Agnieszka Wesołowska
* * *
Do opowiedzenia wybrałam historię o wiśni.
Nie o tym co czuję, kiedy pęka czerwień
a chwila ocieka bezczasem, jak wtedy
gdy widzi się prawdę w czyichś oczach.
Nie o tym, że niekiedy słońce patrzy na siebie jaśniej
i przyznaje, że jest smutne od zarania.
Sączy to porannym promieniem jak słomką,
przez którą można siorbać lemoniadę.
Sączy to w nasze siódme poty
z październikowych żółci.
Nasz układ ze słońcem wymaga,
by toczyć się mimo wszystko.
Po drodze torfowiska
ale nie można ogrzać tym domu
bo wszędzie wilgotno od soków.
Tak teraz wygląda najgłębsza czerń wiśni –
poranne światło, płytki oddech,
wykonywanie życia z przerwą na herbatę,
kiedy to trudno zmywalny osad
wykonuje życie w nas.
W oczy najmocniej rzucało się to,
jak bardzo śniło się wiśniom
przekroczenie granicy dobra i piękna.
Powolne wydobywanie pestek z owoców
przydało im smaku piżma.
Drętwienie miąższu, drętwienie rąk,
dotykanie nagiego dnia, serca w nowiu
XXXXXXXXXXJesteśmy coraz bliżej siebie.
* * *
Raki już dawno odłowione
pójdziemy z nimi na targ rybny
choć nie wszyscy to kupią
nie wszystkim da się wcisnąć
kit że post w tym regionie
zaczyna się w porze obfitej
XXXXXXXXXXtylko ludziom z łuskami karpia
XXXXXXXXXXco nie mówią ze sobą
XXXXXXXXXXzbyt wiele o pomyślności
XXXXXXXXXXale zbierają te łuski co roku
XXXXXXXXXXjak zgubione poroża trofea
XXXXXXXXXXdobrego wspólnego życia
XXXXXXXXXXnad połamanym kruchym białym
XXXXXXXXXXsosnowym stołem
kalosze do kolan pasują nawet
do koronkowej sukienki
choć w sukience da się tylko wiosną
w czterdziestym czwartym
to dopiero była wiosna
to dopiero była moda
co komu przyszło
co po kim zostało
podróż w tamte strony
zaczynam od założenia starego palta
ręce w pustych kieszeniach –
to mnie w nim trzyma najmocniej
wracam nie przymierzając
jak słota jak polska jak jesień
w progi bożonarodzeniowego jarmarku
tyle tam opowieści
nie najlepszych na zimowy sen
a jednak idziemy w nie
jak w dym na którym
wędzimy śliwki zaciągamy się
po raz pierwszy w szeregi
niedopałków
* * *
Pomyśleć o sobie w tym samym momencie,
gdy tobie zdarza się zapomnieć
dokąd wracasz po spotkaniu z nią, a ja
wypuszczam z rąk czerwony koralik,
który miałam nosić zawsze przy sobie.
Pomyśleć w tym samym momencie
nie zawsze o jednej porze, no bo jak,
przecież nie wiemy nic o naszych amuletach
ani umówionych twarzą w twarz rozmowach.
To byłoby jak spędzenie czasu
w tym samym miasteczku,
w pożyczonym na chwilę życiu obok siebie,
w którym jednak szczęście nie sprzyja nam za bardzo
i po te same pragnienia chodzimy różnymi ścieżkami.
Pamiętasz już kiedyś
trafiliśmy na siebie
właśnie w ten sposób
Pęknięci wpół drogi
niecali bezowocni
XXXXXXXXXXz połówkami tej samej belki
XXXXXXXXXXw kochanych oczach
* * *
Nie wiem od czego zacząć, tak samo jak wtedy.
Ale wtedy rzuciłeś luźną frazę,
której nie należało kończyć.
Była w tym odrobina luksusu. Zająłeś się
aktami mowy jak gospodarz winem.
Skinęłam tylko, że rozumiem i też lubię
piosenki z młodości.
Nie podziękowałam jedynie za to,
że cofnąłeś dla mnie czas środkowoeuropejski
aż do granicy, na której wszystko
dopiero się zaczyna.
Potem językiem budowaliśmy
wspólną ciszę.
Pamiętam że widziałam dziewczynkę
z różową watą cukrową.
Mogła nosić wiaderka różowego piasku.
Usypać ziarnistą drogę przez słodkie morze.
Mogła zaczerpnąć wody z różowego potoku.
Studzić aż do białego lepkiego
złota na patyku.
Gdybym miała wtedy trochę miejsca w walizce.
Ale pakowałam się piąte przez dziesiąte
jak na byle jaką drogę
po ułamki kruszcu.
Mam je do dzisiaj.
Uwiera mnie ich
szlachetność i dobro.
Takie walizki są jak ekspozycja muzealna
przeniesiona do sklepu z zabawkami.
Wracałeś tam wiele razy. Pisałeś
że jest pięknie i szkoda że nie mogę
tego zobaczyć. Pisałeś że to jest
lepszy moment dla nieba
niż wybrałam załatwiając
sprawunki na szybko.
Zachód zarezerwowany na potem
dla jednej osoby
zapowiadał nowy porządek,
jakiś porządek
XXXXXXXXXXWskoczyłam do łódki
XXXXXXXXXXboat to love
XXXXXXXXXXpopatrzeć, co ty tam widzisz
XXXXXXXXXXtak naprawdę