Splunięcia niewarte,

bądź wątek od Hochkultur do kartonu

Matylda Wikland

Dlaczego żołnierz nie powinien podczas
alarmu tracić głowy?

Bo nie miałby na co włożyć czapki!

Dziennik Bydgoski, nr 105 z ‘38 roku

Kucam przy przetartej płycie podłogowej świętojanowej*, zmęczenie wygłusza odgrywane na scenie tuż nade mną Weihnachten in Leipzig Bacha. Jest piękne, ale i ekspansywne, i gdy kilka dni później puszczę nagranie w domu, spłoszę nim kota. Trzy dni temu zaciągnęłam się do wolontariatu na festiwalu muzyki klasycznej, aby niwelować mój chroniczny brak funduszy, i zaczyna powoli mnie już boleć od tego wszystkiego głowa. Łapię na chybił-trafił azymut, zaczynam palcem podążać zatartymi miejscami literami. Łacina czy niemiecki? Rozczytuję ze dwa słowa. Niemiecki, ale dziwny, stary, może i jakiś zakiś pomorski. Z zamyślenia wytrąca mnie dłoń na ramieniu. W tej hierarchii jestem nisko. Twoja jest krew i podawanie, a ich jest nafta i przyjmowanie. Żeby było jasne, nie piszę tego ze zgorzknieniem. Raczej fascynacją. W przerwach między utworami zza murów dochodzą pokrzykiwania rozhulanej gawiedzi, ewidentnie podchmielonej ciżby mężczyzn o fenotypie najzgrabniej ujętym w słowie ,,kibol”. Ciżba, za murami, i Kultura w murach. Takie to alegoryczne, że aż prawie się roześmiałam, tam na eks-kościelnej podłodze.

Dzień wcześniej stałam na tyłach głównej sali Artushofu, odbudowanego po wojnie na modłę mieszaną, gdzie w jednym miejscu mamy napisy staroniemieckie a w drugim specjalnie zamówiony poczet królewski piastowsko-jagiellonowski, więc stałam tam, i słuchałam Telemanna. I myślę tak, o tym zrodzonym w Magdeburgu i zmarłym w Hamburgu kompozytorze, granym teraz na ziemi gdańskiej. Pomorska muzyka na Pomorzu, myślę z przekąsem, zawieszając wzrok na wyrytym w ścianie sali koronnym orliku. Awans klasowy. Awans narodowy.

Nie robotnik wymyślił Pałac Kultury i nie robotnik sfałszował encyklopedię. (Wajda)

Wracałam wtedy brukiem nad Motławą, a samo powietrze pachniało grzanym winem, pachniało jarmarcznym Glühwein. Jakby te czasy, gdy to powietrze gryzło w oczy milicyjnym gazem, było zaledwie interregnum, przecinkiem. Jakby te Grudnie były jedynie zakrztuszoną sylabą między dobrymi, kupczymi gdańskimi grudniami. Bryza przegryzła i przegoniła gazy, aby móc znów w tan wirować nad taflą z wonnym winem. Wiatr w handlarskie żagle, wiatr w prądotwórcze łopaty wiatraków. Stań tu, a przewieje cię.

Wiatr wiatrem, a ja forsuje tramwaj powrotny. Ktoś uspokaja dziecko, ktoś inny użera się z nowym systemem biletowym, tak enigmatycznym, jak powszechnie znienawidzonym, a ja kartkuę książkę pewnego rosyjskiego autora, którą spiraciłam, aż potykam się o następujące zdanie: ,,Now he called her pannochka, Polish for “young lady.” Potykam, gram fałszywą nutę. Nie tak brzmi polszczyzna, ta merkurialna panna, zaborczo czerpiąca z podorędzia języków mieszkańców tych ziem. Jej nuta jest sterylna, szeleszcząca jak rękawiczki zakładane przez chirurga przed operacją, jej nuta jest jak goła kość, co czasem chrobocze, gdyś po niej palcem przejechać.

W kolejnym akapicie autor wspomina, że to sformułowanie zapożyczone z twórczości Gogola, o miłości kozaczej jeszcze, i wszystko już jasne, jeżeli wcześniej nie było. (W przeciwieństwie do tramwaju, gdzie zamigotało światło, gasnąc na dobrą minutę. Wychodząc zerknę na tabliczkę z rokiem konstrukcji, i wyjdzie, że tramwaj starszy jest od tej trzeciej naszej państwowości). Aż żal potępiać autora za to, takie naiwnie imperialistyczne to przeinaczenie.

Majaczą mi tu Polacy Dostojewskiego, ci jego Polacy katorżni. Ci zimni, jakby do wyżłobionych katorgą przestrzeni ich dusz wniknęła i zadomowiła się syberyjska noc arktyczna. Ci Polacy, w ,,Zapiskach z Domu Umarłych”, są zawsze na boku, chcą tam być, trzymają się tam, tam, na uboczu i lekko w górę, leży ich naturalny habitat. ,,Polacy (mówię tylko o politycznych przestępcach) byli względem nich jakoś dziwnie subtelnie, obrażająco grzeczni, zupełnie dla nich zamknięci i ani trochę nie mogli ukryć swego ku nim wstrętu, co aresztanci bardzo dobrze pojmowali.” (w tłum. Tretriaka)

Hierarchie opresji, mechanizmy obronne, czy szczera odmienność? W ostatnich miesiącach wpadła mi w oko pewna wypowiedź p.P. Karola N-kiego, gdzie opisując rozmowy z rządem jednego z Polski sąsiadów stwierdza, że dotyczyły one m.in. ,,postulatów Polaków na Litwie i życia Litwinów w Polsce.”

Nie sądzę nawet, że jest to świadome, to wartościowanie? Zawłaszczanie, żądanie, tęsknota? Mówimy w UKR, gdyż wojna przypomniała społeczeństwu, że może i by wypadało, faktycznie, aha, tak wspieramy, wspieramy, patrzcie jak im przyznajemy suwerenność (zresztą, z jakiego to nadania?) A na Litwie spokój… Ach, Litwo ojczyzn—

Bardzo rzadko mówi się w Polsce, oczywiście w subiektywnym odczuciu nie śledzącej uważnie prasy autorki, o końcu Stanu Wojennego, zdecydowanie w proporcji do czasu antenowego poświęconego jego ogłoszeniu. Właściwie możnaby tutaj przywołać dwie daty, a jedna z nich jest dzisiejszą, to znaczy, 31.12. Jest to data, na którą ustalono zawieszenie Stanu Wojennego, co oczywiście prawnie różniło się od jego zniesienia. Pal sześć, że cała ta eskapada polsko-jaruzelska nie była zgodna z prlowym prawem. Mgliste lata, grząskie lata. Prawo, moralne czy państwowe, ma siły tyle, co stający za nią oręż. Panie premierze, panie premierze, ile dywizji niby ma papież. Sprawiedliwość i wolność bez siły jest gadulstwem i dzieciństwem. Jak to szło? Ludzi moc, a o człowieka bieda.

To stwierdzenie, właśnie, to ,,polsko-jaruzelska”, fascynuje. W polskiej historiografii, zgodnie z najlepszą wiedzą niezajmującej się historią autorki, nie funkcjonuje coś takiego jak polska wojna domowa. Mamy zdjęcia z szczecińskiej stoczni, z 14 grudnia ‘81, hasła ,,polacy polakom zgotowali ten los”. Ten los, nie będący wojną domową, wg sjp pwn będącą «wojn[ą] między obywatelami tego samego kraju». A jednak, a nuż. Mówimy wojna polsko-polska, a nie, po prostu, domowa. Czyż nie odbyła się ona w domu? Czyż nie odbyła się ona między domownikami? Czyż nie mamy takiej tendencji krycia semantycznego, tak tu, jak i przy pewnych wydarzeniach majowych? Podprogowej negacji rozłamom wspólnoty, ,,przecież przez tych tam zza Granicy zainspirowanych”? Wsjp PAN twierdzi, że jak już tendencja, to mojego paranoidalnego przewrażliwienia. Musi to być «zorganizowana walka zbrojna prowadzona zwykle na szeroką skalę przez dłuższy czas, toczona między obywatelami tego samego państwa.» A więc jednak, a więc nuż nie liczy się tych trzechsetnych poległych, cywilnych i żołnierskich, tych majowych, trzy dni to absolutnie nie dłuższy czas, jedno zaledwie miasto to absolutnie nie szeroka skala. Więcej jednak tych ofiar, niż przez całą, tak to ujmijmy, jaruzeliadę. Mocarność JP (nie II) w całej krasie. Ponad dekadę przed tymi wydarzeniami, w liście do przyjaciela z 1908 r., ten sam JP: ,,Proszę‎ ‎tylko,‎ ‎byś‎ ‎nie‎ ‎robił‎ ‎ze‎ ‎mnie‎ ‎(…) ‎człowieka‎ ‎poświęcenia,‎ ‎rozpinającego‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎krzyżu‎ ‎dla‎ ‎ludzkości,‎ ‎czy‎ ‎czego‎ ‎tam. (…) Walczę‎ ‎i‎ ‎umrę‎ ‎jedynie‎ ‎dlatego,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎wychodku, jakiem‎ ‎jest‎ ‎nasze‎ ‎życie,‎ ‎żyć‎ ‎nie‎ ‎mogę,‎ ‎to‎ ‎ubliża—ubliża‎ ‎mi‎ ‎jako‎ ‎człowiekowi‎ ‎z‎ ‎godnością‎ ‎nie‎ ‎niewolniczą!‎ ‎Niech‎ ‎dzieci‎ ‎się‎ ‎bawią‎ ‎w‎ ‎hodowanie‎ ‎kwiatów, czy‎ ‎socjalizmu,‎ ‎czy‎ ‎polskości,‎ ‎czy‎ ‎czego‎ ‎innego‎ ‎w‎ ‎wychodkowej‎ ‎(nawet‎ ‎nie‎ ‎klozetowej)‎ ‎atmosferze‎ ‎—‎ ‎ja‎ ‎nie‎ ‎mogę.‎ ‎To‎ ‎nie sentymentalizm,‎ ‎nie‎ ‎mazgajstwo,‎ ‎nie‎ ‎maszynka‎ ‎ewolucji‎ ‎społecznej,‎ ‎czy tam‎ ‎co‎ ‎—‎ ‎to‎ ‎zwyczajne‎ ‎człowieczeństwo.” Czym jest człowieczeństwo dla tego człowieka, niby w kwiecie wieku, lecz jeszcze przed sobą mającego swe największe osiągnięcia? “Chcę‎ ‎zwyciężyć,‎ ‎a‎ ‎bez‎ ‎walki‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎walki‎ ‎na‎ ‎ostre,‎ ‎jestem‎ ‎nie zagajnikiem‎ ‎nawet‎ ‎a‎ ‎wprost‎ ‎bydlęciem,‎ ‎okładanem‎ ‎kijem‎ ‎czy nahajką.‎ ‎Rozumiesz‎ ‎chyba‎ ‎mnie.‎ ‎Nie‎ ‎rozpacz,‎ ‎nie‎ ‎poświęcenie mną‎ ‎kieruje,‎ ‎a‎ ‎chęć‎ ‎zwyciężenia,‎ ‎przygotowania‎ ‎zwycięstwa.” Lecz aby było jasne — zwycięstwa męczennego, mimo tego, co sam autor stwierdził. Jak inaczej, gdy nazywa się heraldem/posłańcem niosącym ,,gorzką‎ ‎prawdę,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎społeczeństwie,‎ ‎które‎ ‎walczyć‎ ‎o‎ ‎siebie nie‎ ‎umie,‎ ‎które‎ ‎cofa‎ ‎się‎ ‎przed‎ ‎każdym‎ ‎batem,‎ ‎spadającym‎ ‎na twarz,‎ ‎ludzie‎ ‎ginąć‎ ‎muszą‎ ‎nawet‎ ‎w‎ ‎tem,‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎jest‎ ‎szczytnem,‎ ‎pięknem‎ ‎i‎ ‎wielkiem.” Umrzeć, tak, z głodu skonać gdzieś pod progiem, ale jak orły z skrzydły złamanemi – więc naprzód!

Z tylu stron możnaby przyłożyć, rozważyć siłę, a skończyć zawsze prawie w tym samym miejscu — In whatever aspect, its effect is the same: it turns a man into a stone, (…) the ability to turn a human being into a thing while he is still alive. He is alive; he has a soul; and yet – he is a thing. An extraordinary entity this – a thing that has a soul. And as for the soul, what an extraordinary house it finds itself in! (Weil, 1940, tłum. McCarthy).

Świat należy do silnych i my chcemy, musimy i będziemy silnymi. Zofja Zelska-Mrozowicka w Dzienniku Bydgoskim w latach 30 ubiegłego wieku popełniła kolumnę, która przykuła od razu mój zmęczony wzrok, gdy przeglądałam stare numery tegoż w celach researchu do pisanego na boku opowiadania. Chcemy, a nawet gdybyśmy nie chcieli, to musimy, a nawet jak byśmy nie musieli, to będziemy — silni, silni [n]ie po to, by innych gnębić i napastować,lecz aby bronić naszej ojczyzny i budować dokoła nas dobro i pokój.Ta chęć siły nie jest szczera w tym, że w niej siła = narzędzie. Będziemy silni, musimy, chcemy, innego wyjścia nie mamy. Nie mamy, a i właściwie to i chyba nawet nie chcemy, uwiedzeni zadeklarowaną nam prostotą. A jak wiemy, prawda jest prosta, to kłamstwa i haniebności są skomplikowane. Więc [c]hcemy na karabinie się wesprzeć,to jest na żołnierskiej dyscyplinie i porządku. Nie gadać tak bez miary, a zwłaszcza nie lamentować, nie biadolić,nie politykować, nie dyplomatyzować, lecz komu trzeba, rąbać prawdę w oczy i pracować wedle planu, konsekwentnie i rzeczowo. Krok za krokiem, pozycja za pozycją zdobywać.Orężem naszym prawda, Warheit mit Uns, jakaż szlachetniejsza broń może być, od tych ,,rzeczy tak proste, tak jasne, tak krzyczące, że dalibóg ostatnia już pora, abyśmy je wreszcie zrozumieli.” Prawda krzyczy, prawdą można, ba, powinno się, rąbać w oczy. Prawda jako energia. Prawda cierpiąca, gdy tłumiona, prawda drapiąca w ściany, gryząca łańcuch. Prawda jako znieważona bestia.

Zresztą, przeszłość klei się, jest lepka. Przylega do powiek jak te farfocle, z którymi się budzę, i które muszę zdrapywać przed poranną kawą, bo mi się ich nawet woda czasami nie ima. Jak ćwiczenia z bycia w ciemności, aby się przygotować na noc. Jeżeli cały czas będziemy w ciemnocie, to nawet nie zorientujemy się, gdy już otworzymy oczy, i ciemność przestanie być naszym wyborem. Jakież to rozpaczliwe takie. Nic nie zdejmuje odpowiedzialności jak bycie częścią cyklu. Na sądzie ostatecznym wszyscy będziemy świadkami koronnymi Zeitgeistu.

Jakież to mdłe. ,,Mało ma pani cierpliwości do rzeczy, na których pani zależy,” powiedziała mi terapeutka. Ale czy rzeczy ważne nie zasługują na żarliwość wymagania? Przypisuje się to temu słynnemu rzeźbiarzowi: zauważyłem anioła w marmurze i ciosałem ażim go uwolnił. Najgorzej, jak anioła wcale nie ma. Rozciosałeś marmur, wymęczyłeś się, i na co to? Lepiej było wykuć swoje nuty w chórze dziejów. Kwestie w sztuce cykli? Nie skończyłam jeszcze z tą metaforą. Początki zawsze są pełniejsze od zakończeń. Pierwszego zawsze jeszcze jak się nie ma niczego, to można dobrać nadziei. Możliwości? Zakończenie zawsze jest powolnym zdychaniem pewnej wolności. Jak to Krall w ,,Hipnozie’’ ujęła? Tutaj nigdy nie było początków. Tu były końce.

Piszę to w pociągu (zakupionym z dofinansowania unijnego, rozumie się). Co jakiś czas rozprasza mnie pokaszliwanie dziewczyny siedzącej vis a vis mnie. Gdy twierdzę siedzącej, mam na myśli opatulonej płaszczem, chustą i czapką, ułożonej na chwiejnym stoliczku. Spoglądam na nią od czasu do czasu, sprowadzoną w mojej głowie do beżowo-szarej alegorii, i zastanawiam się tak. Właściwie to choroba jest możliwa jedynie dzięki możliwości. Nie ma wolności bez niepoprawności. Jest to moje ulubione wytłumaczenie teodycei — B-g nie powstrzymuje złych rzeczy, gdyż pozostawia nam możliwość dokonania tego, okazania się dobrymi. (Nie interweniuje z szacunku do wyrwanej przez Ewę wolności, klątwy, (samo)świadomości.) W tym leży, podejrzewam, komfort dawany przez totalitaryzmy. Nie ma wolnej woli — więc nie może wydarzyć się nic złego. W pewnym artykule spotkałam się niedawno z tezą, że w USSR dysydentów uważano wszystkich za mentalnie chorych, i jako takich zamykano w psychiatrycznych karcerach, gdyż jakie racjonalne i zdrowo-umysłowe wyjaśnienie jest stanąć przeciwko władzy, chcącej dla wszystkich dobrobytu i równości? (To ostatnie pisane oczywiście z gorzkim przekąsem kamrackiego żartu). Jak wymoszczona kołyska, spokojnie, jesteś wyjątkowy, bo jesteś jednym z Nas, nic nie musisz robić, a jak będziesz robić, to będzie to Świetne i Dobre, bo będzie Nasze. I słuchaj, teraz naprawdę dobra rzecz, słuchaj, nawet jak się nie uda, to nie będzie to twoja wina, nie z twojego powodu, ty nigdy nie będziesz przyczyną zła — to Oni, Oni-szmatławcy, Oni-parchy, Oni. Nie musisz się martwić, jaki jest sens bycia na tym padole łez, lawirować wśród prądów egzystencji, myśleć, nie bój żaby, główka nie rozboli, wszystko jest wiadome. Ojczyzna cię woła, Ojczyzna cię kocha, Ojczyzna cię tuli. Weź tylko tę pałkę, ten karabin, ten transparent. Weź tylko zaciśnij pięść.

Nacjonalizmy et al., tak czasem myślę, fundamentalnie wywodzą się z tchórzostwa. Boicie się myśleć, boicie się marzyć, Boicie się niszczyć, boicie się tworzyć, Boicie się buntować, boicie się poddawać, Boicie się żyć, boicie się umierać, Boicie się nie bać. Kiedy trzeba… (Dezerter).

Dziewczyna vis a vis charcząco wyciera nos. Opiera czoło na złożonych niczym do modlitwy dłoniach, trzymających chusteczkę. Czy celem modlitwy jest być wysłuchanym, czy zwyczajnie usłyszanym. Czy się od niej zarażę i legnę odłogiem. I takie tam.

Pozostajemy najwesejszym barakiem w obozie. Uwiodło mnie to określenie, muszę się przyznać. Uwiodło, gdy czytałam je, a w komodowym radiu na korbę (prezencie od ojca, na ,,wszelki wypadek”) debatowali prawdopodobieństwo wydania nakazu aresztu na byłym ministrze sprawiedliwości, którego zastępca już od jakiegoś czasu legitymuje się ,,uchodźcą politycznym”. A. przesłał mi niedawno zdjęcie swojego kota, pyszczek rozwarty, oczka radosne. Podpis: mój kot, gdy mówię mu, że żyjemy w państwie z kartonu.

Tyle dobrego z bycia w państwie z kartonu. Jest co gryźć. Jest co rozrywać. That’s how the light gets in. Mówię ci, musimy zginąć. Ja dalej widzę krew B-ga, ja jednak widzę krew B-ga. Napiszmy nią coś.

*Mając na myśli płytę znajdującą się w gdańskim Centrum Św. Jana, byłym kościele oddanym na użytek kulturalny NCK-owi (temu Nadbałtyckiemu, nie Narodowemu).

**Dobrego nowego roku serdecznie życzę, wytrwały czytający.

Leave a comment