Ewa Maria Slaska
Wciąż jeszcze niedziela, 16 września
Przez wielką warowną bramę wchodzę do miasta, na plac z ogromną katedrą Najświętszej Marii Panny. Potęga. Wspaniały hiszpański gotyk. Dziesiątki kaplic, ołtarzy, sarkofagów. Złote schody, srebrny rzeźbiony wóz, grób Cyda i Xymeny, klasztor z olśniewającymi krużgankami. Katedra jest biała i ma w sobie mnóstwo światła. Wszystkie zabytki związane ze świętym Jakubem zabrano na wystawę o Camino (obejrzę ją jeszcze, ale na razie tego nie wiem, oglądam więc tylko kolorowe obrazki), także Madonna Memlinga w stylu “flamenco” (flamandzki, jak sądzę) pojechała do Prado. Ciekawe, czy na zawsze? Natomiast na miejscu pozostał najważniejszy zabytek przechowywany w katedrze, też jak Memling z XIV wieku – krucyfiks z wychudzonym Jezusem w bordowej, aksamitnej spódnicy. Na zdjęciu znalezionym w sieci Jezus ma akurat białą spódnicę, ale jak to w Hiszpanii, świętych się przebiera co i rusz w nowe szaty – jak tam byłam, spódnica była bordowa, a tło, moim zdaniem, białe. Ale kto wie, może niedokładnie pamiętam. Na pewno jednak nie przypominała przylegających do ciała halek, jak tu na zdjęciu, tylko zawadiacko odstawała od nóg Jezusa, tworząc coś w rodzaju trapezu.
Miałam rację.
Podoba mi się ten kościół, ale od wczoraj mam trochę obaw, gdy wchodzę do hiszpańskiej świątyni. Im starsza i bogatsza, tym bardziej grozi wspomnieniami inkwizycji. Inkwizycja to musiał być biznes, jak przypuszczam, bo wszak nikt za darmo nie zajmował się przez kilka stuleci ściganiem odstępców, więzieniem ich, torturowaniem i paleniem na stosach. Inkwizycja działała od XIII wieku do XIX, siedemset lat. Kawał czasu. Potrzebna była infrastruktura i wykwalifikowani pracownicy. Inwestycje. Nakłady, które zgodnie z biznesplanem musiały się najpierw zwrócić, a potem zacząć przynosić zyski. Nam się wydaje, że to Eichmann był pierwszym człowiekiem, który stechnicyzował okrucieństwo i zamienił je w sprawnie funkcjonujący biznes, ale na pewno podobne założenia przyjęli twórcy gułagów, a przed nimi zapewne inkwizytorzy.
Siedzę na schodach za katedrą i cieszę się spokojem. Ponieważ jestem za katedrą i nic tu nie ma, nie ma też turystów. Ale jest tu zapewne jakiś śmietnik w okolicy, bo są muchy. Muchy! Cholery można dostać! Wracam przed katedrę.
O godzinie 19.30 będzie msza, ale nie wiem, czy dotrwam, bo to jeszcze 1,5 godziny, a ja jestem piesko śpiąca, zmęczona i głodna. Może raczej wrócę przez park do schroniska i podumam przez chwilę pod pomnikiem świętego Dominika de Calzada, o którym napis głosi, że był inżynierem Camino. Inżynier jako ten, kto zmienia, kto buduje. Na Drodze było kilka takich postaci, które budowały i konstruowały – mosty, schroniska, przejścia, szpitale i cmentarze.
Burgos to bardzo ludyczne miasto. Na placu przed zamkiem rodzaj cyrku średniowiecznego, ale takiego, który tu i ówdzie przetrwał nawet do lat 20 ubiegłego wieku. Są budy z potworami (wstęp dozwolony dopiero od 8 lat), jakieś pseudopornosy na żywo (tylko dla dorosłych), teatrzyk cieni. Całe miasto pełne jest gier i teatrzyków. Natykam się na kościelny moralitet, a kawałek dalej na clowna, który bardzo śmiesznie gra na fortepianie. Pytanie, czy to akcja na zamówienie władz miasta, czy wciąż żywa tradycja?
Dziewczynki na skwerze uczą się grać na kastanietach. Piękna promenada z kunsztownie poprzycinanymi bukszpanami. Rynek z rzeźbą zegara. Placyk brukowany malutkimi kamyczkami. Kościół św. Agaty a obok Pescaria y Marinera Sant’Agata. Przez plac przechodzą muzycy, czy mi się wydaje, czy mówią po niemiecku? Przed domami suszarki, suszą się kolorowe ręczniki. W sklepach obłędnie kolorowa moda dla dzieci i szaro-czarna dla kobiet. Z odrobiną fioletu. Idę na mszę.
W kazaniu ksiądz mówi o miłosierdziu, Janie Pawle II i Faustynie Kowalskiej. Mężczyźni wchodzą do kościoła z ręką w kieszeni. Jeden w krótkich spodniach, jeden żuje gumę. Kobety w mocno wydekoltowanych sukienkach mini bez rękawów.
Gdy po mszy wychodzę przed katedrę jest chłodno i pada deszcz. Na kamiennej promenadzie jest ślisko, japonki ślizgają się paskudnie, mogę iść tylko drobnymi kroczkami – jak Japonka.
Mama miała rację, gdy jest ciężko, najpierw trzeba zadbać o konkrety, a dopiero potem płakać. First things first, jak mówią Anglicy. Czasem po zorganizowaniu rzeczy pierwszych już nie ma powodu, żeby płakać.
Dobranoc.
