Viator
Dziś, na zakończenie cyklu wspomnień z wielkiego włoskiego itinerarium Viatora, będzie coś innego. Nie, jak dotąd, ulotne wspomnienia, artystyczne zachwyty, pastelowe impresje, mgiełka i zefirek. Dziś króluje konkret, materia, mięcho i nie tylko. Nazwijcie Wędrowca, jeśli chcecie, opojem i żarłokiem; on sam woli raczej określenie „sybaryta”. Ale tak naprawdę identyfikuje się jako koneser smaków. Kustosz oskomy. Nutritionem arbiter. Dobry pic to podstawa!
No, a pod względem kuchni Włochy to po prostu… Włochy! Mangiare e beve to tutaj styl życia, dziedzina sztuki oraz forma ekspresji artystycznej. Każdy o tym wie, niczego odkrywczego Pielgrzym nie mówi. Ale też każdy może, a nawet powinien, doznać tej oczywistości po swojemu, indywidualnie, niepowtarzalnie. Tak właśnie uczynił Viator, dlatego podzieli się jedynie prywatnymi refleksjami, bez snucia wielkich traktatów dotyczących oczywistości bogactwa i różnorodności włoskiej kuchni. Może ktoś odniesie wrażenie, że Wędrowiec odkrywa rzeczy dawno odkryte, że przecież wszyscy dawno to znają, że, jak mawiał Klasyk, to oczywista oczywistość. Trudno, widocznie Viator ma swoją ścieżkę i swoje – nie nazbyt spieszne – tempo rozwoju. Dla niego kulinarna wyprawa za Alpy miała, przede wszystkim, charakter „rewizyjno-odkrywczy”.
Dlaczego rewizyjny? W Polsce coraz więcej jadłodajni rozmaitej kategorii oferuje przyzwoitą włoską kuchnię, a nie jej żałosną podróbę: te lokale są prowadzone albo przez Włochów, albo przez Polaków, którzy szkolili się w Italii. To fakt. Jednak sprawdzenie rzeczy na miejscu jest czymś zupełnie innym, prawda? Przecież gdziekolwiek tutaj, choćby nad brzegiem jeziora Como, nawet śniadanie złożone ze znanych i oswojonych omletów, cafè macchiato, espresso, ba!: zwykłego soku pomarańczowego, nabiera innego znaczenia, wprowadza w inny wymiar.


No, a poza tym Wędrowiec niejednokrotnie sam porywał się na przygotowanie jakiejś potrawy rodem z Półwyspu Apenińskiego. Teraz miał okazję zweryfikować, na ile to były rzeczywiście włoskie dania, a na ile tak zwane „wariacje na temat”.
Chłopcy z Kabaretu OT.TO śpiewali kiedyś: Pojedziemy do Pizy na pizzę i pyzy… Niezupełnie: pizza (z salami) była akurat degustowana na Piazza del Campo w Sienie.

Natomiast w Pizie, oczywiście tuż przy Campo dei Miracoli, rozkoszował się Viator frutti di mare w różnej postaci: ze spaghetti, zasmażane i jakie tylko jeszcze sobie zażyczycie. Wszak do brzegów Morza Liguryjskiego jest stąd bliziutko: dosłownie kilka (nawet nie kilkanaście) kilometrów.


Cóż ponadto? Pesto w Portofino. Lasagna we Florencji. Ragù bolognese – obowiązkowo w Bolonii. Panini w Rawennie. Gnocchi, ravioli – trudno już sobie przypomnieć, gdzie konkretnie. Bruschetta – w rozmaitych wersjach i w licznych lokalizacjach.




I jakie są rezultaty rewizji? Nie najgorsze. W większości wypadków należy uznać, że to, co Viator dotąd spożył w polskiej restauracji lub upichcił sam, jak najbardziej trzyma poziom. Owszem: „podkład” sieneńskej pizzy był zdecydowanie lepszy, niż jest zazwyczaj u nas, ale „obkładu” nie musimy się wstydzić. Jasne: pesto, jakie dotąd „wyczarowywał” Wędrowiec, było w sumie smaczne, ale miało, jak się okazuje, zdecydowanie zbyt spoistą konsystencję. Wniosek: oliwy nie żałować!
Słowem, nie jest źle. Jedynym wyjątkiem, powiedzmy wprost: klęską, okazała się lasagna. Coś, co dotychczas pod tą nazwą produkował Viator, nawet nie stało obok włoskiego pierwowzoru. Ale to nie powód do rozpaczy, lecz inspiracja dla zmian.
A właśnie! Inspiracja! Wspomniano, iż podróż, w aspekcie kulinarnym, miała charakter „rewizyjno-odkrywczy”. Rewizję już załatwiliśmy, przejdźmy do odkryć. Czyli właśnie inspiracji. Gdzie tylko się dało i kiedy się dało, Pielgrzym starał się poznać nowe potrawy. Nastręczało to pewnych problemów, bo, nazwijmy rzecz po imieniu: ileż może wchłonąć, w ciągu zaledwie kilku dni, nawet jeśli jest sybarytą, człowiek w wieku Viatora, świadom dodatkowo faktu, iż ma tendencję do tycia. No ile? Nawet, jeśli zamawia dwa dania i potem dzieli je z Małżonką, degustując z każdego po trochu? Chciało by się popróbować więcej. Ale nawet to, co się zjeść udało, było warte tak dalekiej podróży.
Celował Pielgrzym w zapoznaniu się z rozmaitością sosów do makaronów. Wniosek z tych poszukiwań jest jeden, ale za to fundamentalny: prościej znaczy lepiej. Mało składników, oczywiście najwyższej jakości. Nie przekombinować. Nie przefajnować. Jak mawiał towarzysz Ulianow: Łuczsze mieńsze, da łuczsze.
Całkowitą nowością okazał się makaron pici. Pyszności! Jak to się stało, że Wędrowiec poznał jego smak dopiero teraz?
No i crostini, odkryte w kafeterii w przepięknym toskańskim miasteczku Pienza. Crostini to nie bruschetta. Dotąd Viator ich nie znał. A tutaj poznał od razu w kilku wariantach.

Zanim przejdziemy do ostatniej części ostatniego odcinka, jeszcze drobne wyjaśnienie. Wszystkie zaprezentowane powyżej zdjęcia wykonał Viator w praktycznym celu: jako element instruktażu, gdy będzie chciał powtórzyć te doznania w Polsce. Nigdy mu nie wpadło na myśl, aby je umieszczać, zwłaszcza na bieżąco, gdzieś na mediach społecznościowych. Wiadomo, iż to żenada. Nooo, ale dla Czytelników cyklu włoskich opowieści, jako ilustracja „pogłębionych refleksyj”… Insza inszość.
Powoli docieramy do kresu podróży. Lecz nie z pustymi rękoma. Warto bowiem dodać że – aby przywołane powyżej plany odtwarzania i powtarzania kulinarnych włoskich doznań w Polsce mogły się ziścić – musiał się Viator zaopatrzyć w różne, także już wspomniane, „składniki najwyższej jakości”. Konkretnie ma Pielgrzym na myśli oliwę i wino. Nabyte „drogą kupna” bezpośrednio w producentów. Różnych producentów. Wyłącznie po degustacji: innej opcji Viator nie bierze pod uwagę. Degustacja to przeżycie swoiste. Przyjemność sama w sobie. Rytuał celebrowany w poczuciu najwyższego szczęścia. Raj sybaryty. Zwłaszcza, gdy wino jak rubin czerwone można skosztować w malutkiej wioseczce ukrytej gdzieś pośród wzgórz, w połowie drogi między Radda di Chianti a Gaiole di Chianti. Degustując nie sposób się oprzeć zacytowaniu „wiekopomnej” frazy Hannibala Lectera: I ate his liver with some fava beans and a nice chianti. Wy też tak macie? Viator powtarza ją sobie właściwie za każdym razem, gdy pije chianti. Ale tutaj było to całkiem wyjątkowe doznanie.

Oliwa, wino i…? W siódmym odcinku cyklu Viator przyznał ze skruchą, iż zaiste w niegodny sposób szydził ze swej Małżonki, która długi czas nie wiązała mentalnie pojęć „Prowansja” i „zioła prowansalskie”. Definitywnie zaprzestał to czynić, gdy niedawno uświadomił sobie, iż sam nie kojarzył słów „Parma” i „parmezan”. A skoro już tam dotarł… Jego lodówka kryje dziś autentyczny skarb: kilka kawałków parmezanu w Parmie zakupionego. Różne etapy dojrzewania. Smak w każdym wypadku niepowtarzalny. Strach pomyśleć, cóż to będzie, gdy zapasy się skończą.
Bo kiedyś się skończą. Tak jak właśnie kończy się cykl włoskich opowieści. Ale skoro zaczęliśmy podróż z Dawidem, z Nim ją także sfinalizujmy. W jednym ze sklepów na florenckiej starówce, specjalizującym się w sprzedaży „bele czego” Pielgrzym zakupił ten oto drobiazg, który teraz przypomina mu, od czasu do czasu rzecz jasna!, jego italskie peregrynacje.

Viator jest szczęśliwy, ale i mistrz Jan Sebastian, nabyty niegdyś w sklepiku tuż przy kościele św. Tomasza w Lipsku, nie czuje się już tak samotny.

