Peru 8

Wczoraj pisałam o tym, jak ciekawie dzięki Facebookowi układa się nam życie towarzyskie. Dziś nasza autorka w ostatnim akapicie też porusza ten temat…

Joanna Trümner

Dżungla Amazońska

W ostatnią noc w Cuzco długo nie mogę zasnąć. Myślę o ostatnim dniu spędzonym z Martinem w Świętej Dolinie Inków i o mojej porannej rozmowie z nim. Mijaliśmy właśnie kolejne małe miasteczko w Świętej Dolinie, kiedy z okna samochodu zobaczyłam korowód pogrzebowy, idący główną ulicą miejscowości. Tym razem nikt z żałobników nie kołysał trumny w rytm muzyki, a uczestnicy procesji ubrani byli na czarno. Opowiadam Martinowi o pogrzebie młodej dziewczyny, który widzieliśmy na drugim końcu Peru, w okolicy Nazca, i pytam go, czy rzeczywiście tradycje pogrzebowe w tym samym kraju tak bardzo się różnią. Po chwili namysłu Martin wyjaśnia, że różnica polega na innej interpretacji katolicyzmu w różnych regionach. „Zanim staliśmy się katolikami, mieliśmy w różnych regionach przez tysiące lat swoje własne kultury, religie i wartości”, mówi. „Potem przyszli Inkowie, w pewnym sensie pierwsi „konkwistadorzy”, którzy przywłaszczyli sobie osiągnięcia innych kultur, nieraz nazywając je swoimi”, dodaje. „Inkowie to kultura, która trwała tylko przez niecałe 300 lat, jej popularność wynika tylko z tego, że udało jej się podbić duże tereny i stworzyć Imperium Czterech Części. Panowali na tyle krótko, że zabrakło im czasu do zniesienia lokalnych wpływów i tradycji”. Od Martina dowiaduję się, że obrządki pogrzebowe na terenie całego kraju mają jeden wspólny mianownik, mianownik, który prawdopodobnie dotyczy też terenów innych państw, będących kiedyś częściami Imperium Inków, czyli Ekwadoru, Boliwii, Kolumbii, Chile i Argentyny. Tym mianownikiem jest przekonanie, że spalenie ciała zmarłego jest karą za niegodne życie, karą równoznaczną ze znalezieniem się w piekle. Dzięki temu przekonaniu Hiszpanom udało się podbić Imperium. Trzynasty władca Inków, Atahualpa, odmówił początkowo poddania się władzy hiszpańskiej i nawrócenia na chrześcijaństwo. Po wielomiesięcznym pobycie w areszcie domowym został, pomimo zgromadzenia obiecanego okupu (ponad 6 ton złota i 11 ton srebra), oskarżony przez Hiszpanów o brak współpracy, kazirodctwo i poligamię i skazany na karę śmierci przez spalenie na stosie. Była to dla niego tak niepojęta i najgorsza z wszystkich kar, że w jej obliczu Atahualpa zgodził się na przyjęcie przed śmiercią chrztu, a za nim podążyli jego poddani.To posłuszeństwo wobec Hiszpanów nie opłaciło się, Atahualpa i tak został niebawem uduszony. Martin opowiada mi o jeszcze innym zwyczaju pogrzebowym, typowym dla regionu And. W rok po pogrzebie rodzina wygrzebuje trumnę z ziemi i wyjmuje z niej czaszki zmarłych, które stają się częścią urządzenia domu wiszą na eksponowanym miejscu w jadalni i uczestniczą poniękąd dalej w życiu rodziny. Martin rozbraja mnie, dodając: „u mnie w domu też wis babcia z dziadkiem”. Nie wnikam już w to, jak można w biały dzień po prostu wygrzebać sobie trumny na cmentarzu i coś z nich wyjąć, gdzie są strażnicy, administracja cmentarza? „Co kraj to obyczaj”, myślę uśmiechając się do Martina.

Jestem pewna, że będzie mi brakowało jego poczucia humoru, podobnie jak bbędzie mi brakowało jego przepełnionego historią miasta i jego tęczowej flagi, która na początku wywołała u mnie zaskoczenie.

Rano ruszamy w podróż do Parku Narodowego Manu, na pograniczu Kordylierów Wschodnich i peruwiańskiej części dżungli amazońskiej. Tym razem jesteśmy częścią małej ekspedycji, w samochodzie oprócz nas jedzie kierowca, dwóch przewodników i dwie amerykańskie turystki. Przed wjazdem na teren parku zatrzymujemy się w małym, malowniczym miasteczku, Paucartambo. Zwiedzamy muzeum historii parku, gdzie znajdujemy też informacje o indygennej ludności tych terenów. Tu też natykam się na kolejny polski akcent. Rezerwat Biosfery Manu zawdzięcza wpisanie na listę UNESCO w r. 1987 Celestino Kalinowskiemu. Ojciec Celestina, Jan, pracował na zlecenie Konstantyna i Aleksandra Branickich przy tworzeniu w XIX wieku Muzeum Zoologicznego w Warszawie. Jeździł po świecie w poszukiwaniu interesujących okazów, dwa lata spędził w okolicach Władywostoku, skąd wyruszył w drogę po Korei i Japonii. W roku 1889 bracia Braniccy sfinansowali mu wyjazd do Ameryki Południowej. Tu ożenił się z Peruwianką, Marią Villamonte, i nigdy już nie wrócił do Polski. Zamieszkał w rejonie Manu, gdzie prowadził badania naukowe. W pracach często towarzyszył mu syn Celestino (jeden z czternaściorga dzieci!!), który niestety nie mówił już po polsku. Podobnie jak ojciec Celestino Kalinowski jako dorosły mężczyzna zarabiał na chleb zbierając i preparując rozmaite okazy roślin i zwierząt, które sprzedawał następnie do muzeów i placówek naukowych w różnych zakątkach świata.

Oglądamy jeszcze mały, piękny kościółek w Paucartambo, w którym widzę kolejną wersję Matki Boskiej. Tym razem jest to Matka Boska sprawująca pieczę nad dżunglą, otoczona papugami.

Za miasteczkiem droga staje się coraz gorsza, jedziemy po strasznych wertepach, przy każdym mijanym kilometrze coraz bardziej żałuję, że przed wyjazdem z Cuzco zjadłam wielkie śniadanie w hotelu. Cieszę się z piętnastominutowej przerwy przy tablicy informacyjnej przy wjeździe do parku, jednego z najbogatszych pod względem przyrodniczym rejonów Nowego Świata. Na terenie o powierzchni połowy Szwajcarii żyją tutaj dwa tysiące gatunków zwierząt, jak tapiry, mrówkojady, małpy i leniwce, oraz ponad tysiąc gatunków ptaków.

Według legendy na terenie parku znajdują się też pozostałości tajemniczego inkaskiego państwa-miasta Paititi. Miasta, do którego uciekli przed konkwistadorami członkowie klas panujących Inków, zabierając ze sobą wszystkie bogactwa (sztaby złota, biżuteria, monety, figurki oraz inne przedmioty ze szczerego złota). Wartość poszukiwanego od r. 1572 miasta szacuje się na 10 milardów dolarów.

Ruszamy w dalszą drogę. Przysypiam, marząc o znalezieniu tajemniczego miasta. Stan rozmarzenia przerywa nam niezapowiedziany postój. Przejeżdżamy przez miasteczko, w którym odbywa się czterodniowa fiesta z okazji dnia Świętej Róży z Limy, prekursorki służby społecznej w Peru i pierwszej świętej kościoła katolickiego pochodzącej z Ameryki. Droga wyjazdowa z miasteczka zablokowana jest dwoma ciężarówkami. Nasz przewodnik Ronaldo wraca do samochodu z niewyraźną miną. „Nie chcą nas przepuścić, a zanosi się na kilkudniowe świętowanie”. „Innej drogi nie ma”, dodaje po chwili. Wychodzimy z samochodu rozprostować nogi i popatrzeć na świętowanie. Na ulicy zebrali się chyba wszyscy mieszkańcy okolic, od małego dziecka do starych dziadków i babć. Są tu stoiska z jedzeniem, dewocjonaliami, piciem (mężczyźni kupują piwo skrzynkami). Nie zabrakło też miejscowych polityków, którzy walczą o ostatnie głosy (wybory lokalne tuż tuż). Jest głośno i kolorowo, jestem pewna, że podobnie wyglądają fiesty w całym byłym imperium Inków. „W sumie to by była niezła przygoda, gdybyśmy zostali tutaj na noc”, myślę. W tym samym momencie widzę przed nami wyraźnie spokojniejszego Ronaldo. „Udało się, możemy jechać dalej”, informuje.

Wsiadamy z powrotem do auta przy akopaniamencie gwizdów. Po kolejnej godzinie jazdy po wertepach drugi z przewodników, Cecile daje kierowcy ręką znak, żeby się zatrzymał. Wysiadamy i nie robiąc żadnego hałasu zbliżamy się do miejsca, w którym patrzy nam w oczy idealnie zielona żmija.

Przez kilka minut przyglądamy się sobie, każdy z naszej grupy ma szanse na zrobienie zdjęcia. „To tak, jakby chciała przywitać nas w parku”, komentuje Cecile. Zanim ruszymy dalej, mamy jeszcze szczęście zobaczyć narodowego ptaka Peru, cock-of-the-rock (rupicola), którego uroda jest moim zdaniem dosyć kontrowersyjna.

Mijamy różne rodzaje dżungli, las górki, las mglisty i las równikowy, zjeżdżamy samochodem coraz niżej (zaczęliśmy na 2.400 m). Zmieniamy środek lokomocji, żegnamy się z kierowcą, który tak brawurowo przewiózł nas przez te wszystkie wertepy, rowy i strumyki, aby wsiąść do łodzi, a właściwie dwóch łodzi. Nasze współtowarzyszki z Kaliforni, Myra i Helen jadą do innej „lodge”, spotkamy je ponownie dopiero za kilka dni. Kiedy docieramy do miejsca noclegu, dosyć szybko zapada zmrok. Na szczęście od razu udaje nam się znaleźć latarki. Mimo to nieznane mi odgłosy na zewnątrz domku trochę mnie na początku przerażają. Wieczorem siedzimy przy świeczkach w jadalni ośrodka. Nawiązujemy kontakt z pięcioosobową grupą Amerykanów, których spotkaliśmy już wcześniej w drodze do dżungli. Już wtedy wpadły mi w oko ich aparaty fotograficzne z niesamowicie długimi obiektywami. To grupa biologów, którzy wspólnie studiowali na University of Massachussets przed dwudziestu kilku laty. Następnie zgubili się z oczu i znaleźli przypadkowo przez Facebooka. Peru to ich wspólna, trzecia wyprawa. Wyjaśnia się też tajemnica długich obiektywów. Jeden z nich, Brian, pracuje jako fotograf dla National Geographic i stąd ten w pełni profesjonalny sprzęt. Wszyscy są bardzo sympatyczni, ale tak bardzo się między sobą różnią – w grupie jest emerytowany urzędnik państwowy, dwóch profesorów uniwersyteckich, jeden autor i fotograf – że zastanawiam się, czy byliby w stanie bez konfliktów spędzić więcej niż dwa wspólne tygodnie w roku. Po świetnej kolacji i kilku drinkach wracamy do naszego domku przy akompaniamencie tylu odgłosów, że mam wątpliwości, że uda mi się przespać noc.

Cdn

 

One thought on “Peru 8

  1. czytalam opowiadanie zagubionia w swiecie fantazji , piekne ujecie
    czekam na zakonczenie

Leave a comment