Ewa Maria Slaska
Richmond, 15 lipca 2025 roku
W Polsce zwolennicy rekonstrukcji historycznych odtwarzają właśnie bitwę pod Grunwaldem. Marcin też tam jest. Wyjechał już tydzień temu. Nic się nie dało z tym zrobić. On musiał się zastosować do daty, którą historia wybrała 500 lat temu. Ja do terminu ustalonego przez Radę Wydziału przed dwoma tygodniami. Awansujemy. On do roli księcia. Ja doktory. Jeszcze nie ministry ani profesory. Jeszcze nie króla. Najważniejsze momenty w naszym życiu zawodowym. W naszych dwóch odrębnych życiach. Będziemy się bronić. Przed Krzyżakami i Radą Wydziału. Ja po angielsku, on mieczem.
Jest duszno, jest mi niedobrze. Drugi miesiąc. Całe rano rzygam. Tostem z masłem i bez, jajkiem, owsianką na wodzie, gruszką, melonem, kawą, herbatą. Próbuję się skoncentrować, ale trudno się koncentrować rzygając. Najpierw mam wykład o motylach w pokoju hotelowym Damiena Hirsta. Motyle to jego universal trigger, uniwersalny wyzwalacz, ale ja mam z nim swoje porachunki. Bo motyle to również mój universal trigger. Więc cóż za problem – wykład o motylach u Damiena Hirsta, a przecież za każdym słowem otwierają się otchłanie pytań. Zwłaszcza tego jednego, czy artysta jest odpowiedzialny za to, co użytkownicy robią z jego sztuką? Dziewczynki, motyle, pigułki w kolorze tęczy, różowe i niebieskie kwiaty, szkielet merlina, dwie sypialnie, trzy łazienki, teatr, siłownia, bar. Czy to był jego zamysł ikonograficzny, czy został mu zlecony? A jeśli zlecony, to czy wiedział, po co im było to, co dla nich stworzył. Czy chodziło tylko o sławę, o to, że się tworzy najdroższy pokój hotelowy na świecie? 900 tysięcy dolarów z noc. Naprawdę tyle? Być może da się za to przeżyć całe życie. A co z Epsteinem i jego samobójstwem? Co z Trumpem? Czy w ogóle można o to pytać w wykładzie naukowym, gdzie każda wypowiedź wymaga dowodu. Tak sobie mogą pisać dziennikarze, naukowcy potrzebują aparatu. Jak bym była dziennikarką, wystarczyłoby, że wiem, to, co wszyscy wiedzą. Ale to nie są dziennikarskie żarty. Epsteina zapędzili w ślepą uliczkę i popełnili jego samobójstwo. Jakie mam na to dowody.
Wodą też rzygam. Już jestem ubrana do wyjścia. Mam na sobie brązową sukienkę z różowymi wstążkami i kokardami. Właśnie ją obrzygałam. Zdejmuję sukienkę. Pakuję do torby laptopa i teczkę z papierami.
Temat pracy to też motyle. Efekt motyla w literaturze. Na przykład Tom Robbins. Ale też Nabokov. Francesco M. Cataluccio, Un papillon dans le jardin de Nabokov. Motyle i małe dziewczynki. Lolita. Gdy po raz pierwszy przeczytałam tę powieść, myślałam, że do morderstwa na końcu przecież nic się nie stało, bo ona sama namówiła Humberta Humberta do seksu. Wydawało mi się, że no means no wystarczy. Czyli yes means yes. Ale to nieprawda. Co dorosła kobieta może wiedzieć o tym, co czuła jako dziewczynka. Przerażenie. Wstręt. Strach. Jakby na podłodze w sypialni pojawiła się czaszka staruchy z siwymi pełzającymi jak węże włosami. To Kwaidan. Ale już następne przerażenie jest z Lolity. Właśnie dlatego że to ona namawia ojczyma do seksu, a on się skwapliwie chwyta tego zaproszenia. Czaszka z włosami, które pełzają jak węże, obwijają się wokół ciała mężczyzny i go duszą.
Rzygam dalej niż widzę. Zmieniam sukienkę. Brązowa ląduje w wannie. Zapewne zmarnowałam ją bezpowrotnie. To sukienka do prania w pralni. Spłukuję ją i wieszam na wieszaku. OK, więc zielona. Trochę niestosownie, bo w kwiaty i motyle. Ale zasłania tatuaż, a to też ważne. Bo to jakoś nie uchodzi, doktora z tatuażem, z motylami na ramionach. I trochę ciemna ta sukienka, zwłaszcza jeśli po południu wychynie słońce. Na razie jest pochmurno, zielona może być. Gorzej, że jeśli tę też zarzygam, to pozostaje mi czarny kostium. Bardzo oficjalny.
Buty z różowymi kokardkami wpycham pod łóżko, wyjmuję z szafy czarne czółenka na szerokim obcasie. Torebka. Torba z laptopem. Na szczęście jeszcze nie widać brzucha. Mama mówi, że będzie chłopiec, bo ciągle mam ochotę na kwaśne ogórki. Podobno klasyk, jak z podręcznika. Marcin przyniósł przed wyjazdem dwa wiaderka ogórków z polskiego sklepu. Ale już zjadłam wszystko. Jak długo można przetrwać żywiąc się samymi kiszonymi ogórkami? Czeszę włosy, choć po co właściwie? Nie ma upału, ale i tak jest mi wciąż gorąco i włosy zaraz się zlepią od potu. Spinam je spinkami. Wkładam żakiet. Gorąco mi, nie do wytrzymania, ale to w końcu obrona. Pakuję do torby czarny kostium, gdyby znowu się trzeba było przebierać.
Ostatni rzut oka w lustro, blada twarz, brązowe niesforne kosmyki, ostry makijaż, chyba za ostry do zielonej sukienki, robiłam go do brązowej.
– Spinki z motylkami?, pyta przez telefon Marcin.
– Nie, odpowiadam.
– Do boju, mówi Marcin. O lepsze jutro. Zostaniesz profesorą a ja królem.
To jest największa rekonstrukcja bitwy (nie rządu) na świecie. Mogli to robić wczoraj, to by rekonstruowali zdobycie Bastylii. Może zresztą coś takiego miało miejsce. Na pewno od wczoraj można pływać w Sekwanie. Szkoda, że nie umiem pływać. Mogłabym popłynąć rzeką na obronę. Z laptopem i sukienką w wodoodpornym plecaku jak w Bazylei. I tak mam dobrze, bo zielona sukienka jest leciutka. Marcin musi włożyć na siebie płócienną koszulę i spodnie z grubego samodziałowego płótn, wełniane onuce, skórzane buty, kolczugę z łańcuszków, hełm z przyłbicą. Koń jest przykryty czaprakiem z haftowanej wełny i grubej skóry. Miecz. Prawdziwy. Bardzo dobry. Podobno jak się walczy atrapą, to walka nie jest autentyczna. Pytam, czy można by nim ściąć trzy głowy za jednym zamachem, ale Marcin nie wie.
Rajstopy, czółenka. Spray z lodowatą wodą do chłodzenia twarzy. Butelka z wodą do picia. Wachlarz. Pieniądze, karta. Zostanę doktorką od motyli, żartuje Marcin na pożegnanie. Trzymajcie się obie. Albo oboje. I o mnie się nie martwcie. Mieczów ci u nas dostatek.
Wychodzę przed dom. Nad klombem białych i różowych floksów latają dwa motyle – bielinek i cytrynek. Czy to dobry omen na dzień walki o motyle? Są aż dwa. A może tylko dwa. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Nie znam się na tym.
Może padać. Może być burza. Trzeba było wziąć parasol, bo jak ten motyl w dżungli nad Amazonką ruszy skrzydłami, to może mi wylać wiadro wody na głowę zanim dotrę na uczelnię. Ale nie wracam. Mam okulary i kapelusz. Idę, idziemy. Ja i ten mały kawałek życia w brzuchu. Nie większy od motyla. Motyle w brzuchu. Jak się ruszy, to się zakocham.
***
Wieczór. Szaro, ciepło, wilgotno. Pogoda nie dla motyli. Siedzę i czekam. Oni tak długo radzili. Myślałam, że nigdy nie wyjdą. Ale wreszcie.
– Gratulujemy pani Joanno, powiedział promotor. Z tyłu za nim stała recenzentka i się uśmiechała. To był dobry znak. Ta druga patrzyła spode łba, ale ona zawsze patrzy spode łba. – Pass with no corrections, powiedział promotor.
To chyba dobrze, ale nie wiem, nie pamiętam. Summa cum laude, magna cum laude, to wiadomo, ale pass.
Wróciłam do domu. Przebrałam się. Postanowiłam iść do parku. Zabrałam dwie kanapki, brzoskwinię, herbatę miętową, kubek i talerz.
Marcin zawsze się ze mnie śmieje, że zabieram porcelanę, nawet jeśli tylko chcę przycupnąć na trawie i zjeść garść frytek.
Panienka ze dworka, mówi.
Na dworze trochę duszno. Niedobrze mi, ale na szczęście nie rzygam. Dochodzę do skraju lasu. Dalej nie dam rady. Siadam na krawężniku. Nalewam herbatę do kubka, układam na talerzu dwie kanapki, jedna z tofu z kozieradką, druga z awokado i kwiatami nasturcji. I oczywiście dwa ogórki małosolne. Przezorna byłam, że wczoraj zalałam je wodą z solą. Nie miałam kopru, chrzanu, czosnku, ziaren gorczycy, liści dębu. Ale mam dziś dwa kwaśne ogórki! Cóż za letnia mądrość!
Właśnie robię sobie selfie na krawężniku, żeby je wysłać do Marcina z podpisem – „zmęczona doktora z wieczora”, gdy z krzaków wyskakuje ogromny pies. Znam go, to mastif You Lingów z domu po drugiej stronie ulicy. Przelatuje jak burza obok mnie, wywraca kubek z herbatą miętową, kłapnięciem pyska zgarnia obie moje kanapki.
– Boy, wołam do niego. To kanapki wegańskie. Ale Boya już nie ma. I nie ma mojego pikniku. Wstaję i opieram się o drzewo. Kręci mi się w głowie. Powolutku idę w stronę domu. Dochodzę i wtedy uświadamiam sobie, że nie zabrałam z parku kubka i talerza.
Trudno.



Talerz i kubek z chińskiej porcelany vancasso, znalezione przez Konrada 17 lipca na skraju parku riczmondskiego w Londynie. Reszta opowieści jest całkowitą fantazją.
