Viator
Forza Italia!
Już od wczesnej młodości, od kiedy tylko zaczął czytać o dalekich krainach i śnić o podróżach do nich, pragnął gorąco Viator odwiedzić słoneczną Italię. Długo plany te pozostały marzeniami: najpierw nie było można, bo komuna. Potem nie było za co, bo studia i wchodzenie w życie rodzinne tudzież zawodowe. Jeszcze później nie było czasu, bo tak się jakoś to życie rodzinne i zawodowe rozwijało. Gdy zaś już było można, było za co, a i czas się znalazł, priorytet otrzymała nie słoneczna Italia, ale słodka Francja. Dopiero po kilku latach intensywnej eksploracji kraju Gallów i po po nasyceniu się tymże zgłębianiem, przyszedł czas na kolejne, jak to mówią, destynacje. I oto na przełomie sierpnia i września, w drugim swego życia półwieczu, ruszył Viator ku Półwyspowi Apenińskiemu.
Gwoli ścisłości: to nie pierwsze spotkanie. Wędrowiec odwiedził już Włochy trzy lata temu. Tyle, że nie była to wówczas wizyta z prawdziwego zdarzenia, ale raczej naskórkowy kontakt w okamgnieniu. Muśnięcie zaledwie. Tylko jeden dzień (no, bądźmy precyzyjni – półtorej doby), en passant doliną Padu: z austriackiego Innsbrucka do francuskiego Briançon. Choć, trzeba to przyznać, nawet to okamgnienie zaostrzyło apetyt i zachęciło do sięgnięcia po więcej: Werona, Mantua, Cremona, Pawia oraz maleńkie piemonckie Pinerolo. Kolejna wizyta stała się tylko kwestią czasu.
Tym razem peregrynacja potrwała znacznie dłużej i objęła spory kawałek północnej Italii: od alpejskiej przełęczy Brenner aż po Sienę i okolice. Można było skonfrontować wyobrażenia i marzenia, pielęgnowane – wręcz piastowane – przez dziesiątki lat i mocno już utrwalone, z rzeczywistością. I nie ma mowy o zawodzie czy rozczarowaniu. Przeciwnie. Ale pewne zaskoczenia jednak się pojawiły, nawet sporo. Nie wszystko – i dobrze! – odpowiadało oczekiwaniom. Z bliska można zobaczyć, usłyszeć, dotknąć i poczuć coś, czego nie sposób się było spodziewać. A to, czego spodziewać się należało, objawia się często z nieoczekiwanej, zaskakującej perspektywy.
I o tym snuł będzie Viator opowieść przez kilka najbliższych tygodni. Będzie gawędził ku uciesze tych, którzy na własne ryzyko zechcą posłuchać. Szanowni ryzykanci, nie spodziewajcie się systematycznego wykładu o rzeczach oczywistych, o których wiele już napisano, nakręcono filmy i zaśpiewano. Czeka was garść spostrzeżeń, odczuć oraz impresji bez ładu ani składu: porządek czasowy i przestrzenny nie obowiązuje. Kolejność odwiedzanych miejsc nie zostanie zachowana, co więcej, niektóre z nich powrócą w kilku repryzach. Tematy zmieszają się jakby w betoniarce, wątki plątać się będą jak nić trzech Parek. Spotkają się refleksje głębokie z błahymi, a nawet z, powiedzmy to szczerze, cokolwiek głupawymi. Ale w zamian dostaniecie coś prawdziwego, autorskiego i, miejmy nadzieję, nieszablonowego. Ukazanego od zaskakującej strony. Tak, jak na przykład Dawid: od strony – by rzecz ująć elegancko – sempiterny. Często widywaliście Wielkiego
Psalmistę z tej perspektywy? Viator zobaczył po raz pierwszy.


Ponieważ agenta o pseudonimie operacyjnym “Viator” znam od ponad trzech dziesięcioleci, z uwagą przeczytałem jego wpis o podróży do Italii i czekam na dalsze odcinki z niecierpliwością.
W tamtych czasach mojej młodości ( boć przecież młodość Viatora trwa po dziś dzień ), udało nam się razem dotrzeć nie dalej jak do Austrii.
Dla mnie była to podróż sentymentalna, bo jako człek urodzony w Galicji, obywatel drugiego sortu i zwolennik nie ukrywanej nigdy opcji austriackiej, czuję po dziś dzień sentyment do Mateczki Naszej i Nieboszczki Monarchii Austro-Węgierskiej.
Wszak moi dziadkowie urodzili się jeszcze jako poddani Franza Josefa, jeden z pradziadków zaś, jakby nie było ładnych dziewczyn w okolicach Krosna, sprowadził sobie małżonkę prosto z miejscowości Tokaj. Podobno prababcia nigdy nie opanowała biegle języka swego męża i trudno się jej dziwić, bo i nam węgierski wydaje się chińszczyzną Europy.
Ale wracając do meritum. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, nasze drogi życiowe z Viatorem rozeszły się na długie lata. Era to była przed internetowa, o mediach społecznościowych nie wspominając . Dlatego czułe odnalezienie się w gąszczu internetu nastąpiło dopiero w ostatnich latach pierwszego dziesięciolecia XXI wieku.
Ja w tym czasie rozłąki z Viatorem miałem więcej szczęścia, bo podróżowałem do słonecznej Italii wielokrotnie i na różne sposoby.
Dlatego cieszę się , że wreszcie i on wraz z Małżonką mogli odkryć uroki tego raju na ziemi oliwą i winem płynącego.
Jednego zaś mu wybaczyć nie mogę – że tak długo zwlekał i przedkładał ponad Italię uroki kraju Gallów.
Ale jak wiadomo, o gustach się nie dyskutuje….