Ela Kargol
Siedzieliśmy w dużym pokoju: mój tata, Helcia, moja kilkuletnia wtedy córka i ja. Za oknem Poznań powoli przykrywał się lekkim śniegiem, z tych, które po chwili znikają bez śladu.
W telewizji leciała bajka o kreciku – chyba wciąż bardzo popularna, i to nie tylko w Czechach. Oglądaliśmy jeden z pierwszych odcinków, jeśli nie pierwszy: „Jak Kret dostał spodenki”. (Jak krtek ke kalhotkám přišel)
Po czesku spodenki to kalhotki, a ponieważ film nie był dubbingowany, mieliśmy dodatkową frajdę: spod głosu polskiego lektora co jakiś czas przebijały się te zabawne, dla nas śmieszne czeskie słowa — galoty, galotki.
I choć był to czeski film, to czeskim filmem nie był. Wręcz przeciwnie, akcja wartka, edukacyjna, a humor pojawiał się dokładnie tam, gdzie trzeba, jakby Krecik sam pilnował scenariusza.
Zdeněk Miler otrzymał zlecenie na film edukacyjny, który przedstawiałby produkcję tkaniny. Gotowy film, przedstawiający proces powstawania płóciennej koszuli, nasycony był licznymi opisami działania maszyn. Koncepcja filmu nie spodobała się Milerowi. Chciał bowiem, by film zainteresował małych widzów i aby informacje nie były podawane wprost – proces produkcji tkaniny miał stanowić tylko tło dla przygód jakiegoś zwierzątka. https://pl.wikipedia.org/wiki/Krecik
I tak narodził się Krecik. I filmy o nim. Nie tylko ten o lnie i spodenkach. O lnie był pierwszy.
Tata dostał portki. Nie spodenki, nie galotki, ale portki z kieszeniami.
Był z nich bardzo dumny i wdzięczny mamie, ojcu, że dorósł już do portek, bo do tej pory biegał w koszulinie.
W XIX wieku sytuacja wyglądała lepiej, ale zmiany trudno nazwać rewolucyjnymi (u taty to były lata 30. ubiegłego wieku). Teraz po prostu było już normą, że małe dziecko miało jakąś jedną koszulinę. Dopiero gdy uznawano je za zdolne do pracy, tę prostą dziecięcą „sukienkę” w przypadku chłopców zamieniano na „porządne męskie spodnie”.
Len rósł przy rzece. Tak myślę. Nie wiem tylko z której strony Mącznianki. Mieszkańcy Lachowic, skąd pochodził mój tata, do dziś mówią na ten dość już wąski potok – rzeka.

Dawniej stał tam nawet młyn, który zbudował brat mojego dziadka. Młyn powstał właśnie na Mączniance, bo ta część Lachowic nazywała się i nadal nazywa Mączne. Przy młynie dzieci kąpały się w rzece, a jeszcze dalej, na tzw. Dolinkach, dziadek lepił, formował i wypalał cegły. Wszystko to działo się nad wodą. W tej samej rzece babcia moczyła len, który później suszyła, a wysuszony mędlony był w mędlarkach.


Tata nie mógł sobie przypomnieć jak te mędlarki wyglądały, albo mógł, ale nie umiał ich opisać. Znalazłam w internecie, może były podobne. Potem szczotką babcia wyczesywała lnu długie włosy. Zimą zasiadała przy kołowrotku i przędła.


Babciny kołowrotek przetrwał do dziś w starym domu dziadków w Lachowicach.



https://pl.wikipedia.org/wiki/Lachowice
Len zasiany w Stanisława urośnie jak ława. Imieniny Stanisława przypadały na 8 maja. Urbana było 19 maja, ale to już chyba ostani dzwonek na sianie lnu i konopi – W Urbana, miły chłopie, siej len i konopie.



Podobno teraz wysiewa się len już w kwietniu, no cóż klimat się zmienia.
Mój tata całe życie nie lubił kamieni. A myśmy je zbierali po lachowickich polach, przynosili znad rzeki, bo takie ładne, okrągłe, bo można nimi przyozdobić przydomowy ogródek. Dzieciaki je malowały, Tomek w nich rzeźbił. Tata niechętnie się temu przyglądał. Kamienie były zmorą na beskidzkich polach, prawdopodobnie na innych też. By zasiać len, trzeba było te kamienie wyzbierać, potem dopiero pole użyźnić. Zasiać na Stanisława i pilnować chwastów. W sensie, upilnować, żeby nie wyrosły. Tata Stanisław, skoro w jego święto len siano, musiał o to wszystko zadbać. O te kamienie i chwasty. Zresztą nie tylko on szedł w pole. Rodzeństwa było dużo. I ci, co już nie biegali tylko w samych koszulinach, szli w pole, czy chcieli, czy nie chcieli.

Te lniane portki nie były za darmo.
Gdy po wojnie, zmagając się z codziennymi trudnościami, zdobywał dalsze wykształcenie, matka dała mu pieniądze na pociąg do Żywca oraz kawałek lnianego płótna, które miało służyć za prześcieradło. To niemal zgrzebne płótno (pacześne) było dla niego powodem wstydu wobec innych chłopców w internacie, śpiących w znacznie delikatniejszej pościeli, takiej, o której mógłby powiedzieć, że była wręcz „sanacyjna”.


W takie zgrzebne płótno, może już z tych cieńszych, choć wciąż szorstkich, w łoktuszę jak u siewcy, owinął się pewnej wigilijnej nocy w Poznaniu.
Mogłam mieć 7-8 lat. Przestawałam powoli wierzyć w Gwiazdora. Ale jeszcze chciałam bardzo wierzyć. I tata namówił mnie, żebym po świątecznej kolacji poszła do ogrodu w poszukiwaniu Dzieciątka. Jeszcze nie znałam wszystkich imion, którymi nazywano darczyńców z różnych regionów Polski, przynoszących 24 grudnia upominki dzieciom. Byłam przekonana, ze zawsze i wszędzie robi to wielkopolski Gwiazdor. Ale tata pochodził spod Suchej Beskidzkiej, z Lachowic, gdzie tradycje śląskie mieszały się z góralskimi i goralskimi. A sięga to czasów, gdy mieszkańcy spod Wadowic i Żywca zaczęli szukać pracy w górnictwie na Śląsku. A więc był i Aniołek, i było Dzieciątko. Kuzynka z Lachowic mówi nie tylko o Aniołku, ale też o dziadku mrozie. Skąd on się wziął? Nie mam pojęcia. Relikt popeerelowski?
A więc tata owinął się lnianą płachtą, otulił nią też moją największą z lal i zaczaił się w najciemniejszym kącie ogrodu. Ja miałam okrążać dom, nie pamiętam ile razy, pokłonić się, nie pamiętam w którą stronę. Było straszno i ciemno, i zimno. Nasz dom stał pod lasem, na obrzeżach Poznania, do przystanku najbliższego trolejbusu był ponad kilometr, sąsiedni dom kilkaset metrów dalej. Nie mieliśmy telefonu, samochodu. Usłyszałam szelest, łamanie gałęzi i głos, który wszystko zdradził. Tata śpiewal ulubioną kolędę, myląc tekst i melodię, zwłaszcza melodię. Zaplątał się w chaszcze, Dzieciątko spadło na zimowe grządki, odzienie lniane zawisło na jabłonce. Czar prysł.
Ani Dzieciątko Ani Aniołek nie przynoszą nam prezentów. Ani Gwiazdka, ani Dziadek Mróz. Do nas nadal przychodzi Gwiazdor. Poubierany na czerwono i biało w jakieś poliestry. Zamiast lnianego worka, ma worek z juty.
A len? Został nam na obrusach, wspomnieniach, w swojej wyjątkowości i ważności tatowych portek.
Tata nie lubił lnu. Len kojarzył mu się zawsze z biedą i ciężką pracą.
Nosił dumnie non-irony i inne włókna syntetyczne, ale o lnie wiedział wszystko.

