Sergiusz Michalski
O wyższosci dyplomacji rosyjskiej nad dyplomacją amerykańską, czyli o paradoksalnym przykładzie ambasad warszawskich
Rosja jest bardzo dziwnym krajem. Od czasów Iwana Groźnego popełniła bodaj, posród wielkich mocarstw, najwięcej strasznych błędów w polityce zagranicznej. A jednocześnie posiadała i nadal posiada niesłychanie efektywny aparat w postaci służby dyplomatycznej, która to – jeżeli nie bywa ograniczana bzdurnymi wytycznymi kolejnych dyktatorów – potrafi zdobywać się na znakomite posunięcia, choć najczęściej jednak w sprawach drugorzędnych. Bodaj najlepszy tego przykład napotkać możemy w Warszawie.
Ponad miesiąc temu doszło w Polsce do publicznej dyskusji na temat rozległej siedziby ambasady rosyjskiej w Warszawie, odległej o przysłowiowy rzut kamienia od Belwederu. Od dziesiątków lat drażni ona Polaków swoim wyglądem, będąc naocznym symbolem radzieckich i rosyjskich wyobrażeń o satelickim statusie naszego kraju. I oto opinia publiczna jak też i piszący te słowa dowiedzieli się z ust ministra Sikorskiego o rzeczy zaiście przedziwnej. Otóż wymuszając na w pełni satelickim reżimie Bieruta oddanie tego terenu pod budynek przyszłej ambasady – były to lata 1952 lub 1953, budynek ambasady oddano do użytku w 1955 roku – dyplomaci radzieccy zadbali o wykupienie gruntów… z rąk prywatnych właścicieli, choć w Warszawie obowiązywał wówczas wywłaszczeniowy dekret Bieruta i wszystko i tak należało do państwa. Oczywiście zapłacili jakąś drobną sumę, nie wartą większej uwagi, ale wykazali się godną podziwu elastycznością i zdolnością do zabezpieczenia interesów radziecko/rosyjskich również na wypadek jakichś przyszłych zmian ustrojowych. Była to bez wątpienia decyzja nie tyle Stalina czy Biura Politycznego, ale kogoś z doświadczonych dyplomatów wierchuszki ichniego MSZ-u.
Jakże inaczej nasi amerykańscy przyjaciele i sojusznicy. W tym samym okresie lat 50. Stany Zjednoczone petraktowały z reżimem Bieruta a potem z rządem Gomułki w sprawie parceli przy alejach Ujazdowskich, gdzie Amerykanie pragnęli umieścić swoją ambasadę. I mimo iż władze amerykańskie z reguły nie uznają wywłaszczeń gruntów i budynków należących do osób prywatnych, amerykańscy dyplomaci wiedzeni czy to lenistwem czy tez gruboskórnościa jak i przekonaniem o mocarstwowej pozycji USA, ochoczo zaakceptowali konsekwencje dekretu Bieruta i przejęli teren parceli wraz z budynkami (potem zburzonymi i zastąpionymi modernistycznym biurowcem) od komunistycznego państwa. To że grunty te należały przed dekretem Bieruta do znanej rodziny Czetwertyńskich zupełnie ich nie interesowało. Nie postarali się też o jakąkolwiek finansową rekompensatę dla byłych właścicieli.
Ta niezbyt madra decyzja spowodowała później lawinę kompromitujących dla USA procesów sądowych, które zakończyły się przed dwudziestu laty odszkodowaniem wypłaconym Czetwertyńskim przez rząd RP. A przecież zapłacenie naprawdę znikomej sumy w połowie lat 50. rozwiązałoby znakomicie ten problem. Ale na to trzeba mieć wypróbowany i znający lokalne uwarunkowania aparat dyplomatyczny, a z tym u Amerykanów różnie bywa. Mimo to polityka zagraniczna demokracji amerykańskiej w perspektywie historycznej zdecydowanie przewyższa katastrofalny poziom polityki rosyjskiej.
Zaś Warszawa raz jeszcze okazuje się swoistym europejskim laboratorium bardzo ciekawych procesów historycznych. Taka już nasza dola…
