Transsyb (12)

Zbigniew Milewicz

Największy humanista wszechczasów…

Nazajutrz rano po tajfunie nie ma już śladu, niebo jest pogodne, ale czuć już chłód jesieni. Spod dworca morskiego łapię autobus na lotnisko. Edmunda jeszcze nie widzę, lot do Moskwy mamy dopiero za parę godzin. Przyjeżdża następnym autobusem, pełen wrażeń i wyraźnie zmęczony. Sam też czuję się nieszczególnie, jakby grypowo. Chwali się, jakie obiekty i muzea zwiedził, ile zdjęć strzelił.

– A jak z panienkami ? – pytam.
– Żadnej – odpowiada.
– To tak, jak ja – pocieszam go.
– A Larissa?
– Z przyjaciółmi nie romansuję.

W hali odlotów nie ma nawet toalet, są tylko w części międzynarodowej. Na domiar złego robi się coraz tłoczniej, na szczęście działa klimatyzacja. Przez megafon i na elektronicznych tablicach zapowiadają jedno opóźnienie za drugim, oficjalnie nie wiadomo z jakiego powodu. Podobno tajfun jeszcze do końca się nie uspokoił, dzięki temu mam sporo czasu na uzupełnienie notatek z podróży. Polecimy liniami Aerofłotu. Rejestracja pasażerów naszego samolotu zaczyna się z dwu i pół godzinnym opóźnieniem, startujemy z trzygodzinnym, ale nie z powodu tajfunu, tylko jakiejś tajemniczej przesyłki. Wszyscy dłuższą chwile grzecznie siedzą już w fotelach zapięci pasami, pilot grzeje silniki Boeinga, tylko „rękaw” jeszcze nie odłączony. Dopiero kiedy przychodzi zdyszany kurier z niewielką paczką i stewardessa podpisuje odbiór, ruszamy w drogę.

W ramach rekompensaty za niepunktualność obsługa permanentnie karmi nas i poi przez cały czas lotu, który trwa kilkanaście godzin. W drodze do Moskwy lądujemy planowo w Ufie, gdzie dosiada się grupa nowych pasażerów i kulinarna orgia trwa dalej. Śliczna stewardessa próbuje namówić mnie jeszcze na ciasteczko. Błagam o litość.

Na lotnisku w Domodiedowie lądujemy o 1:30 czasu moskiewskiego, cofam wskazówki zegarka o dziewięć godzin. Między Moskwą i Władywostokiem jest siedem stref czasowych. Kontrola paszportów przebiega sprawnie, zabieramy bagaże i ucinamy sobie drzemkę w jednej z poczekalni lotniska, które odbudowuje wiarę Edmunda w rosyjską cywilizację techniczną XXI wieku. Jest wszystko, co powinno się znajdować na międzynarodowym dworcu lotniczym, nawet stylowa czasownia, czyli kaplica, w której można się pomodlić. Drzemiemy na wszelki wypadek na zmianę, żeby nie zostać bez bagaży, później jednym z pierwszych, porannych autobusów jedziemy do miasta. Temperatura w Moskwie wynosi kilka kresek powyżej zera, wieje przenikliwy, zimny wiatr. Najpierw tranzytowa wiza białoruska, bez niej nie sprzedadzą nam biletu na pociąg do Warszawy.

Przyjemność kosztuje 45 dolarów od łebka, bo chcemy być obsłużeni ekspresowo, ale swoje w kolejce do ambasady a później do okienka trzeba odstać. Rozmarzam się, wieje dobrze znanym klimatem PRL-u, kiedy ludzie zawierali w kolejkach znajomości, wymieniali różne cenne informacje, wychodzili na chwilę coś innego załatwić, później robił to sąsiad. Większość interesantów to Rosjanie, dla których biurokracja jest nadal zjawiskiem normalnym, ale Edmunda ponoszą nerwy, odwykł od niej. Korytarzem, po czerwonym dywanie, przechodzą czasem urzędnicy w ciemnych garniturach i urzędniczki w nie rzucających się w oczy kostiumach; kroczą dostojnie, z poczuciem godności, na twarzach znajomy wyraz stonowanej pogardy, albo łaskawej obojętności. Wtedy rozmowy w kolejce przycichają i automatycznie wszyscy cofamy się pod ścianę, mimo że korytarz szeroki. Słowem, panuje oczekiwany w tym Przybytku Władzy Absolutnej, porządek i dyscyplina. Nawet strażnika tutaj nie trzeba, ale siedzi z boku przy stoliku, czujny na wszelki wypadek.

Wydaje mi się, że biorę udział w jakimś spektaklu teatralnym, że wszyscy gramy na przykład „Rewizora“ Gogola i w związku z tym chce mi się dla odmiany śmiać. Uświadamiam sobie, że ten spektakl leci we wszystkich rosyjskich urzędach, codziennie , od stuleci i nic nie wskazuje na to, aby przyszłość zapowiadała jakieś zmiany repertuarowe. To przestaje być już śmieszne.

Wizy będą po południu, można jeszcze pochodzić po mieście. Ambasada znajduje się niedaleko Placu Czerwonego, gdzie trafiamy na wyjątkową uroczystość. 130-lecie urodzin Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego. W obchodach bierze udział jakieś kilkadziesiąt osób, są sztandary i emblematy dawnej ZSRR, komunistyczni weterani w gali mundurowej i po cywilnemu, wszyscy przy medalach, młodzieży niewiele. Pewna starsza towarzyszka niesie transparent z napisem: „Feliks Dzierżyński, największy humanista wszechczasów“, w związku z czym wielu turystów robi jej zdjęcia, ja też, bo to bardzo odkrywcza informacja. Wiem przypadkiem, gdzie mieszka wnuk solenizanta, który pracuje jako artysta kabaretowy w moskiewskiej estradzie, ale nie starczy mi już czasu, żeby go odnaleźć i powspominać dziadka. Może kiedyś będzie jeszcze sposobność ku temu.*

Pociąg do Warszawy odjeżdża z Dworca Białoruskiego o godzinie 20.00. Nika przychodzi, żeby się jeszcze raz ze mną na krotko spotkać przed podróżą. Widzi, że jestem w paskudnej kondycji fizycznej, więc wciska mi garść jakichś prochów, każe je połknąć i popić wodą. To są te jej naturalne preparaty lecznicze, które rozprowadza. Mamy z Edmundem miejsca w wagonie sypialnym, kładę się na łóżku i natychmiast zasypiam ciężkim snem. Budzę się dopiero późnym rankiem następnego dnia, zdecydowanie zdrowszy. Białoruska kontrola graniczna trzepie nasze bagaże, nie mają się do czego przypiąć, dokumenty tym razem są w porządku. Polskiego celnika dziwi tylko, że dwóch starszych panów zamiast na wczasy do Turcji, pojechało na Syberię i jeszcze dalej.

– A jakby nas tak coś złego po drodze spotkało? – Jego dziadek był na zesłaniu w Sybirze i on by tam za żadne skarby z własnej woli nie pojechał.

– Do Turcji można teraz pojechać – mówi Edmund i jak go znam, tak uczyni. Posiedzi parę dni w Monachium, zrobi przepierkę, od nowa się spakuje i ruszy do Alanii, albo gdzie indziej w świat. Ma rację, póki oczy widzą, nogi chodzą, a serce jeszcze chce, trzeba się ruszać. Ta jego ruchliwość ma poza tym czysto pragmatyczne podłoże, wielkopolski chytrus nie zamierza pozostawić po sobie żadnego pieniężnego spadku i wszystko, co jeszcze ma na koncie, chce przejeździć i przelatać.

– Przynajmniej moja rodzina będzie dalej żyła w zgodzie – rechocze.

Przekorny los co rusz daje mu jednak coś wygrać na giełdzie, więc martwi się, że może nie zdążyć z wydaniem całej forsy.

Każdy ma swoje zmartwienia. Malarz Sława w Irkucku nie wie dla odmiany, jak uzbierać na bilet kolejowy do swojej matki; mam wyrzuty sumienia, bo mogłem przynajmniej kupić jeden jego obraz, na dobry początek, albo zwyczajnie dać mu pieniądze na ten bilet. Rzecz w tym, że poruszamy się w dwóch światach – Edmund i ja w dosyć humanitarnym, a Sława na krawędzi egzystencjalnego minimum. Przy okazji tej podróży transsybem one gdzieś się tam na chwilę spotkały a później każdy podążył dalej swoimi utartymi koleinami. Ale to już temat na oddzielną historię.

___

* Dzisiaj w to już wątpię.

2 thoughts on “Transsyb (12)

  1. Komentarz Teresy na pożegnanie z Transsybem:

    “Ciekawa podróż że Zbychem się już skończyła, żal trochę, jak to zawsze bywa…
    Potwierdza się fakt przydatności notatek dokonanych w podróży, nadają one dodatkowej świeżości wspomnieniom sprzed lat… Czyli, jakby to wszystko działo się wczoraj…
    A tymczasem to dzisiaj kompletnie inaczej już wygląda.

    Dziękuję Zbychoo… Pozdrawiam”

    TRu

  2. To ja dziekuje chyba najwytrwalszej mojej Czytelniczce i serdecznie odpozdrawiam.

Leave a reply to zbychoo Cancel reply