Milczeć czy protestować

Jak milczymy to przyzwalamy, jak psykujemy – jesteśmy jędzami. Każdy ma problem z tym, kiedy pyskować i protestować, ale wydaje mi się, że kobiety mają z tym dylematem o deczko gorzej niż druga płeć (co do trzeciej myślę, że zapewne jest im jeszcze gorzej niż nam).

Krystyna Koziewicz

Milczeć, nie milczeć?

Czy warto trzymać język za zębami dla świętego spokoju? W niektórych sytuacjach na pewno tak, jednak dobrze jest, jeśli język trzymamy w stałym pogotowiu. Powszechnie mówi się, że milczenie jest „złotem”, oznaką zgody, ale czy powinno się milczeć, jeśli działania innych ludzi mają znamiona społecznej szkodliwości, uwłaczają ludzkiej godności czy zagrażają bezpieczeństwu?

W Niemczech obrażanie jest karalne, zwłaszcza w przestrzeni publicznej. Każdy kto zostanie obrażony, niewinnie pomówiony, może to zgłosić na policję. Dlatego warto reagować, zwłaszcza w czasach powszechnego obrażania, braku tolerancji, mowy nienawiści, tak by w żadnym wypadku nie dawać przyzwolenia na poniżanie i obrażanie drugiego człowieka. Warto w tym miejscu wspomnieć o jednym przesłaniu Związku Polaków w Niemczech spod Znaku Rodła – „Polak Polakowi bratem”, czy przykazaniu religijnym „Miłuj bliźniego jak siebie samego”!

W przypadkach drażliwych, jeśli nie reagujemy, działamy świadomie przeciw samym sobie. I tak to czasem bywa w naszym polskim „piekiełku”. Opisze parę przykładów z życia wziętych, które uznałam za godne piętnowania.

Byłam świadkiem, jak znany berliński działacz prawicowy przybył z grupą ludzi na uroczystość związaną z ważną rocznicą Rodła. Było to trzy lata temu. Na liście zgłoszeń nie figurowały nazwiska osób towarzyszących, nie mogły więc od razu zostać wpuszczone na salę. Koleżanka sympatycznym facetom grzecznie wytłumaczyła procedury udziału w imprezie, a panowie szybko zrozumieli, o co chodzi? Usunęli się na pobocze, czekając, aż się zwolni miejsce. Agresywny szef nie dawał jednak za wygraną, był innego zdania, wg filozofii Jegomościa nie obowiązywały żadne procedury w myśl zasady, że „pani nie wie, kim ja jestem”. Chcąc się jeszcze popisać przed kolegami, z oburzeniem przyjął informację, zagotował się do czerwoności, grożąc koleżance:

– Takich jak Ty niedługo będziemy wieszać.

Początkowo sądziłam, iż się przesłyszałam, ponieważ rzeczywiście były problemy z wieszaniem garderoby. Po upewnieniu się, że faktycznie była to groźba pod jej adresem, doznałam szoku. Dziwiłam się, że znajoma nie zareagowała i nie zadzwoniła na policję. Powiedziała mi potem, że uznała, iż nie należy pozostałym uczestnikom psuć ważnej imprezy z udziałem polityków i dyplomacji. Sprawa pozostała bez echa, jednym słowem upiekło się agresywnemu typkowi, co uznałam za niedopuszczalne. Incydent nie pozostanie bez echa, na razie został medialnie nagłośniony.

Drugi przypadek, tu też będzie mowa o tym samym mężczyźnie.

Wprawdzie nie byłam świadkiem, ale zdarzenie obserwowali inni. Kobieta wychodząca z mszy w kościele polskim, gdy zobaczyła transparent z obraźliwymi hasłami politycznymi, odruchowo zaczęła go usuwać… Oczywiście reakcja autora baneru była natychmiastowa, tym razem nie słowem, a czynem. Po prostu pozwolił sobie na przemoc, używając siły wobec protestującej. Ta jednak nie dała za wygraną i zadzwoniła na policję. Wiem tyle, że został spisany protokół, a człowiek, który dopuścił się rękoczynu, został ukarany grzywną i zakazem korzystania z miejsca. No i proszę, pod kościołem nie ma więcej takich akcji,
a i on z tego miejsca zniknął na amen.

Ostatnie wydarzenie miało miejsce tydzień temu, też pod polskim kościołem. Facet sprawiający dziwne wrażenie, natrętnie wciskał do rąk karteczki, wzywające do podpisywania petycji do Donalda Trumpa w sprawie żądań reparacji wojennych od Niemiec i Rosji. Kolporter oznajmił wszem i wobec, że Trump jest największym przyjacielem Polski, bo jest katolikiem, biblijnym Bogiem. Bogiem! Tak go gość określił. Gadał nakręcony jak katarynka, ludzi dawali gestem znaki, że ich to nie interesuje, niektórzy wdawali się w głośne pyskówki, atmosfera stawała się nieprzyjemna. Wierni po mszy świętej, wychodząc z kościoła, są raczej skupieni, nie lubią być atakowanym, zwłaszcza hasłami politycznymi. To wiem!

Obserwując zamieszanie i nieprzyjemną atmosferę, podeszłam do rozrabiaki z grzeczną uwagą, że „pod kościołem nie wolno prowadzić żadnej agitacji politycznej”. Wyjaśniłam, iż osobiście słyszałam od policji, która tydzień później po incydencie z krewkim działaczem sprawdzała gazety, szukając złowrogich treści politycznych.

To właśnie wtedy od policji dowiedziałam się, że nie wolno bez zezwolenia rozpowszechniać treści politycznych. Tłumaczyłam nawiedzonemu ideologicznie człowiekowi, który o dziwo wysłuchał nawet z uwagą. Nie dawał jednak za wygraną, kwitując, że „wolno mi, bo żyję w wolnym kraju”. Pożyczyłam mu miłego dnia i poszłam dalej rozdawać Kontakty.

Co ciekawe, nie minęła może minuta, a facet cichcem odwrócił się na pięcie i poszedł w czorta. Szedł szybko, aż się za nim kurzyło. Obserwatorzy tego zdarzenia byli mocno zdumieni, że pewnie miał coś na sumieniu, skoro w takim tempie dał dyla. Nieźle go postraszyłam? Ponoć już od trzech tygodni ludziom wychodzących z kościoła uprzykrzał życie, nawet perswazje księdza nie pomagały. A więc, trzeba reagować!

Kolejny przypadek to nieco lżejszy kaliber. Otóż, co roku zgłaszam się po akredytację na ITB czyli Międzynarodowe Targi Turystyczne. Za każdym razem muszę udowodnić trzema artykułami, że rozpowszechniam i promuję targi
w mediach społecznościowych (jako blogerka, prowadzę dwa portale, a na trzech innych zamieszczam informacje). Zatem w obręcie polskiej społeczności zasięg mam dość duży. Do tego trzeba zawsze dołączyć kopię legitymacji prasowej. Wszystko zrobiłam i odsłałam wniosek. Tym razem dość długo czekałam na akceptację, z niecierpliwości napisałam maila z prośbą o wyjaśnienie, ponieważ termin targów się zbliżał.

Po dwóch dniach otrzymałam odpowiedź odmowną – jakoby brakowało wystarczającej ilości aktualnych informacji, co przecież nie było prawdą.
W odpowiedzi odpisałam, że nie będę więcej na moich blogach zamieszczać reklamy ITB i serdecznie pozdrowiłam organizatorów. Nie minął dzień,
a w poczcie elektronicznej pojawił się mail głoszący radosną nowinę, że akredytacja została mi przyznana. Mail zawierał też przeprosiny!

A więc, tak sobie myślę, że milczenie wcale nie jest azylem dla prawdy. Kiedy milczeć, a kiedy reagować? – to pytanie, na które każdy musi sobie odpowiedzieć.

Z obserwatorium zwykłej baby… Miłość

Krystyna Koziewicz

Miłość bez granic

Wiele medialnego szumu wywołała historia związku małżeńskiego nowego prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Dla jednych sensacja, szok i niedowierzanie, dla drugich zaciekawienie oraz podziw, a dla tych najostatniejszych z ostatnich powód do wyżycia się w mediach społecznościowych z niskich pobudek.

A cóż jest w tym dziwnego? Na pewno ciekawostką jest fakt, że ten związek przetrwał 20 lat oraz że młody mężczyzna ze starszą od siebie partnerką stali się najważniejszymi osobami we Francji. I co komu do tego? Czytając komentarze, zwróciłam uwagę, że zazwyczaj mężczyźni zabierają głos w tej sprawie. Kobiety wypowiadają się rzadziej, ale za to częściej wyrażają się pochlebnie, czasem czuje się wręcz zachwyt, może być, że i trochę zazdroszczą pierwszej damie Francji. Ja, tak!

Powyższa historia przypomniała mi własne przeżycia. Trzykrotnie zdarzyło się, że o wiele młodsi ode mnie mężczyźni proponowali mi romans, mimo iż byłam mężatką ze stażem i dwojgiem dzieci.

Synowie dorastali. W domu często spotykali się duże grupy kolegów ze szkoły, zamykali się w pokoju na pogaduszki, żartowali sobie lub słuchali muzyki. Czasami podawałam młodym herbatę i piętrowe kanapki, które uwielbiali. Jeden z nich jakoś zawsze dziwnie przyglądał się, miałam wrażenie, że mnie obserwuje. Dość często nas odwiedzał, przychodził nawet pod nieobecność syna i czekał cierpliwie w jego pokoju przy otwartych drzwiach. Chętnie zagadywał mnie, pewnie dla zabicia czasu – myślałam.

Pewnego razu zasapany wparował do domu, mimo iż wiedział doskonale, że syna nie zastanie, bo wyjechał na obóz sportowy do Słowacji.

– Maćka nie ma, przecież wiesz – powiedziałam
– Ale ja przyszedłem do Pani! – usłyszałam.
– Do mnie? Czy Maćkowi coś się stało? – spytałam, wpuszczając go do domu.
– Nie, nie, zaraz wszystko powiem.
– No to słucham! – i wciąż jestem zatrwożona, że może ma złą wiadomość
– Nie, nie, nie chodzi o Maćka, tylko o mnie!

W tym momencie zaczęły się wyznania miłosne, przez które z wrażenia o mało co nie zleciałam z fotela.

– Kocham Panią, zakochałem się pół roku temu, tylko proszę się nie śmiać – oznajmia (właśnie parsknęłam śmiechem). Czytałem książki psychologiczne na temat i taka miłość istnieje naprawdę – przekonuje. – Nie mogę spać, ciągle myślę o Pani, o tym, żeby tu przyjść, bo tak naprawdę to wcale nie przychodziłem tu dla Maćka.
– Przecież jesteś w wieku mojego syna, mam męża (przebywał za granicą), czego oczekujesz ode mnie – pytam…
– O, nie, ja jestem starszy o rok od Maćka, chcę się z Panią spotykać, są wakacje, możemy pojechać gdzieś pod namioty – proponuje.
– A co mielibyśmy robić w tym namiocie?
– No jak to co? Kochać się, marzę o tym! Uwielbiam patrzeć na Panią – tu wymieniał zalety intelektualne, ale także walory fizyczne, które brzmiały dla mnie strasznie zabawnie. Różnica wieku prawie 20 lat, w jego oczach byłam księżniczką, gwiazdą niczym Liz Taylor.
– Nie rozśmieszaj mnie – prosiłam – od razu mówię „nie, nie, nie” i nie pytaj, dlaczego? Po prostu nie wchodzi w grę romans z młodym chłopakiem, który mógłby być moim synem.

Mniej więcej tak wyglądała nasza rozmowa, tłumaczyłam mu, ale argumentacja do niego nie docierała. On dalej swoje, że czytał na ten temat, bo to jest normalna sprawa. Przekonywał mnie, że możemy być szczęśliwi, ba, posiada nawet pieniądze na wyjazd, tylko mam się zastanowić , daje mi czas do następnego dnia. Przyjdzie jutro po odpowiedź – usłyszałam.

– Już dzisiaj daję odpowiedź negatywną!
– Nie, do jutra! Mam przemyśleć i już!

No więc przyszedł, jednak nie pozwoliłam mu przekroczenie progu. Oznajmiłam, że nie ma mowy o wspólnie spędzonym czasie i ogóle jakimkolwiek romansie. Zareagował niczym piorun z jasnego nieba, zrobił zamaszysty krok, pędził po schodach o mało nóg nie pogubił, wybiegł niczym opętany na podwórze zatrzaskując drzwi z całej siły, aż witryny się zatrzęsły. Trochę się wystraszyłam, że może sobie coś złego zrobić.

Do czasu przyjazdu syna żyłam w niepewności. Miałam wyrzuty sumienia, że tak ostro postąpiłam, niepedagogicznie. Ale, okazało się, że wszystko było w porządku, choć nie do końca. Nie tak szybko zrezygnował z odwiedzin syna, przychodził, przynosząc niekiedy ciastka do herbaty. Synowie mieli uciechę, podśmiechiwali się pokątnie, korzystali z jego hojności. Którego razu zaprosił nas na lody, chciał, żebym razem z nimi poszła. Moi chłopcy prosili, bym skorzystała z propozycji, dla nich była to dobra zabawa. Zakochanemu nie przeszkadzało rechotanie. Siedział obok mnie na jednej ławce, synowie z boku. Ubaw mieli po pachy, mnie natomiast było przykro, że dałam się namówić, że w ogóle chłopak ma problem przeze mnie.

Po jakimś czasie wyjechałam na Zachód, więc sprawa rozwiązała się sama przez się. Od tej pory miałam wreszcie spokój!

Na koniec dla ciekawostki podam, że parę lat temu na moim profilu na Naszej Klasie zobaczyłam, że odwiedził mój profil. Tak sobie pomyślałam – czyżby to była rzeczywiście miłość czy tylko zauroczenie? Czort wie.

Pod jednym względem chłopak się nie mylił, związki, w których kobieta jest znacznie nawet starsza od mężczyzny, wcale nie są takie znowu rzadkie. Myślę, że wiele z nas coś takiego przeżyło, oznacza to jednak również, że sytuację taką znają i mężczyźni, bo kto w końcu zakochuje się w starszych od siebie kobietach, jak nie młodsi od nich mężczyźni? A że się nie przyznają… No cóż, kolejny raz musimy sobie powiedzieć, że sami siebie z lubością oszukujemy… Zapomniał wół, jak cielęciem był? Zapewne to bardzo powszechne, skoro aż stało się przysłowiem.

***

PS adminki:

Raymond Chandler, słynny autor czarnych kryminałów, w roku 1924 ożenił się z Pearl Cecily Bowen, matką kolegi z wojska. Była od niego o 18 lat starsza. Po śmierci żony w 1954 przeżywał załamanie, podczas którego próbował popełnić samobójstwo.

Edith Piaf w roku 1962 wyszła za młodszego od siebie o 21 lat Theophanisa Lamboukasa, znanego jako Théo Sarapo. Pomimo osobliwości tej sytuacji, krytykowanej przez wielu jej przyjaciół, Théo okazał się jej wiernym przyjacielem, opiekującym się troskliwie piosenkarką aż do jej śmierci.

Urodzona w roku 1842 Maria Konopnicka miała do późnego wieku licznych adoratorów. Jeden z nich, zdolny filozof i historyk Maksymilian Gumplowicz (urodzony w roku 1864) potraktował odrzucenie wyjątkowo poważnie i zastrzelił się w 1897 r. przed hotelem w Grazu, gdzie poetka aktualnie mieszkała.

Apulejusz z Madaury, Berberyjczyk, urodzony w roku 125, autor Metamorfoz czyli Złotego Osła, w roku 155/156, zawarł związek małżeński z bogatą i znacznie od niego starszą wdową Pudentillą. Po śmierci najstarszego syna Pudentili, jej krewni przekonani, że do małżeństwa tego Apulejusz doprowadził dla zagarnięcia jej majątku, wytoczyli mu proces, w którym dowodzili, że dokonał tego za pomocą czarów. Mowa obronna Apulejusza, znana pod tytułem Apologia, sive Pro se ipso de magia liber, posiada znaczną wartość literacką i jest ważnym źródłem do poznania jego życia osobistego. Okazała się ona na tyle przekonująca, że nie tylko oczyszczono Apulejusza z zarzutów, ale też powierzono mu w Kartaginie stanowisko sacerdos provinciae, tj. kapłana kultu cesarza w całej Afryce i wystawiono na jego cześć posąg.

I tak dalej…

Kasza, cukier, bluzka, klocek…

Krystyna Koziewicz

Oj, mamuśki, mamuśki

Impulsem do podzielenia się swoimi spostrzeżeniami są moje obserwacje dziecięcego świata widziane okiem seniorki. Przebywam dużo z wnukami i widzę, że w miarę szybko otwierają się na rozmowy, wyrażają emocjonalnie własne zdanie, marzenia, plany. Tak naprawdę mają tyle do powiedzenia, że głowa mała. Nasze wspólne rozmowy zawsze traktujemy poważnie, niekiedy nie przyznaję racji, staram się korygować i popierać stanowisko mamy, taty, nauczycielki. Zaskakują mnie jednak niezwykle trafną krytyką życia dorosłych, którzy popełniają błędy na oczach dzieci. Jednak żadne z nich nie odważy się zabrać głosu w tej sprawie, kochają rodziców bezgranicznie, co nie znaczy, że bezkrytyczne. Z babcią jest inaczej… można powierzyć wszystkie tajemnice. I tym sposobem zmierzam do celu. Nie opisuję tutaj żadnych odkrywczych rewelacji, ale to co mnie zasmuca to naga rzeczywistość bez retuszu.

Otóż, co najmniej raz do roku podczas letnich wakacji zabieram wnuki do siebie do Berlina, żeby wiedziały i poczuły, że należę do ich rodziny. Nie są ze mną na co dzień, więc staram się rekompensować deficyty intensywnie przez dłuższy okres czasu.

Dzieci, oczywiście, cieszą się bycia z babcią, lubimy się, rodzice też mają wiele powodów do zadowolenia. Obcowanie w wielopokoleniowej rodzinie to skarb, dar losu, marzenie wielu ludzi. Nigdy nie zauważyłam, żeby dzieci cierpiały z powodu wakacyjnego braku najbliższych. Wręcz odwrotnie, cieszą się z poluzowania norm, zasad, jakie zazwyczaj obowiązują w domu, co wcale nie oznacza, że im na wszystko pozwalam. Wolności maja tyle, ile sprawia im radość, a mnie bez kłopotu przychodzi. Zawieramy rodzaj umowy, co im wolno, a czego nie, ta forma okazuje się skuteczna, wtedy dzieci doskonale wdrażają ustalone przepisy, bo je znają.

Dzieci bez rodziców czują się świetnie, już tak nie tęsknią, jak wtedy, kiedy jeszcze były małe. Po prostu czują luz, swobodę u babci, która pozwala im być sobą, prezentują się w całej krasie ze wszystkimi nabytymi umiejętnościami. Zdolne to pokolenie jest i dobrze wychowywane – trzeba przyznać.

No cóż, mamuśki z reguły są święcie przekonane o swojej racji odnośnie wychowywania i odżywiania dzieci. Przywieziono mi więc z Polski produkty ekologiczne, które mam wykorzystywać do babcinych potraw. Są kasze, słodycze, kisiele, suszone owoce (w lecie!) i warzywa na pierwsze dni pobytu. Ekologiczne, oczywiście. Przy okazji nasłuchałam się wykładu o szkodliwości jedzenia z tanich sklepów, przez co nabawiłam się wrażenia, że niedługo umrę z zatrucia i ze mną cały świat.

Wzięłam sobie do serca ostrzeżenia, jeśli chodzi o dzieci. No i zaczęło się… proponuję dzieciom na obiad warzywa z kaszą i cielęcinę w sosie śmietankowym . Dzieciaki zrobiły dziwną minę, pewnie nie zachwyciłam ich propozycją… pytam więc, co chciałyby na obiad?

– Babciu tylko nie warzywa… mamy dość marchewki, brokolii, cukinii, kalafiora, kaszy jaglanej, gryczanej, soczewicy… wymieniają nazwy kasz, niczym pracownicy ze sklepu spożywczego.

Nie będę zdradzać tajemnicy, z jakim apetytem wcinały moje obiadki, podwieczorki i śniadanka. Zawsze z dokładką, zwłaszcza zupy. To wszystko, co mama przywiozła pewnie zabierze z powrotem do domu.

A wcale się nie opychają słodyczami, od czasu do czasu rączki sięgają do koszyka ze smakołykami, które same sobie wybrały w sklepie. Je, ale nie jest żarłoczny.

dzieciatka

Ciekawe, bo w domu niejadek, a w przedszkolu, szkoda gadać. Przypomniałam sobie pewną przedszkolną wycieczkę do lasu. Pojechałam razem z nim, zabierając co nieco do plecaka. Inni rodzice też. Kiedy dzieci zasiadły do stołu pełnego rozmaitych potraw, mój wnuczek rzucił się na jedzenie, niczym pies do miski i zgarniał łapczywie wszystko, zapychając buzię. Byłam w szoku, nie wierzyłam, że dziecko może być do tego stopnia łapczywe. Zapytałam nauczycielkę, czy wnuczek w przedszkolu też się tak zachowuje? Potwierdziła, zjada wszystko, zawsze prosi o dokładkę i wyjada od innych dzieci niejadków pozostawione porcje. W przedszkolu wszystko mu smakuje, u babci też, a w domu? Niejadek!

Z mojej strony nie będzie puenty, proszę samemu odpowiedzieć na pytanie, dlaczego?

P.S. (od Autorki) Ponoć seniorzy mają negatywny wpływ na dzieci i młodzież – czytam ostatnio w prasie polskiej. Głupich stwierdzeń jakiegoś idioty pewnie bez własnej rodziny, oderwanego od świata realnego nie mam zamiaru komentować.

P.S. (od Redaktorki) Zawsze to samo – fanatyzm w sprawie dobrego jest nadal fanatyzmem. Jestem za tym, żebyśmy my wszyscy, nie tylko nasze dzieci, jedli zdrowo. Jestem za tym, żebymy my wszyscy, nie tylko nasze dzieci, nosili ekologiczną odzież, bardzo bym była za tym, żebyśmyto  lub tamto… Ale bardzo nie lubię fanatyzmu, nawet w najlepszej sprawie…

 

 

Z obserwatorium zwykłej baby…

Krystyna Koziewicz

Ten pierwszy raz

Moja jesień życia upływa często na przywoływaniu wspomnień z przeszłości, wtedy gmeram w pamięci, która przepuszcza życie przez sito i zostawia tylko to, co sama uznała za szczególnie ważne. Tym niemniej – przeżyte chwile nie giną, niektóre ślady znikają na długo, ale nigdy nie wiadomo, kiedy i dlaczego wybudzą się z przeszłości? Im odleglejsze są wspomnienia, tym częściej retuszują przykrości naszego życia i jest to bardzo dobre dla higieny mózgu. Ta sama zasada sprawia, że przyjemności są przekoloryzowane i całe szczęście, bo przynajmniej jest się z czego cieszyć.

Tak to niekiedy jest, gdy w głowie pojawia się uparta myśl o kimś lub o czymś. Za każdym „słowem” kryje się jakieś „ty” a wraz z nimi przeżycia.

Koniec wstępu!

O tej porze roku, kiedy zimowe miesiące nie zachęcają do dłuższego wychodzenia z domu, wtulamy się w ciepły kocyk i jeśli nie czytamy książki czy gazety, to oglądamy telewizję albo po prostu rozmyślamy, o czasie teraźniejszym i tym przeszłym. Przyszłość bywa zawsze pod znakiem zapytania, lepiej więc o niej w dzisiejszych niespokojnych czasach nie myśleć!

W lutym młodych ludzi ogarnia szaleństwo z powodu zbliżających się Walentynek, dnia świętego Walentego – czyli święta zakochanych. Nasze pokolenie ma raczej dystans to tego dnia, natomiast młodzi już nie. Owszem, co niektórzy mężczyźni są trendy kupują swojej ślubnej czy przyjaciółce prezencik lub wręczają serduszkowce co nieco. Wszak nie wypada samemu nie wręczać, kiedy wokół biegają po mieście panie i panowie z bukiecikami.

Ulegając czarowi święta zakochanych, zaczęłam szperać we wspomnieniach i tak oto przypomniałam sobie mój pierwszy pocałunek, moje pierwsze przejawy zakochania.

Wspomnę tylko, że dawniej było całkiem inaczej. Na randki chłopak przychodził zawsze z jakąś miłą niespodzianką, rzadko z gołą ręką. Gdzieś tam w zanadrzu, za plecami skrywał niespodziankę w postaci zerwanego po drodze kwiatka lub zakupionej w kwiaciarni różyczki. Oficjalnie nie witano się całuskami, ten intymny akt był skrywany i zarezerwowany wyłącznie dla dwojga ludzi. Publiczne całowanie się było mocno piętnowane, bo co by ludzie powiedzieli? – powtarzała moja babcia.

I tak odtwarzając obrazy z młodości przypomniałam sobie mój pierwszy pocałunek i właśnie o nim postanowiłam napisać na Blog Ewy z okazji Św. Walentego – patrona zakochanych.

Może to temat niepoważny dla mego wieku, ale co tam? Przecież ten dzień trąci słodkim infantylizmem, nieprawdaż?

Wracajmy do wspomnień…

A było to tak! Każdego roku na wakacje jeździłam do babci Ani na wieś. W roku pierwszego zakochania miałam 13 lat. Do sąsiadów za płotem przyjechało dwóch studentów z Krakowa, którzy często grywali w piłkę. Jak to z piłką często bywa, wpadła nie tam gdzie była wyznaczona bramka, a daleko obok. No i wpadła do babcinego ogródka, początek naszej znajomości rozwiązał więc sam przypadek, los można by rzec. Od tego momentu zaczęła się nasza wspólna wakacyjna przygoda. Razem chodziliśmy do lasu na jagody, kąpaliśmy się w rzece, zrywaliśmy porzeczki, czereśnie, wiśnie lub godzinami przesiadywaliśmy na ganku.

Ich było dwóch, a ja jedna. Mieli to samo imię – Andrzej.

Pewnego razu pojawił się w naszej zagrodzie tylko jeden Andrzej, ten wyższy, bo mniejszy poszedł do miasta na pocztę. Siedziałam na długich belach drzew. Rozweselony kolega dosiadł się, chyba trochę zbyt blisko. Dziwnie się zachowywał, za bardzo kierował wzrok prosto w oczy i wcale nie wyglądało na to, że chodzi mu o kolor. Patrzył zupełnie inaczej niż zwykle. Wtedy po raz pierwszy poczułam w sercu coś takiego jak zauroczenie. Wstydziłam się jednak dać odczuć, by się nie kapnął.

Nie pamiętam, bym do tego czasu patrzyła na chłopaka takim wzrokiem. Przysuwał się do mnie coraz bliżej i bliżej, aż w pewnym momencie o mało nie wylądowałam na trawie. Zabezpieczając mnie przed upadkiem, chwycił mnie za rękę i przyciągnął do siebie, cmokając w prosto w usta. No i stało się to, czego się najmniej spodziewałam. Zaczął mocno przyciskać usta, że brakowało mi tchu. Wystraszona, przerażona wyrwałam się w jego rąk, bo zrobiło mi się strasznie gorąco, a usta zaczęły rozgrzewać się, jak farelka. Szybko pobiegłam do pokoju, sprawdzając w lustrze, czy czasem babcia nie zmiarkuje, co zrobiłam? Na szczęście nie było śladu. Przyjemność jednak odczuwałam i to sobie na zawsze zapamiętałam…

krysia-buziakiDrugi Andrzej był mniej śmiały, choć wyczuwałam, że był mną bardziej zainteresowany. Po wakacjach tylko z tym drugim kontynuowałam znajomość, a przetrwała ona okres szkoły średniej aż do ukończenia studiów.

Zasypywał mnie listami, od czasu do czasu odwiedzał mnie w internacie, akademiku. Byłam nawet na świętach u jego rodziców, ale nie wyszła nam nasza wspólna przyszłość. Po tej wizycie kontakt urwał się prawie na pół wieku.

To jeszcze nie koniec naszej historii.

Traf chciał, że dwa lata temu brałam udział w warsztatach niedaleko Krakowa. Napisałam na stary adres wiadomość, że będę w tych i tych dniach tam i tam. Czas mijał, a on się nie pojawiał.

Przyszedł jednak! Byłam w holu na przerwie. W pewnym momencie podszedł do mnie nieznany mi mężczyzna, pytając, czy wiem, gdzie jest pani… i tu wymienił moje nazwisko. Kiedy oznajmiłam, że to ja, zaraz po oczach rozpoznałam dawnego Andrzeja. Oczywiście ucieszyłam się ze spotkania, on chyba też?

Początek naszej rozmowy nie kleił się, ale po chwili wszystko było po staremu. Dużo opowiadaliśmy o swoim udanym i nieudanym życiu. Przyznał sie, że byłam w jego życiu tą jedyną, z którą chciał się ożenić. Po tym wyznaniu cały dzień miałam z „głowy”, podekscytowana rozmyślałam o moich życiowych wyborach. Było… minęło…

***
Wracając wspomnieniami do pierwszego pocałunku, z ciekawości zapytałam znajomych, co oni przeżywali i co z tego zapamiętali? Otóż, znajoma mając 11 lat bawiła się na podwórku z kolegą Marynkiem. Mieszkali w tym samym bloku, więc często razem wracali do domu. Któregoś razu niespodziewanie przycisnął ją do siebie i pocałował w usta. Wystraszona, szybko pobiegła do mamy i z drżącym głosem zapytała, ”czy się z tego urodzi dziecko, bo mnie Marynek pocałował?”

Z kolei kolega Marek mając 14 lat grywał z koleżanką szkolną w ping ponga. Po jakimś czasie dziewczyna zaczęła częstować go ciastkami, czekoladkami, sokami owocowymi. Wieczorami siadywali razem na ławce. Pewnego razu nieoczekiwanie usiadła mu na kolanach i zaczęła go namiętnie całować. Jak sam powiada – było mu wtedy tak bardzo przyjemnie, że od tej pory gnał na spotkania, by zażywać rozkoszy pocałunków.

Całkiem odmienne odczucia przy pierwszym pocałunku miał znajomy – Władek. Nie odczuwał żadnej przyjemności. Wręcz odwrotnie, już od samego początku ogarnęło go obrzydzenie. Od tej pory unikał kobiecych ust jak diabeł święconej wody. Czasami tylko, jeśli bardzo zależało mu na kobiecie, zmuszał się do całowania, ale za każdym razem mocno wycierał usta. Niechęć do całowania w usta pozostała mu do dzisiaj.

Zapytałam jeszcze innych, ale twierdzili, iż nie było to dla nich nic szczególnego, byli raczej wystraszeni po szybkim i krótkim akcie cmoknięcia. Wystraszeni, każdy uciekał w swoją stronę.

Trudno się dziwić, że nie wszyscy pamiętają swoje pierwsze uniesienia, ale jeśli macie ochotę się nimi podzielić, to proszę bardzo…

***

Dwa PS od Redakcji

1/ Krysia zapytała i mnie o pierwszy pocałunek – niestety ze wstydem muszę przyznać, że nie mam pojęcia z kim i kiedy. Podejrzewam, że mogło to się zdarzyć na opisanej TU prywatce. Natomiast bardzo dobrze pamiętam pierwszego chłopaka, w którym się zakochałam. Miałam cztery lata, a on się nazywał Andrzej Jagodziński! Pamiętam jak dziś! Siedzieliśmy w przedszkolu na podłodze i turlaliśmy do siebie piłkę. Andrzej miał ciemne włosy i ciemne oczka. 

2/ Farelka – Krysia użyła słowa farelka, a ja myślałam, że to jakiś jej śląski regionalizm, tymczasem Wikipedia podaje po prostu, że jest to termowentylator.  No proszę.

 

Prima Aprilis

Krystyna Koziewicz

Klub pod psem

Co tu dużo ukrywać – pani Janka spod 115 urodą na kolana nie rzuca. Jej pies tym bardziej. Spotykam ich często, czy to rano skoro świt, czy późnym wieczorem. Pani Janka już z daleka macha ręką, biegnie truchcikiem uśmiechnięta od ucha do ucha. Zawsze w wybornym humorze, zawsze tryskająca energią. Gdybym nawet z pogrzebu wracała – trudno – też się muszę mimo woli uśmiechnąć. Tym swoim radosnym humorem wlewa w człowieka pozytywniejsze nastawienie do świata, dystans do problemów. Ta twarz pełna zmarszczek od śmiechu, te błyszczące oczy, to dla nas sąsiadów z jednego podwórka, antidotum na troski.

Zupełnie inaczej rzecz się ma z przystojniaczkiem spod 116. O! – on i jego dog zawsze mają ponure miny. Obaj na grzecznościowe dzień dobry tylko odwarkują. Omijamy ich zgodnie dużym łukiem.

Ostatnio pan Marek od pinczerka zwierzył mi się, że zakochał się na zabój w pani Jance za tę jej pogodę ducha, za wesołość. Z pana Marka niezły filozof, wdaliśmy się więc w dyskusję.

– Bo to z nami Polakami już jest – perorował pan Marek – że w ogóle nie mamy humoru.

– Co pan powiada?! – zareagowałam ostro – a nasze polskie komedie filmowe? Te stare i te najnowsze? A czterdziestolatek, Alternatywy 4, czy Kargul?  A Fredro i Joanna Chmielewska? A kabarety? A Dziewoński, a Olga Lipińska?

Pan Marek pokiwał głową z dezaprobatą.

– Tak nie można wszystkiego na raz do jednego worka wrzucać. Tak, my mamy poczucie humoru, gdy śmiejemy się z innych. Aż łzy nam lecą, taki mamy ubaw. Ale gdy tylko dowcip nas dotyka, zaraz obrażamy się na amen. Jak ten z drugiego pietra, co to ma buldoga. Jak mu powiedziałem, że coś w tym jest, iż właściciel upodabnia się do psa, do dzisiaj mi się nie kłania.

– Bo tak to już jest – tłumaczy cierpliwie – nie można mylić humoru z nastrojem. Nastrój można mieć pod psem, niczym nie umniejszając tym naszym, bo na przykład samochód się zepsuje, rura pęknie i zalewa cały parkiet, a do tego zgubiliśmy portfel. Ale humor to coś więcej. Poczucie humoru albo się ma, albo nie. A my Polacy mamy za dużo bolących odcisków. Tu nastąpisz i aajji, tak zaraz boli.

Wychodzę często na podwórko, bo lubię popatrzeć na radośnie biegające  psy. Kątem oka jednak mimo woli przyglądam się i zastanawiam: podobna jestem do jakiejś rasy?

Z tym humorem to faktycznie dziwna sprawa. Przecież też umiemy się śmiać ze swoich wad narodowych. Cała seria zaczynająca się Polak, Rusek i Niemiec – kogo nie ubawiły te dowcipy. Albo karykaturalny Kiepski z serialu. Czy tak na pewno uraził czyjąś godność? Jak się komuś nie podoba to czy owo, to nie ogląda, nie słucha i już. Kabarety natrząsają się ze naszych przywar rodzimych, ile wlezie i daleko nam do obrażania się i wychodzenia w połowie spektaklu.

Ale pan Marek nie myli się do końca: już angielskie dowcipy smagające hydraulika, albo niemieckie o naszych złodziejach mercedesów wydają nam się niesmaczne, poniżej pasa. Nasza godność narodowa staje w obronie chociażby i złodzieja. Wszak on też nasz i wara innym od natrząsania sie.

Czyli humor mamy taki swojski, wewnętrzny. I sądząc po oglądalności w kółko powtarzanych komedii filmowych, po rozchwytywanych książkach Chmielewskiej – humor w narodzie nie przygasa. I chyba tylko dzięki niemu daliśmy radę przetrzymać czas octu na półkach sklepowych, komitetów kolejkowych, rajstop na kartki… A że na co dzień nastrój miewamy podły, to już taka polska specjalność.

– C0 tam słychać nowego? Ach, wiesz pan same kłopoty na głowie. – Słyszał pan ten dowcip? – Nie, a słyszał pan ten? I Kowalski z Nowakiem rechocą zdrowo i pogodnie.

I humor warto mieć. Te wszystkie aspekty zdrowotne wynikające z dobrego przewietrzenia płuc, z trenowania niezliczonych mięśni podczas dobrego wybuchu śmiechu, to jedno. A drugie, nie mniej ważne, to fakt, że śmiechem zjednujemy ludzi. Trzeba mieć specyficzne doprawdy poczucie humoru, aby przepadać za gburami, no chyba, że czarne. Oglądam niemieckie kabarety, w dodatku w gwarze bawarskiej, nie rozumiem ani słowa, a mimo to pękam ze śmiechu.

Zresztą – konia z rzędem temu, kto choćby bez uśmiechu pod nosem ogląda filmy z Louisem de Funès, Gang Olsena, Monty Pythona czy wreszcie Flipa i Flapa. Może tak ponuracy całego świata powinni obowiązkowo dostawać karnety na komedie?

Humorem świat się zdobywa i po to właśnie już w XIII wieku ktoś bardzo mądry wymyślił Prima Aprilis.

Bigos i ciemne okulary

Krystyna Koziewicz

O stereotypach polskich i niemieckich

Każde społeczeństwo ma wspólny kod kulturowy. Zarówno Polaków jak i Niemców łączy język, tradycja, historia i zwykła ludzka mentalność.

W zasadzie można powiedzieć, że o Niemcach wiemy bardzo wiele, choć moim zdaniem wciąż za mało ich znamy. Podobnie jest z nami. Zresztą oni patrzą na nas, na nasz kraj innymi oczyma.

Od 22 lat mieszkam w Berlinie, aktywnie działam w środowisku polonijnym, uczestniczę w spotkaniach kulturalnych, politycznych, biznesowych, turystycznych. Ale mieszkam też wśród Niemców, zaprzyjaźniona jestem z Niemcem, pracowałam w niemieckiej firmie.

Początki życia w obcym mi otoczeniu nie spowodowały zmian w moim zachowaniu. Byłam sobą, zachowywałam się normalnie, bez cienia kompleksu: mówiłam po polsku, nosiłam dżinsowe ciuchy – szczyt elegancji na owe czasy. Dziwiła mnie tylko reakcja Niemców na polską mowę, w ich oczach widziałam naboje gotowe do strzelania. Któregoś razu usłyszałam w metrze od „gotującego się ze złości” starszego pana, że „hier spricht man Deutsch”. Podobna sytuacja spotkała mnie, kiedy z wnuczkami w autobusie gawędziliśmy po polsku, co doprowadziło starsze małżeństwo do furii. Obserwując ich złość mieliśmy świetny ubaw. Jeśli kiedykolwiek spotkałam się z demonstracją wrogości wobec Polaków, to przeważnie byli to ludzie starszej generacji. W pracy senackiej, gdzie miałam do czynienia z politykami i urzędnikami państwowymi, nikt nigdy nie dał mi odczuć, że jestem kimś gorszym,  nawet w sytuacji, kiedy kaleczyłam niemiecki.  Tylko jeden Niemiec nabijał się ze mnie, szydził i głośno ironizował, ale udawało mu się do momentu, kiedy oznajmiłam wszem i wobec, iż od następnego dnia musi sobie przynosić kanapki i kawę w termosie, bo ja go już więcej nie będę obsługiwać. „Mądralińskiego” czekała z mojej strony jeszcze jedna niespodzianka, a mianowicie wobec jego kolegów – poinformowałam ich bowiem, że złożę na policji skargę na mobbing i wrogość do obcokrajowców. Ów urzędnik był do tego stopnia zaskoczony, że nagle stracił głos, a oczy zaszły mu chyba bielmem. Widać było najwyraźniej, że strzał był celny! Zresztą to w moim stylu, nie wybucham od razu, lecz czekam na właściwy moment. Także w tym przypadku nie było inaczej, on – Niemiec szydził, a ja – Polka czułam się z tym fatalnie. Co się później okazało, nie byłam w ogóle świadoma, że moja groźba mogła zakończyć jego karierę jako urzędnika państwowego. Facet oprzytomniał, na drugi dzień przyszedł z przeprosinami i od tej pory mnie ostentacyjnie faworyzował, aż mnie to wkurzało. Zresztą, nigdy tego typa nie polubiłam. To jedyna sytuacja, kiedy doznałam od Niemca przykrości. Więcej nie było!

Natomiast faktem jest, że miło się słucha o zaletach Polaków. Ja osobiście uważam, że mamy więcej zalet od wad, ale Niemcy widzą nas inaczej i kiedy słyszę o pijakach, brudasach, cwaniakach, złodziejach, nie ukrywam, że mina mi dziwnie rzednie. Ja wiem, że na pewno zasługujemy na lepszą ocenę, a według Niemców zalet mamy tyle co palców u rąk, a może jeszcze mniej. Za to lista wad ciągnie się w nieskończoność. Przejdźmy najpierw do pozytywnego wizerunku Polaka. Polki wg Niemców uznawane za najpiękniejsze kobiety świata, które imponują elegancją, pracowitością i gospodarnością. W czasach kryzysu Niemcy z podziwem patrzyli, jak radzimy sobie z życiem w obliczu pustych półek. I w tym miejscu zrodziła się w głowie myśl-dygresja, że naprawdę należy się nam pomnik Matki Polki Peerelowskiej, a nie tylko ten z dowcipu o kobiecie ze sznurkiem w ręku, która zastanawia się jak związać koniec z końcem. Pomnik, a jakże. Jesteśmy bowiem mistrzyniami świata w pokonywaniu trudności zaopatrzeniowych. Niemcy wysoko cenią inną naszą cechę – dbałość o gniazdko rodzinne, choć mniej mają wyrozumiałości dla Polek, które traktują mężów jak dzieci: podają jedzonko, dolewają zupkę, zaopatrują  w kanapeczki. Niemiec sam sobie parzy kawę, jada śniadanie w kantynie, a na obiad żona czy partnerka serwuje mu zupę z puszki. W przeszłości zdarzyło mi się w pracy w niemieckiej firmie głośno pomyśleć, „co mam ugotować na obiad?” Reakcja była dość typowa; „Chcesz powiedzieć, że codziennie gotujesz obiady? Zwariowałaś, przecież pracujesz, od czego są bary i inne kioski z fast-foodem?” Niemcom nie trzeba więc codziennie gotować czy pucować mieszkania. Znajomy Niemiec ożeniony z Polką obsypuje żonę co jakiś czas kosztownymi prezentami, wychwalając pod niebiosa prowadzenie domu i chyląc czoła nad jej ciężką pracą. Zainteresowana, jaki to zawód wykonuje owa idealna żona, usłyszałam, że prowadzi dom, gotuje, prasuje, robi zakupy, myje okna, sprząta, pieli ogródek. Faktycznie, u mnie na klatce schodowej, a może i w całym sześciopiętrowym domu zapachy z kuchni dochodzą tylko od zamieszkałych tu Polek, reszta jada z puszki lub chłodziarki, a w weekendy chodzi się całymi rodzinami do restauracji.

Najwyżej ceniona jest nasza polska gościnność. Nie dziwota. Pamiętam historię o tym, kiedy Niemka wspólnie z mężem pojechała do Polski na złote gody teściów. Po powrocie ciekawość kolegów z pracy paliła, padały pytania, jak było? To, co opowiedziała, przyprawiło słuchaczy o zawrót głowy: „osiem godzin siedzieliśmy przy stole i bez przerwy podawano jedzenie”. Nie dowierzano, a kiedy dodała, że ludzie cały czas jedli, to już było trudne do wyobrażenia. Na niemieckim przyjęciu poczęstunek wygląda ubogo: na stole paluszki, chipsy, orzeszki, tylko napojów do wyboru do koloru. Przyjęcie zaczyna się od tortu i kawy, a gdzieś tam po pięciu godzinach serwuje się zupę gulaszową, albo chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym.

Z niezrozumieniem, ale i podziwem patrzą Niemcy na naszą fantazję lub brak wyobraźni. Często opowiadam znajomemu Niemcowi o pomysłach, które zamierzamy realizować np. w branży wydawniczej czy kulturalnej. Kiedy oznajmiłam, że otwieramy Dom Polski czy organizujemy Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy bez jednego centa, ów pukał się w głowę. Gdy potem widział efekty, prawdziwe „cuda wianki”, to za Chiny nie był w stanie pojąć, jak my to robimy?

Stereotypy o Polakach krążące w społeczeństwie niemieckim, jakby się kto pytał, egzystują po dziś dzień, jednakże zauważa się powolny zwrot w pozytywnym kierunku. Wejście Polski do Unii stanowiło dla nas, Polaków nominację do lepszego kręgu, choć daleko nam do elity. Owszem, Niemcy z niepokojem obserwowali wybory w Polsce, bojąc się zwycięstwa Kaczyńskiego. Tusk ma (a może raczej miał) wysokie notowania, Wałęsa jest i pozostanie legendą, której oddaje się najwyższe honory. Tak samo jest z Mazowieckim czy Bartoszewskim. Prasa coraz częściej donosi o sukcesach polskiej gospodarki, na Targach ITB czy podczas Zielonego Tygodnia koniecznie trzeba zaliczyć polskie hale, bo tam można kosztować i smakować do woli, i jeszcze wyjść z pełną torbą gadżetów. Na imprezach polsko-niemieckich królują pierogi, bigos niestety traktowany jest znacznie gorzej ze względu na zapach, który irytuje wrażliwe niemieckie nosy.

Jako że zaprzyjaźniona jestem od kilkunastu lat z Niemcem, mam rzadką możliwość spojrzeć nieco głębiej w niemiecką duszę i mentalność, i zastanowić się nad różnicami, jakie dzielą oba społeczeństwa, tak w sferze kulturowej, jak i politycznej. Mój znajomy bardzo kibicuje Polsce po tym gdy, jak sam powiada, poznał mnie i moje środowisko. Wniosek nasuwa się jeden, nasze codzienne zachowanie, postawa, aktywność, udział w wydarzeniach kulturalnych powoduje, że Niemcy nareszcie przestają opowiadać żarciki o Polaku-pijaku, brudasie, nierobie, złodzieju i kobietach lekkich obyczajów. Jeszcze przed 20 laty przyjaźń z Polką, czy małżeństwo w niektórych kręgach na pewno nie przynosiło chwały. Dzisiaj nie wytyka się już Niemcowi, że ożenił się z Polką. Dawno, bodaj 13 lat temu zdarzyło mi się zaprosić znajomego Niemca, a właściwie sam się wprosił do mojego domu. Przyniósł ze sobą koszyk z kawą, słodyczami, owocami oraz plastikowe talerzyki, widelce, serwetki, płyn do naczyń. Przeżyłam szok, bo nie zrozumiałam intencji, a on na to: „no wiesz, byłem w Instytucie Polskim na chłopskim przyjęciu i tam jedliśmy palcami, nie było serwetek”…to mi wystarczyło, by poczuć zażenowanie. I pomyśleć – jedna impreza nawiązująca do zmierzchłych czasów może zrodzić mit, że nie umiemy używać widelców i serwetek. Albo ich nie mamy. Niemcy wyjątkowo zdolnie potrafią przejaskrawić rzeczywistość. Taka na przykład wypowiedź (poprzedniego) Ambasadora RP w prasie niemieckiej, że w Niemczech zbyt łatwo można kraść samochody, a Niemcy nie radzą sobie ze złodziejami. Reakcja mediów była natychmiastowa, na wszystkich portalach i w gazetach ataki i bezpardonowa krytyka Ambasadora, bo jak można wytykać Niemcom wady, skoro ich system świetnie funkcjonuje.

O Niemcach mówi się, że są zimni i gburowaci. Nie okazują uczuć. W tym stwierdzeniu jest wiele racji, ale za to, jeśli chodzi o kobiety, Niemcy są też mało wymagający. Na tle emancypowanej feministki niemieckiej wszystko, co w zakresie organizacji domu zaoferuje Polka, będzie graniczyło z cudem i doczeka się pochwały. Choć nie przyjdzie ona szybko, bo Niemcy raczej niechętnie chwalą. A jak już, to bardziej… siebie.

No cóż, niektóre stereotypy faktycznie wynikają ze specyfiki danego narodu, z tradycji. Skądś się wzięły i są powody, że trwają. Jednak zazwyczaj są to cechy przejaskrawione, a szczególny akcent kładzie się na wady. Stereotypy biorą się zazwyczaj z braku wiedzy lub zazdrości. Przekazywane bezmyślnie, często krzywdzą. Nie można włożyć wszystkich do jednej szufladki. Coraz więcej podróżujemy po świecie, dzięki temu mamy okazję przekonać, ile prawdy jest w stereotypach. Nasz polski wizerunek w Niemczech będzie ulegał dalszym zmianom. Na korzyść, oczywiście! Nie mamy zatem powodów, by ich przekonywać, że nie mają racji. Muszą tylko zdjąć ciemne okulary, które, jak mi się czasem wydaje, noszą chyba na stałe, nocą i w tunelu. I wtedy wszystko jest jasne!

Turysta polski

Krystyna Koziewicz

Od kiedy dla Polaków świat się otworzył, wyjeżdżamy za granicę nie tylko w poszukiwaniu pracy czy osiedlenia się, lecz – coraz częściej – w celach turystycznych  i to jest fajne, bo przez to nasz wizerunek się zmienia, ku zaskoczeniu np. hotelarzy. Rezerwujemy noclegi, wykupujemy Visit Cards, jadamy w restauracjach i mało kto, jak to bywało w przeszłości, chodzi z kanapkami w torbie czy nocuje u znajomych. Właściwie, to długo zastanawiałam się, czy opisać przypadek wizyty dwóch Rodaków w stolicy europejskiej.  Niby to żadna rewelacja, ale jednak, podpatrując rzeczywistość, nie sposób przemilczeć… ale o tym za chwilę. W każdym razie Rodacy z wizytą w Berlinie… Otóż, znajomi migranci z Polski od 30 lat zamieszkali w pewnej metropolii europejskiej, biznesmeni, jak powiadają: własna działalność gospodarcza, wysokie dochody,  podróże po świecie, super auta. Przyjechali na cztery dni do Berlina z planem zwiedzania muzeów na Museum Insel, Nikolai Viertel, Reichstagu, Checkpoint Charlie, Muzeum Stasi, Muru, Holokaustu, Jüdisches Museum, Topografia Terroru i…i…i…

Spotkaliśmy sie w hotelu pięciogwiazdkowym. Miałam im dostarczyć informacji, jakiej potrzebowali. Pokój dwuosobowy, eleganckie umeblowanie, w hotelu wszelkie wygody, sauna, jaccuzi, siłownia etc. Rozglądam się po pokoju i ze zdziwieniem odnotowuję leżące na stole góry jedzenia – kanapki, owoce, jogurty, ciasteczka. Początkowo myślałam, że przywieźli ze sobą, ale nie, panowie z radosną miną opowiadają, jak pakowali te pyszności w jadalni hotelowej, jak personel ciągle musiał uzupełniać znikające pieczywo, wędliny, owoce. Z zadowoleniem chwalą się, ile  wynieśli i że wystarczy im tego na cały dzień. Nawet chcieli częstować. Ach, pomyślałam, czepiasz się, Krysiu, to na pewno jednorazowy precedens, tylko dzisiaj, bo dzień się zapowiada intensywny. Ale… następnego dnia znowu zobaczyłam pełną reklamówkę jedzenia i usłyszałam rewelacje, jak obserwowały ich kelnerki, zachęcające do najedzenia się do syta, proponujące kiełbaski, jajecznicę… Zapewne miała to być sugestia, żeby najeść się do syta na miejscu, a nie wynosić. Teraz już mi mina zrzedła na dobre. A panowie z oferty kelnerki nie dość, że skorzystali, to i tak „udało” się pozabierać kilka jaj, jogurtów i kanapek na przysłowiowe zaś. Jednym słowem przez trzy dni nasi turyści brali na wynos, ile się dało i co się dało.

sniadaniehoteloweNo cóż, my Polacy mieszkający w Niemczech, dbamy o pozytywny wizerunek, zależy nam, by mówiono o nas dobrze. Staramy się dostosować do norm prawnych, obyczajów, zasad ogólnie przyjętych. Panowie odjechali do swoich domów pozostawiając, mniemam, w tym hotelu nieciekawe wspomnienie. Nie zdziwmy się zatem, kiedy w jednym z berlińskich hoteli nad polskim gościem będzie czuwała kelnerka patrząc mu na ręce. Nie dziwmy się….

Pomagam

Czy będzie pociechą dla Autorki, że ja też miałam takie doświadczenia, a zapewne wszyscy je mieliśmy…?

Krystyna Koziewicz, Z obserwatorium zwykłej baby

Intruz w moim łóżku

Gotowość niesienia pomocy ludziom w potrzebie to dla większości z nas odruch bezwarunkowy. Pomagać trzeba, nie zważając niekiedy na niezręczną sytuację, niewygodę czy koszty, nie oczekując w zamian wdzięczności, rewanżu. Często wystarczy zwyczajne słowo „dziękuję” i już się człowiek czuje usatysfakcjonowany. Kiedy w trudnej sytuacji życiowej udaje się faktycznie komuś pomóc, zawsze myślę sobie, że Opatrzność rejestruje dobre uczynki i zapewne odda z nawiązką w innej formie. Na przykład zdrowie! Moim jedynym życzeniem i marzeniem jest żyć w zdrowiu, z resztą problemów potrafię sobie sama poradzić.

Zadzwoniła do mnie znajoma z alarmującą prośbą, by serdecznemu koledze wynająć pilnie pokój na tydzień, odpłatnie oczywiście, ponieważ oddał mieszkanie, a nowe nie nadaje się jeszcze do zamieszkania. Z naszej rozmowy wynikało, że wielokrotne próby znalezienia noclegu zakończyły się fiaskiem. Facet jest bez dachu nad głową, a na hotel go nie stać. „Może chcesz zarobić parę groszy,  zawsze to coś, przyda ci się, jesteś rencistką, okazja do podreperowania budżetu” – przekonywała. Rozumiejąc dramaturgię sytuacji po namyśle zaproponowałam pokój do dyspozycji z używalnością kuchni i łazienki. Jak trzeba to trzeba, znajomym się nie odmawia!

W niecałą godzinę pojawia się delikwent z walizami. Czuję się nieco  zaskoczona, bo nie miałam nawet czasu, by psychicznie przygotować się na lokatora. Szybko uporałam się z problemem, przygotowałam sypialnię, opróżniłam część szafy, zmieniłam pościel, przygotowałam szafki na kosmetyki  itp., itd., itp., itd… Jak w piosence. Udostępniłam moje łoże, bo innego rozwiązania nie było. Dla siebie postarałam się o łóżko polowe od sąsiadki. Nie byłam zachwycona nową sytuacją, ale skoro obiecałam, to na tydzień trzeba było zrezygnować z własnych wygód. W końcu tydzień wyrzeczeń to nie wieczność, no i nie za darmo, parę euro wpadnie to zaszaleć można w TK Maxx.

Lokator okazał się sympatyczny, dbający o higienę, codzienna kąpiel, gotowanie, telefonowanie, korzystanie z Internetu i godzinne przesiadywanie. W kuchni pojawiły się garnki, kubki, szkliwo, czajnik, patelnia oraz żywność – cała lodówka. Niewygodę i skrępowanie czułam od pierwszego momentu, ale co tam, trzeba było zmienić rytm życia i zacisnąć paszczę. Wszak na krótko, dam radę przecież! Mija tydzień, a tu ani widu ani słychu o wyprowadzce. Jeszcze jeden tydzień… usłyszałam  od lokatora prośbę. No cóż, trzeba być wyrozumiałym, remont się przedłuża, a właściwie się wcale nie zaczął, bo brak prądu, wody i czort wie co. No, ale i tym razem da się wytrzymać! Naturalnie było mi źle żyć pod jednym dachem z obcym mężczyzną. Owszem, znałam go z widzenia. Chłopisko na dwa metry, rzekomo „figura”? Znał Marka – powiadał. Jakiego Marka? – zapytałam. No wiesz, ambasadora… Hm, to ty takich masz kolegów i nie pomogli? – pomyślałam. Z zawodu radca, w Polsce był ponoć prokuratorem, prawo powinien mieć w paluszku. Taki to musi być porządny, najwyższa instancja moralności: nie oszuka, nie wykorzysta, nie kłamie. Wiarygodniś! Okazało się, że pobyt przedłużył się o jeszcze jeden tydzień, w międzyczasie zachorowałam na zapalenie oskrzeli, trzeba było brać antybiotyki i leżeć w łóżku. W moim łóżku leżał wygodnie kto inny, a ja na kozetce w ciągu dnia, nocą na skrzeczącym łóżku polowym. Po trzech tygodniach, kiedy musiałam wziąć druga serię antybiotyków, powiedziałam, że musi sobie poszukać innego lokum. Byłam nadal chora, potrzebowałam własnego łóżka i spokoju. Nie spodobała mu się moja decyzja, ale wtedy byłam już znużoną tą sytuacją i było mi wszystko jedno, co ten człowiek sobie o mnie pomyśli. Miałam głęboko gdzieś, zwłaszcza że intruz czuł się zbyt pewnie i za swobodnie. Odchodząc zabrał tylko część maneli, pojawiał się od czasu do czasu pod pretekstem, bo nadal nie miał gdzie mieszkać, ale byłam już nieubłagalna. Nie i nie! Miał być na tydzień, skończyło się na trzech i w dodatku bez żadnej rekompensaty poniesionych kosztów, bo już zorientowałam się, że za często użala się na brak pieniędzy. Kiedy wspomniałam o pieniądzach, usłyszałam, że jest zaskoczony. ”A to coś nowego” – powiedział zdziwionym głosem.

Jak to coś nowego, a jak myślałeś, że mam ponosić koszty użytkowania prądu, telefonu, wody?

No cóż, nie wiedziałam, że prawnikowi takie sprawy trzeba wyjaśniać, chłop najwyraźniej nie kapował, o co mi chodzi? Cwaniaczek myślał, że pomagam bezinteresownie. No szkoda, że jeszcze nie karmiłam, no i  kieszonkowe mogłam przecież dawać. Do tej pory się nie rozliczył, a minęły już dwa lata, pewnie się więc i nie rozliczy. Przełknęłam tę gorzką lekcję, ale nic bardziej mnie nie złości, niż myśl, że zgodziłam się na to, by w moim łóżku spał intruz. Cwany intruz.