedząc co odpowiedzieć.
Wiesz, będę w przyszłym tygodniu w okolicach twojego biura. Chciałbym cię odwiedzić, jeśli znajdziesz dla mnie czas.
Wreszcie przechodzi do rzeczy, pomyślała Lena, a głośno powiedziała: Zapraszam oczywiście.
Jack wylewnie podziękował. Prawda była taka, że mer go przeczołgał i nakazał jak najszybszy kontakt z przedstawicielką tej dużej firmy farmaceutycznej. Mer węszył tu spory interes i nie chciał zrezygnować, mimo iż Jack, sprawdziwszy Lenę, doszedł do wniosku, że to mała płotka, która zaplątała się w sieci na grube ryby.
Lena zamyśliła się. Usiadła w głębokim, skórzanym fotelu i zapatrzyła się na spowity mgłą potężny kompleks handlowy Wanda Plaza za oknem.
Widać było jedynie zalegający od kilku dni smog zabarwiony przez ostatnie promienie zachodzącego słońca i pierwsze światła neonów. Już od kilku miesięcy nie widziała błękitnego nieba.
Wciąż nie mogła się do tego przyzwyczaić. To już ostatnie takie dni, później będzie gorzej – zostanie 94% wilgotności, ale będzie znacznie zimniej. Znajomi, którzy przeżyli już tutaj zimę, opowiadali, jak olej zamarzał im w butelce.
W jej oczach pojawił się cień. Była zdenerwowana, choć starała się tego po sobie nie pokazywać. Permanentny brak postępu w projekcie stawiał jej karierę pod znakiem zapytania. Od jakiegoś czasu cierpiała na bezsenność. Nie miała apetytu. Była zmęczona kilkumiesięcznym użeraniem się z niewykwalifikowanymi urzędnikami,faktem, że nie przepisów, brakiem spójnych programów.
Zatrudniła adwokata, aby pomógł jej popchnąć sprawę do przodu. Z jego podania wynikało, że zna standardy współpracy z administracją publiczną. Kiedy He Yikun pojawił się w jej biurze, od razu zrobił na niej wrażenie. Szczera, przystojna twarz, awanturniczy typ urody. Wyglądał jak mieszanka samotnego żeglarza, alpinisty i uczestnika wyprawy badawczej. Taki człowiek musi sobie poradzić z jej problemem. Przyjęła go jako asystenta. Miał od strony prawnej reprezentować interesy Guard Lab w Chinach. Na początku była zachwycona. He od razu przystąpił do działania. Obdzwonił znajomych w FDA i urzędach. Sprawiał wrażenie jakby miał rozległe znajomości. Ale po paru tygodniach żadnych postępów nie było widać. Lena zaczęła mieć złe przeczucia.
Obserwowała go teraz przez szklane drzwi, gdy kroczył pewny siebie przestronnym korytarzem w kierunku jej pokoju. Jack Guo był dla Leny zagadką. Zdawała sobie sprawę, że jedynym produktem, jakim handluje, jest guanxi, czyli nieformalna sieć znajomości. Ale tylko on wiedział, jak szeroko ją definiuje. Kiedy rządy sprawuje jedna partia, mająca kontrolę nad całą gospodarką, guanxi może być mieszanką wybuchową. Tak naprawdę o kontraktach rządowych, licencjach w sektorach telekomunikacji, finansach, farmaceutyce decydowały tak zwane czerwone koperty. Lena znała ten obyczaj. W Chinach czerwony kolor jest uważany za symbol szczęścia, dlatego Chińczycy regularnie z okazjiślubów, narodzin, obchodów Nowego Roku czy innych uroczystości dają wszystkim czerwone koperty – hongbao – z pieniędzmi. Ale są też inne okoliczności, w których takie koperty się sprawdzają. I właśnie te okoliczności najprawdopodobniej miały się stać udziałem Leny.
Kiedy Jack wszedł do gabinetu, Lena nieco się uniosła i podała mu rękę. Jego dłoń była wiotka i szorstka w dotyku. Lena chciała, by Jack czuł się u niej dobrze, dołożyła więc wszelkich starań, by powitanie z jej strony było serdeczne, choć w brzuchu czuła wiercący ból.
Bardzo się cieszę, Jack, że mnie odwiedziłeś,
Ach, Lena, to ja się cieszę. Jak ci idzie?
Świetnie, świetnie, niesamowicie. A tobie?
Jack ostentacyjnie rozejrzał się po biurze.
Piękne biuro, naprawdę wyjątkowe – rzekł, wyciągając jednocześnie butelkę Great Wall, o którym rozmawiali podczas przyjęcia.
Lubisz wino? – zapytała Lena.
Uwielbiam! Ta butelka to wyjątkowy rocznik – zapiał z zachwytu jak kogut. – Mój
nieśmiały nos chińskiego degustatora win, z zamiłowania, dodam, wyczuwam w tym
roczniku czarną porzeczkę. Wino jest dość rześkie i idealnie będzie komponowało się ze spaghetti bolognese.
Jack był z siebie dumny. Miał poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Mer zlecił mu tę sprawę, a on był wirtuozem. Potrafił wyczuć klienta, a później dać nieświadomej jednostce, by nie powiedzieć, nieświadomemu frajerowi, nadzieję na wiele zwycięstw na chińskim rynku. Jack był bardzo zadowolony z tego, że jest urzędnikiem. Co prawda, ostatnio coraz głośniej mówiło się o wprowadzeniu ograniczeń, i to go smuciło. Nowe przepisy, które miały wejść w życie od przyszłego roku, dokładnie określały, jakim majątkiem mogą dysponować urzędnicy, jakie mają mieć samochody, domy, czy mogą korzystać z ochrony, a nawet czy mają prawo do sekretarek. Ale takie drobiazgi na razie nie zaprzątały mu głowy. Mer wyjechał na wycieczkę zagraniczną, którą ufundował jeden z zachodnich koncernów farmaceutycznych, a Jack pracował nad swoim awansem. Był świadomy tego, że jeszcze długa droga przed nim, ale, jak to powiedział największy mędrzec w historii Chin, Konfucjusz, człowiek, który ma przenieść góry, zaczyna od przenoszenia kamyków. Czasem, widząc zachłanność i interesowność swoich szefów, Jack czuł, że tej góry nigdy nie przeniesie, a nawet się do niej nie zbliży, ale walczył dalej, wykonując kolejne polecenia mera. Awans też zależy od guanxi,a on był lojalny wobec zwierzchników. I wypracował swój styl.Przez lata obserwował innych urzędników, podpatrując jak zjednywali sobie zaufanie innych.Ten styl wymagał efekciarstwa,pochlebstw i kokieterii. W rozmowie z Leną postanowił postawić na sprawdzony system.
Elegancki gabinet i piękny widok – powtórzył Jack.
Dziękuję, szukaliśmy takiego miejsca od kilku miesięcy. Dopiero niedawno udało się nam tutaj przeprowadzić – odpowiedziała Lena
Tak – pociągnął nosem – jeszcze czuć dyskretny zapach świeżej farby.
Dobrze, że dyskretny – roześmiała się Lena. – Usiądź proszę.
Do gabinetu weszła sekretarka, przyniosła herbatę. Uśmiechając się, nalewała herbtę do maleńkich czarek. Srebrny czajniczek, wyglądający jak małe arcydzieło, trzymała wysoko nad stołem. Oddaliła się niepostrzeżenie. Jack sięgnął po czarkę.
Jak interesy? – zapytał przyjaznym tonem.
Lena drgnęła. Nie dowożą, ale ciekawe, co ty wiesz o moich potyczkach z CFDA, pomyślała. Postanowiła zaryzykować.
Słuchaj, mam problem. Złożyliśmy wszystkie niezbędne dokumenty wymagane przez chińskie FDA.Dosłownie wszystkie, które są potrzebne, by zarejestrować lek. Chodzi o moxoflokacynę, zatwierdzoną już w innych krajach.
Jak słuchał uważnie, coraz wyraźniej widząc, że Lena naiwnie wierzyła w urzędnicze procedury i oficjalne podejście do tematu. Rozmowę przerwała im ponownie sekretarka, która wniosła tacę z sezonowymi krabami z jeziora Yangcheng. Skorupiaki były już rozłupane.
I co dalej? – Jack poczęstował się kawałkiem mięsa.
Do wniosku dołączyliśmy koncesję, licencję, kopię certyfikatu GMP, czyli dobrej praktyki produkcyjnej, informację patentową, wykorzystywane normy farmaceutyczne, raport z wcześniejszych testów, krótko mówiąc – spełniliśmy wszystkie wymagania dokumentacyjne.
Zobacz – pokazała mu spis załączników. – Ale po kilkudziesięciu dniach poproszono nas o uzupełnienie dokumentów. Po kolejnych kilkudziesięciu o kolejne. Jack uniósł brwi i komicznie wywrócił oczami, czego Lena, zaaferowana opowiadaniem, nie zauważyła.
Następnie zleciliśmy zalecane we wniosku badanie leku międzynarodowemu ośrodkowi badawczemu w Chinach. Ten wystawił pozytywną opinię, ale okazało się, że nasza firma, nie może się oprzeć na tych raportach. Przedstawione wyniki były zdaniem chińskiego FDA bezwartościowe.
Dlaczego?
Bo okazało się, że to niewłaściwe laboratorium. Tak sprawa przedłużyła się o kolejne kilka miesięcy.
Zapadła cisza. Jack pochylił się do przodu i spojrzał Lenie w oczy. Widać było, że jest
wściekła. Nie próbowała nawet ukrywać wzburzenia.
Posłuchaj mnie, Leno. Znam się na tym – zaczął Jack tonem, który choć przyjazny,
wykluczał wszelką dyskusję. – Produkty farmaceutyczne podlegają zasadom rejestracji leków, które są oparte na chińskiej polityce lekowej i przepisach jej wdrażania.
Ja wiem, ale czemu to tyle trwa? Nic nie rozumiem. Mijają już blisko dwa lata, a my ciągle kręcimy się w kółko i jesteśmy na etapie uzupełniania wniosku.
Bo widocznie robisz to nie tak, jak trzeba.
Zapadła chwila ciszy.
Jeśli tak, to po prostu wspaniale, cudownie. Ile właściwie jest warta ta chińska polityka lekowa i jej wdrażanie?
Wszystko ma swoją cenę – odpowiedział Jack bez emocji. – Sama wiesz, że chiński rynek jest trudny ze względu na wysoki stopień protekcjonizmu.
To nic nowego – spojrzała na niego z wyrzutem.
Ale nie tylko o to chodzi. Mamy też problemy z ochroną własności intelektualnej, wysokie koszty marketingu i dużą konkurencję.
Co ty nie powiesz, pomyślała. Jej trwanie w świętej naiwności powoli mijało. Spojrzała na Jacka uważnie i zapytała:
Dlaczego wy nigdy nic nie mówicie wprost?
Dobrze – powiedział Jack wzdychając – powiem wprost. Mam rozległe kontakty w tej branży. Mój kolega ze szkolnej ławy, Wang, jest dyrektorem w dziale inwestycji w sektorze ochrony zdrowia. Ma dostęp do właściwych laboratoriów. Już rozmawiałem z nim o tobie. Doślij mu więcej informacji o firmie i lekach. Ma dobre kontakty, może nawet obejść nadzór CFDA.
Lena nie spuszczała z niego wzroku. Było jej słabo ze strachu albo przemęczenia. W każdym razie dla niej Jack mówił do rzeczy. Tego rozwiązania nie brałam pod uwagę. Muszę porozmawiać z Tomkiem, myślała gorączkowo.
Jack kontynuował:
Prawdziwą pracę zostaw doświadczonemu człowiekowi. Wang to profesjonalista. Ma opinię najlepszego z najlepszych. Przyjrzy się dokumentom, uzupełni każdy moduł, który będzie niezbędny. Badania, testy, laboratoria, próby kliniczne to jego świat. Poprowadzi proces przed badaniem klinicznym i po nim. No i jest w komisji układającej listę leków refundowanych i ma wpływ na zamówienia szpitali – dodał jakby mimochodem. – Wszyscy będą szczęśliwi, a potem podzielimy się kawałkiem tortu.
Lena popatrzyła na Jacka uważnie. A więc to jest powód, dla którego tu przyszedłeś – pomyślała.
Tylko, że u mnie pracuje He Yikun, który jest chińskim prawnikiem i wie, co robi.
Chyba nie wie, skoro dalej tkwisz w miejscu.
Lena westchnęła. Straciłam miesiące, walcząc z wiatrakami, a to wy mnie blokowaliście.
Chcę powiedzieć, że u nas panuje kultura czerwonych kopert – rzucił Jack i klepnął dłonią w stół.
I jeszcze jedno – pokazał swój smartfon. Lena widziała, że smartfony zastąpiły już tradycyjne portfele. – Żadnych śladów, żadnych papierów, śladów elektronicznych, pokwitowań, umów, nagrań wideo. Nie używamy kont bankowych ani kart kredytowych. Tylko gotówka. I na pewno nie ty powinnaś ją przekazać. Biały człowiek wzbudza zainteresowanie.
Lena myślała szybko. Takiej decyzji nie mogła podjąć sama. To zbyt ryzykowne. Ale jednocześnie czuła się jak kanarek, który wyleciał z klatki. A sądziłam, że pozjadałam wszystkie rozumy.
Taaak – powiedziała ostrożnie. – Muszę się skonsultować w tej sprawie, ale dam ci znać. Twoja propozycja jest ciekawa. Zastanowimy się nad nią.
Kiedy Jack wyszedł, Lena wylała całą butelkę wina do zlewu. Niech sam sobie pije to świństwo.
***
Fragment powstającej właśnie, a więc wciąż jeszcze niewydanej powieści Berlińskie Satori. Autorka osiem lat mieszkała w Chinach, a obecnie mieszka w Berlinie. Satori to buddyjski termin oznaczający przekraczanie wszelkich przeciwieństw.
