Artykuł ukazał się we wrześniu
Emanuel Kulczycki

Jakiś czas temu obrońcom „jedynej i niezbywalnej jakości nauki” został wytrącony z ręki kolejny argument. Jedno z najlepszych czasopism naukowych na świecie, tj. „Nature Communications”, ogłosiło, że przechodzi na publikowanie tekstów w otwartym dostępie i od tej pory materiały będą publikowane m.in. na licencji Creative Commons BY 4.0. Co to oznacza? Między innymi to, że każdy użytkownik Sieci może nie tylko za darmo i bez technicznych ograniczeń (tzn. bez potrzeby logowania się i zakładania konta) pobrać i przeczytać artykuł, ale może go również przetłumaczyć i bez pytania wydawcy czy autora o zgodę opublikować u siebie w antologii. Dlaczego tak ważne czasopismo (jako jedno z wielu – co trzeba podkreślić) postanowiło zrobić taki krok? To naprawdę proste: przede wszystkim dlatego, że celem nauki i komunikacji naukowej jest jak największa popularyzacja wyników badań. Gdyż dzięki temu nasze społeczeństwa szybciej się rozwijają, a badania finansowane – najczęściej – ze środków publicznych służą tym, którzy je finansują.
Otwarty dostęp do publikacji
Otwarty dostęp do publikacji naukowych jest jednym z kluczowych filarów otwartej nauki. Mówi się o nim i wdraża już od wielu lat. Publikacje naukowe (poza tajemnicami państwowymi itd.) nie powinny być towarem reglamentowanym. Dlatego wszystkie publikacje, które powstają w oparciu o finansowanie ze środków publicznych, powinny być dostępne za darmo dla każdego. Piszę o darmowym dostępie do publikacji i mam na myśli „darmowość” dla ostatniego elementu tego łańcucha – czyli dla zwykłego czytelnika. Nie ma bowiem co się oszukiwać: ta darmowość musi kosztować i koszty tego musi ktoś ponosić. Otwarty dostęp jest możliwy przede wszystkim dzięki rozwojowi technologii – i jeżeli ktoś obraża się na „internetowe zasoby” oraz „darmowe bazy danych”, to przypomina piętnastowiecznych mnichów ze scriptorium, którzy obrażali się na ruchomą czcionkę Gutenberga.
Publikowanie w otwartym dostępie ma swoje „lokomotywy”, takie jako BioMed Central (w Wielkiej Brytanii) czy Public Library of Science (PLOS) w Stanach. W ten sposób zmienił się model finansowania kluczowych dla nauki czasopism: do tej pory były finansowane głównie przez subskrypcje opłacane przez biblioteki uniwersyteckie. W modelu open access (a dokładnie w tzw. „złotej drodze”) koszty opublikowania tekstu zostają przerzucone na konkretnego naukowca – który oczywiście najczęściej nie płaci z własnej kieszeni, lecz z funduszy grantowych czy uczelnianych.
Ktoś może powiedzieć, że zarówno BioMed jak PLOS są nowymi instytucjami o jeszcze nieugruntownej renomie (co byłoby całkowitym minięciem się z danymi). Moglibyśmy przyjąć taki argument; ale jak wówczas poradzić sobie z faktem, że najstarsze towarzystwo naukowe na świecie – tj. Royal Society (Towarzystwo Królewskie) – ogłosiło uruchomienie nowego otwartego czasopisma „Royal Society Open Science”.
W przyszłym roku minie 350 latach od powstania – właśnie w ramach Towarzystwa Królewskiego – pierwszego czasopisma naukowego o nazwie „Philosophical Transactions”. Towarzystwo Królewskie rozpoczęło wielką rewolucję w nauce (bo tak trzeba postrzegać powstanie czasopism naukowych). Teraz ma szanse wesprzeć trwające już zmiany; a jak widać ma taki zamiar, gdyż pisze wprost: „Mamy nadzieję, że Royal Society Open Science pokaże nasze nieustające wsparcie dla publikowania w otwartym dostępie i zaangażowania w publikowanie wyników badań, które służą nauce i ludzkości”.
Co takiego umożliwia otwarty dostęp do publikacji?
Aktywnych naukowców nie trzeba przekonywać do tego, jak ważny jest dostęp do literatury i wyników najnowszych badań. Chociaż nasze biblioteki akademickie robią co mogą, to i tak wciąż napotykamy mnóstwo barier (finansowych!), jeśli chcemy być na bieżąco z najnowszymi książkami i artykułami. A nie da się uprawiać nauki nawet na przyzwoitym poziomie, bazując na publikacjach, które nie są przedmiotem żywych dyskusji.
Naturalnie można wskazywać bardzo wiele zalet otwartego dostępu do publikacji (chociażby promocja własnych badań, potencjalny wzrost cytowań a przez to wskaźników bibliometrycznych służących do oceny naukowców). Warto jednak spojrzeć na tę całą sytuację w szerszym kontekście, tj. nie z perspektywy naukowca, lecz normalnego obywatela-podatnika. Ta bowiem perspektywa sprawia, że wszystkie badania finansowane z nowego programu unijnego Horyzont 2020 (a także np. wszystkie badania prowadzone i finansowane ze środków budżetowych w Wielkiej Brytanii) będą musiałyby być udostępnione w otwartym dostępie.
Jeżeli podatnicy finansują badania naukowców, to powinni mieć dostęp do wyników owych badań. Obecnie natomiast bardzo często sprawa wygląda tak, że naukowcy otrzymują finansowanie, a następnie publikują artykuły i książki w taki sposób, że dostęp do nich jest płatny. Biblioteka zatrudniająca danego naukowca musi kupić dostęp do tych pozycji, aby koledzy naukowca mogli z nich korzystać. Podatnik również musi zapłacić za książkę wydawnictwu, chociaż przecież wyniki zawarte w tej książce zostały sfinansowane ze środków publicznych.
Nie chodzi o to, żeby zablokować możliwość sprzedawania książek i czasopism. Wręcz przeciwnie! Chodzi o to, aby np. oprócz owej wersji papierowej czy elektronicznej sprzedawanej w wydawnictwie można było pobrać (np. ze strony repozytorium instytucjonalnego) darmową wersję owej publikacji.
Otwarty dostęp to śmierć jakości
Przeciwnicy otwartego dostępu podnoszą wiele argumentów przeciw takiemu podejściu do komunikacji naukowej. Najczęściej podnoszonym jest coś, co ja nazywam „Argumentem ze śmierci jakości”. Okazuje się bowiem, że dla przeciwników otwartego dostępu to, że coś jest opublikowane w taki sposób, oznacza, że tych wyników nikt nie chciał gdzie indziej (powinniśmy niby to rozumieć tak: w zamkniętym, czyli prestiżowym wydawnictwie).
Oczywiście wszędzie tam, gdzie są ludzie i pieniądze, pojawiają się wszelkiej maści patologie. Tak też i jest z otwartym dostępem – powstają bowiem tzw. drapieżni wydawcy. Są to firmy, które zakładają wiele czasopism, pobierają od autorów opłatę za publikację i publikują wszystko jak leci – najczęściej bez procesu recenzyjnego. Takie patologie opisuje i śledzi m.in. Jeffrey Beall na swoim blogu Scholarly Open Access.
Sprawa drapieżnych wydawców jest oczywiście poważna – jednakże deprecjonowanie otwartego postępu z tego powodu, przypominałoby deprecjonowanie najlepszych winnic we Włoszech, gdyż w Polsce robi się tanie wyroby winopodobne.
Otwarty dostęp a „sprawa polska”
W Polsce debata na temat otwartego dostępu i otwartej nauki… powoli się toczy. Można nawet powiedzieć, że przyśpieszyła, aczkolwiek wciąż pojawiają się różne przeszkody. To, jak aktualnie wygląda otwieranie nauki, widoczne jest w najnowszym raporcie przygotowanym przez ICM UW pt. Otwarta nauka w Polsce 2014. Diagnoza.
Obecnie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego prowadzi konsultacje na temat Planu wdrożenia otwartego dostępu do treści naukowych w Polsce. Konsultacje na temat otwartości są… zamknięte i ograniczone do wyznaczonych podmiotów. Dlatego zwykły naukowiec może zapoznać się jedynie z oficjalnymi stanowiskami odpowiednich instytucji, które na swych stronach zamieściły opinie. Tak uczyniło np. Narodowe Centrum Nauki czy Polska Izba Książki. I tak jak opinia NCN-u jest stonowana i wyważona, tak opinia PIK-u jest po prostu absurdalna. Na szczęście już pojawiły się polemiki z tym stanowiskiem, które – co zasługuje w pełni na uznanie – PIK zamieściła na swojej stronie. Jedną z odpowiedzi napisało wydawnictwo De Gruyter Open, które podkreśliło:
Ubolewamy, że PIK, mająca służyć polskim wydawcom, przyjęła tak zachowawczą i zaściankową postawę, oddalającą polską branżę wydawnictw akademickich od nowych trendów na rynku światowym. Nasze wydawnictwo (pod poprzednią nazwą Versita) było członkiem PIK, ale zrezygnowało z członkostwa widząc brak zainteresowania, brak zrozumienia, a nawet wrogość PIK wobec modelu OD.
Za kilka tygodni ma odbyć się konferencja podsumowująca dotychczasowe konsultacje i opinie, które spłynęły do MNiSW. Przyznaję, że nie mogę się doczekać lektury tych dokumentów i sprawozdań.
Historycy, obudźcie się!
Napisałem, że stanowisko Polskiej Izby Książki jest absurdalne (De Gruyter Open nazwało to stanowisko zachowawczą i zaściankową postawą – to chyba taki delikatny eufemizm). Skoro tak mocnego słowa użyłem w stosunku do PIK-u, to nie wiem, co mi pozostanie, aby określić wypowiedź prof. Jana Szymczaka, prezesa Polskiego Towarzystwa Historycznego, która została wygłoszona na XIX Powszechnym Zjeździe Historyków Polskich w Szczecinie. Prof. Szymczak powiedział (film poniżej):
Uważamy, że pewnym zagrożeniem dla polskiej humanistyki staje się tzw. otwarty dostęp – jak nazywa to Ministerstwo Nauki – będący w zasadzie próbą zlikwidowania rozwoju badań z jednym z najważniejszych jego cech, jaką jest krytyka naukowa, ale także poszanowanie dla praw autorów, badaczy do wyników ich badań.
Powyższą wypowiedź chyba trzeba nazwać wprost: jest to wyraz absolutnego niezrozumienia i/lub niekompetencji. Nic tak nie sprzyja krytyce naukowej, jak dostęp do publikacji. Może część historyków nadal uważa, że najlepiej opublikować monografię w nakładzie 100 egzemplarzy i rozprowadzać ją po zaprzyjaźnionych czytelniach. Wówczas rzeczywiście krytyka naukowa będzie prawdziwa, bo od prawdziwych przyjaciół. Jednakże prawdziwa nauka – o czym już 350 lat temu wiedzieli członkowie Towarzystwa Królewskiego – opiera się na ocenie eksperckiej. I nie ważne kto jest tym ekspertem – ważne jest to, na czym się zna i czy ma dostęp do publikacji.
Również drugi argument, jakoby otwarty dostęp nie był „poszanowaniem” praw autorów i badaczy jest całkowicie bałamutny. Bo niby w jaki sposób rodzaj dostępu do publikacji miałby łamać prawa autorów? Może ktoś wciąż myśli, że „jak będzie w internecie, to ktoś to ukradnie”. Tylko że – ponownie – jest to wyraz niezrozumienia współczesnego systemu autorsko-prawnego oraz tego, jak działa współczesna Sieć.
Okazuje się jednak, że takie niezrozumienie nie jest tylko domeną historyków. W bardzo ciekawym artykule Kariery lewarowane opublikowanym w „Polityce” prof. Leszek Pacholski – analizując różne patologie – napisał: „Moda na open access (publikowanie wyników prac naukowych w otwartych czasopismach w internecie) sprawiła, że zupełnie zapomniana o trosce o jakość”. W żaden sposób nie potrafię się z tym zgodzić, gdyż taka opinia brzmi niczym: „Moda na wbijanie gwoździ młotkiem sprawiła, że zupełnie zapomniano o trosce o ładne paznokcie”. Zakażmy używania młotków, gdyż można zrobić sobie krzywdę. Przecież otwarty dostęp do wyników badań jest tylko narzędziem, a nie celem samym w sobie. Jeżeli będziemy nasze opinie budować tylko na skrajnych przypadkach i patologiach, wówczas dobrze na tym nie wyjdziemy. Okaże się, że każdy naukowiec to patologiczna jednostka, która chce wszystkich oszukać.
To nieprawda, że wielokrotne powtarzanie nieprawdziwych słów, czyni z nich prawdę. Wręcz przeciwnie: przede wszystkim odsłania niekompetencję wypowiadających.
Powyższy tekst powstał z inspiracji (1) dyskusji zainicjowanej na Facebooku przez Marcina Wilkowskiego z Historii i Mediów oraz (2) dyskusji z Romanem Sidorskim – redaktorem Histmag. org.
Miejsce pierwotnej publikacji: Histmag.org
Zdjęcie: kshelton – Public Domain
Głos krytyczny w dyskusji na temat otwartego dostępu podczas XIX Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich w Szczecinie, w dniach 17-21 września 2014 roku; uwaga: tekst znajduje się na samym początku nagrania, potem są marynarskie szanty.
A tu prof. Maria Poprzęcka na rzecz otwartej nauki:

Profesor Jarosław Suchoples napisał, że owszem, zasadniczo otwarty dostęp do nauki to fajna sprawa, ale:
Ewo, cały ten “problem” z otwartym dostępem do artykułów, wyników badań itd. jest, według mnie, sprawą “obok”. Na pewno “obok” mnie. Jak sprawa wygląda z mojej perspektywy (i z Twojej troszeczkę też). Otóż ja nigdy, za swoje publikacje nie otrzymałem złamanego grosza. Tak więc z tego punktu widzenia, to czy mój tekst ukaże się w takiej, a nie innej formie, nie ma żadnego znaczenia. Właściwie jeśli to będzie tekst “open”, to nawet lepiej, bo dotrze do większego grona odbiorców. OK. Aspekt finansowy (a jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo o co chodzi) mamy z głowy.
Kwestia nr 2, bezwzględna dyktatura kilku wydawnictw publikujących te najlepsze (najwyżej punktowane, najbardziej renomowane) czasopisma. To jest bardzo poważny problem. Otóż tych kilka, głównie dwa, wydawnictwa anglojęzyczne, zmonopolizowawszy wydawanie tych najlepszych czasopism doprowadziły do sytuacji, w której
a) te czasopisma, to czasopisma głównie właśnie anglojęzyczne (polskie historyczne jest jedno, niemieckie jedno albo dwa i tak dalej), dzięki czemu autorzy anglojęzyczni znajdują się w uprzywilejowanej sytuacji.
b) Redakcje lub redaktorzy tych czasopism to Anglicy lub Amerykanie, którzy korzystają z monopolu i renomy wypracowanej już przez innych oddają łamy kierowanych przez siebie czasopism głównie swoim (swoim różnie rozumianym: rodakom, kolegom, członkom różnego rodzaju koterii skupionych wokół nich).
Sprawa trzecia. Uczelnie a czasopisma. Może raczej systemy szkolnictwa wyższego, a czasopisma.
Wszędzie na świecie zapanowała dyktatura punktów i rankingów. Doszło do zupełnie chorej sytuacji, w której opublikowanie krótkiego artykułu, nawet recenzji w, dajmy na to, “American Historical Review” jest dla autora o wiele ważniejsze niż napisanie i opublikowanie nawet super hiper świetnej książki. Bo tak ustawiona jest punktacja za publikacje Punkty przekładają się na ocenę pracownika, ocena pracownika na pieniądze dla instytutów i katedr oraz na przykład na przedłużanie kontraktów (czyli walka o życie).
W ten sposób znaczenie, monopol i dyktatura tych tzw. najlepszych czasopism jeszcze bardziej wzrasta. Złamanie tego monopolu byłoby prawdziwą rewolucją. Idea open access poniekąd do tego miałaby prowadzić. Jest jednak parę “ale”.
Ktoś musi akceptować teksty do publikowania w “open access”, a więc znowu musi istnieć jakaś redakcja. Jakaś redakcja, która od razu albo po jakimś czasie pokaże, kto tu rządzi (tak samo jak redakcje czasopism; ostatecznie przecież sama forma publikacji nie ma znaczenia, a ktoś musi publikować, w sensie technicznym, otrzymane teksty).
Wydaje mi się, że dojdzie po prostu do utworzenia nowych redakcji, nie wykluczone, że złożonych z ludzi zazdrosnych i wkurzonych o działalność dotychczasowych redakcji czasopism papierowych. Cała rewolucja może skończyć się tak, że rewolucjoniści zajmą po prostu miejsca obalonych tyranów i, de facto, nie zmieni się nic, a z czasem nowy establishment wymyśli sposób, aby jednak nie tylko kontrolować to, co się publikuje, ale również jak wyciągać z tego pieniądze (dla siebie rzecz jasna; tak jak obecni monopoliści, potężne wydawnictwa typu Thompson Reuters).
Znowu sprawa zostanie sprowadzona do jakości języka, udostępniania platformy do publikowania tym, a nie innym i kółko się zamknie.
Z czasem systemy akademickie, teraz nieco zdezorientowane (ta dyskusja w Polsce jest tego świetnym przykładem – bo na jakiej podstawie przyznawać pieniądze i przedłużać kontrakty skoro zostanie złamany dotychczasowy, dobrze opisany i poklasyfikowany na punkty monopol – przystosują się do nowej sytuacji i zaczną przyznawać punkty za publikacje na platformach “open access”, a być może za jedno i drugie (klasyczne czasopisma i “open access”).
W ten sposób po rewolucji nie zostanie nawet ślad.
Moim zdaniem, bo to jest sedno sprawy, musiałby zostać złamany praktyczny monopol języka angielskiego (języka najlepszych czasopism, będących w rękach ludzi z najlepszych uniwersytetów chroniących jak tylko mogą swoją ekskluzywność).
Każda publikacja w “open access” musiałaby jednocześnie ukazywać się w 50 najważniejszych językach. To złamałoby monopol, dopuściło też do powstania rzeczywiście bardziej międzynarodowej grupy redaktorów i recenzentów.
No dobrze, ale jak to zrobić. Technicznie sprawa jest możliwa do zrobienia. Praktycznie jednak (głównie z powodów finansowych i organizacyjnych) trudno to sobie wyobrazić.
Krótko mówiąc, ta cała rewolucja to pic na wodę fotomontaż. Jedni monopoliści chcą zastąpić innych szermując hasłem demokratycznego dostępu do wyników badań.
“Lampart” się kłania (musi zmienić się wszystko, by nie zmieniło się nic).
Tak więc znasz już moją opinię, opinię tradycyjnego pesymisty: Jak zawsze chodzi o władzę i pieniądze. Cała reszta, to “opakowanie”, żeby zmiana “ekipy rządzącej” mogła zostać przedstawiona jako “postępowy ruch”, mający na względzie dobro ludzkości. Akurat!!!