Lesba. Rocznik ’87

Z tym dorastaniem w latach 90. było tak, że człowiek już bardzo chciał liznąć tego zachodniego blichtru, który wydawał się na wyciągnięcie ręki, ale jednak do końca nie mógł. W czerwonych kioskach kupowało się podróby kaset Michaela Jacksona i miało się wrażenie, że już nic lepszego człowieka w życiu nie spotka. Słuchało się ich na cudem zdobytym Walkmanie, modląc się, by taśma przypadkiem się nie wciągnęła. Można było ją potem próbować ratować ołówkiem żmudnie nakręcając ją z powrotem na szpulę – ale pewności, że będzie grała jak przedtem nie miał nikt. To były emocje większe niż na finale Mistrzostw Świata.

Z piłką nożną też było inaczej. Piłkarze grali jakby chodziło o śmierć lub życie, a nie mniejszą lub większą premię na i tak już pękającym w szwach koncie bankowym. Na podwórku kopało się gałę, jakby miało się zostać drugim Ronaldo. Zasady ograniczały się do tego, że gruby stał na bramce, a mecz kończył się wtedy, gdy właściciel piłki musiał iść do domu. Bramką mogło być wszystko – ławka na placu zabaw, albo dwie bluzy rozłożone na trawniku. O orlikach i innych luksusach nikt nawet nie marzył. Dziewczyny nie grały w piłkę, no chyba że miały tyle cierpliwości i samozaparcia, że potrafiły znieść kąśliwe uwagi – zarówno ze strony chłopaków, jak i innych dziewczyn, które w tym czasie skakały na skakance, albo grały w gumę.

Z nikim nie trzeba było się umawiać, a i tak nie było problemu, by spotkać kolegów na podwórku. Spontaniczne dzwonki do drzwi z pytaniem, czy wyjdziesz na dwór – które dziś przysporzyłyby niejednego o palpitację serca lub co najmniej zdumienie – były na porządku dziennym. Wychodziło się i wracało na wieczorynkę. Jak się miało szczęście, to leciały Smerfy albo Muminki. Takie zwieńczenie dnia zamykało krąg dobowy, który wydawał się jakiś taki poukładany i w miarę bezpieczny. Czasem brakowało kasy – nie tylko na fanaberie, ale też na zwykłe, życiowe sprawy jak codzienne zakupy. Ale to, że o 19 leciała Wieczorynka, a następnego dnia znów spotka się przyjaciół na podwórku, wystarczało by poczuć się zaopiekowanym przez rutynę dnia powszedniego. Może się czasem nie dojadło i kolejny raz spędzało wakacje w domu, bo nie było za co dokądkolwiek pojechać, ale mimo wszystko – jakoś to się wszystko kręciło.

Oglądało się wakacyjne teledyski na MTV i myślało się, że te scenerie z palmami i złotymi plażami, to jest taki koniec świata, że na zawsze pozostanie w sferze marzeń. Te wystawy kiosków zapchane okładkami BRAVO i Popcornu były oknem na ten świat po zachodniej stronie granicy, przez które się wprawdzie zaglądało, ale myśl o tym, by je kiedyś przekroczyć, pozostawała w sferze marzeń tak trudnych do zrealizowania, że niemożliwych. I chyba to dodawało temu magii – tak jak wieczorne Muminki przenosiły nas w świat baśni, tak samo robiła to z nami popkultura. Pamiętam, że jak do Polski przyjechał MJ to byłam podekscytowana tym, że jest w tym samym kraju, co ja. To, że dzieliło mnie od niego ponad 500 km nie grało większej roli. Sam fakt, że był w stolicy mojego kraju wystarczał. Dodawało mu to realności, można było się poczuć jak Alicja w Krainie Czarów. Do twojej dziupli wpadł sam MJ i potwierdził, że istnieje. Tak to wtedy odczuwałam.

Nocki zarywało się, by obejrzeć magię Jordana, który latał z piłką w powietrzu jak jakiś Superman. W Bravo Sport czyhało się na plakat z jego podobizną, na której charakterystycznie wyciągał język na zewnątrz. Plakat wisiał nad moim łóżkiem zaraz obok Sandry, śpiewającej o tym, że nie jest Marią Magdaleną.

Była ona moją pierwszą miłością. Wtedy o tym nie wiedziałam, bo nikt nigdy nie wspomniał, że mogę zakochać się w kobiecie. Coś tam było o tym, że istnieją homoseksualiści, ale informacje ograniczały się jednak do tego, że to jakieś „homoniewiadomo” i generalnie należy się od nich trzymać z daleka, a tak w ogóle to w Polsce „tego” nie ma. W myśl tej zasady, którą przyjęłam za pewnik, wieszałam obok plakaty Boysbandów, a wśród jego członków wybierałam w miarę losowo swojego ulubieńca, który stawał się dyżurną „młodzieńczą miłością”. W szkole mieliśmy dziewczynę, która zbierała tylko plakaty Kukulskiej i okrzyknięto ją lesbą – tak skończyć nie chciał nikt, w tym i ja. Lesba brzmiało mało zachęcająco, nawet jeśli się nie do końca wiedziało, kto to taki. Bezpieczniej było się kochać w Nick’u Carterze albo Leonardo Di Caprio.

Co ciekawe, z tego co wiem, owa koleżanka wyszła za mąż, a finalnie lesbą „zostałam” ja. Nie pomogły ani teatralne wzdechnięcia do męskich aktorów i gwiazd, ani trzymanie się za rękę z pierwszym chłopakiem, którego trzeba było sobie jakoś zorganizować, żeby nie było wątpliwości, że się nie odstaje od nurtu. Jak ktoś nie miał swojej szkolnej miłości, to był albo odrzutkiem albo “homoniewiadomo”. By nie wylądować w żadnym z tych gron, warto było przełknąć gorzką pigułkę i potańczyć z nim na szkolnej dyskotece czy przejść się na lody na pobliską stację benzynową.

W klasie na matmie siedziała przede mną koleżanka, która była tak słaba z matmy, że ściągała na klasówkach ode mnie. A ja z tego przedmiotu akurat orłem nigdy nie byłam. Bardzo ją lubiłam, ale nie bardzo rozumiałam dlaczego. To, w jaki sposób wzbudzała we mnie sympatię, był jakiś zupełnie inny, niż ten który znałam. Owszem lubiło się inne koleżanki – jedne mniej, inne bardziej. Ale z nią było jakoś inaczej, człowiek miał ochotę się nią jakoś zaopiekować czy też schować do kieszeni, by była cały czas w pobliżu, a gdy zaglądała ukradkiem do mojego sprawdzianu, to w brzuchu zaczynały – nie wiedzieć czemu – latać motyle. To było pewnie to samo uczucie, o którym opowiadały pozostałe koleżanki, które chadzały na lody ze swoimi sympatiami na inne stacje benzynowe. One się nim cieszyły, a ja próbowałam zdusić w zarodku lub zakleić kolejnym plakatem Di Caprio czy innego Brada Pitta. No, ewentualnie, kolejnym waniliowym Bambino w polewie czekoladopodobnej w towarzystwie własnego „dyżurnego” chłopaka.

Lesbijki (a raczej takie, które tego po prostu nie ukrywały) zobaczyłam w realnym życiu dopiero wtedy, gdy zdecydowałam się jednak spróbować swoich sił i wyjechać na Zachód. Wybór padł na Niemcy, bo były najbliżej, a i język wydawał się do opanowania. Nauka w liceum w klasie z rozszerzonym językiem niemieckim zobowiązywała – zwłaszcza, że na świadectwie widniała dumna piątka.

Miałam 19 lat i pojechałam na weekend z nową znajomą do jej koleżanek – pary dziewczyn. Nigdy nie zapomnę tego uczucia, kiedy przechodziłam koło ich wspólnej sypialni. Drzwi był uchylone i zobaczyłam niepościelone, duże łóżko. Myśl o tym, że przed chwilą wspólnie w nim leżały była tak magiczna i pociągająca, że nawet jeśli w 97’ MJ byłby nie 500 km dalej, a w zasięgu ręki – nie mogło by się to z tym równać. To w tamtym momencie, a pamiętam go bardzo dokładnie, w moim sercu i duszy uchyliła się – najpierw bardzo delikatnie – furtka, którą potem otworzyłam dużym kopniakiem.

Kiedy jechałam wówczas z tamtą koleżanką na weekend, powiedziała mi, że dziewczyny, do których jedziemy, są parą. Całkiem możliwe, że chciała się upewnić, czy nie mam z tym jakiegoś problemu, żeby nie stawiać ich potem w niezręcznej sytuacji. Powiedziałam jej wtedy: „Nie mam z tym żadnego problemu. Nie jestem lesbijką, ale nie przeszkadza mi to w żaden sposób”.

Dziś wiem, że to drugie zdanie było tylko asekuracją, aby ten kawałek mnie, który starałam się ukrywać przez całe dotychczasowe życie, nigdy przypadkiem nie ujrzał światła dziennego. Kiedy zobaczyłam, że lesbijki naprawdę istnieją – co więcej – nie gryzą, ani nie są wcielonymi diabłami, które chcą zniszczyć polską rodzinę i dokonać depopulacji świata, ten kawałek mnie, który czuje pociąg do kobiet – pierwszy raz zapukał w środku mojej duszy na tyle mocno, że już nie dało się tego nie usłyszeć.

Pukał potem coraz mocniej i silniej, aż stał się czymś, co nie dawało już spokojnie spać. Jak stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie samej, że jest się lesbijką, jeśli przez 19 lat wydawało się, że taka deklaracja to koniec świata? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, takie rzeczy po prostu się robi.

To było lustro z Ikei w czarnej ramce. Stałam przed nim i po raz pierwszy raz w życiu wyszeptałam sama do siebie, „jestem lesbijką”. Patrzyłam sobie samej w oczy i choć nie uroniłam ani jednej łzy, to w duszy płakałam. W dużej mierze z przerażenia przed tym, co będzie dalej. Ale też ze szczęścia – to uczucie, kiedy pierwszy raz od urodzenia jest się szczerym wobec samego siebie, trudno jest opisać w jakikolwiek sposób. To jakbyście poznawali samego siebie, rodzili się na nowo. I tak samo jak dziecko, które przychodzi na świat bezbronne i wystraszone, człowiek czuje się zagubiony i pozbawiony bezpieczeństwa.

Chcesz poczuć się zaopiekowany, pokochany i zrozumiany, ale w głowie masz tylko myśl o tym, że nikt nie może poznać prawdy o tobie, bo świat legnie w gruzach.

Prawdę o tym, że te maślane oczy w stronę Johnny Deppa to była ściema, a rozkochany wzrok kierowany był raczej do Kate Winslet czy Angeliny Jolie, świat poznał dość szybko. Tak samo szybko jak od „nie mam z tym problemu, ale nie jestem lesbijką” przeszłam do „kocham kobiety”, w równie ekspresowym tempie przeszłam od przekonania, że nigdy nie dokonam coming outu do maszerowania w pierwszym rzędzie na Marszach Równości.

Kiedy człowiek zderza się z prawdą i przestaje wypierać samego siebie, to stoi naprzeciw siły tak ogromnej, że nie sposób z tym walczyć. Można próbować i przejść od lodów Bambino ze szkolnym chłopakiem do nieszczęśliwego małżeństwa i trójki dzieci, i robi tak niestety ogrom ludzi. Ale jeśli dotkniecie tego skrawka duszy, który jest naprawdę wami i pozwolicie, by się do was uśmiechnął, to nie ma już odwrotu. Nie da się uciec przed samym sobą, nawet jeśli wiąże się to z bólem, rozczarowaniem czy odrzuceniem przez innych. Lepiej zostać odrzuconym przez innych, niż przez siebie samego.

Mój coming out nie był ani łatwy, ani przyjemny. Jego skutki, czasem również mało przyjemne, ciągną się za mną do dziś. Ale był jednocześnie najlepszą decyzją w moim życiu. Może i straciłam kilka bliskich osób i poczułam się niejednokrotnie czarną owcą – ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że zyskałam siebie samą. To wygrana większa niż w totolotka.

Czasy się zmieniły. Dziś muzyki słucha się na Spotify, a nie z kaset. Po czerwonych kioskach z Bravo i gumą do żucia Donald nie ma już śladu. Można bez problemu pojechać na rajską plażę rodem z teledysków z VIVY czy MTV. Dziewczyny mogą grać w piłkę, w moim rodzinnym mieście jest nawet sekcja piłkarska dla dziewczyn.

Osoby LGBT+ pojawiają się w mediach, filmach i książkach (autorką jednej z nich jestem nawet ja sama). Wiele zmieniło się na plus (wiele na minus: bo które dzieciaki spędzają dziś cały dzień na dworze…?), co obserwuję z dużą radością i dumą. Bo to zasługa wszystkich tych, którzy nie pozwolili, by zamknąć ich w szafie i wbrew wszystkiemu i wszystkim postanowili postawić na siebie samego. To nasze wspólne dzieło, wywalczone łzami, potem i bólem. Przeciwstawiliśmy się tym, którzy w imię własnych fobii, uprzedzeń i przekonań mniej lub bardziej religijnych, chcieli schować nas do cienia, abyśmy żyli tam, nie wychylając nosa. Nigdy nie dajcie sobie wmówić, że musicie żyć w ukryciu, bo ktoś ma problem z tym, kim się czujecie i jesteście.

Niech wytykają Was palcem i mieszają z błotem. Niech Czarnek krzyczy o tym, że chcecie zniszczyć polskie rodziny, a Kosiniak-Kamysz pieprzy farmazony o tym, że związki partnerskie może i tak, ale bez ceremonii i przysposobienia dzieci (bo jeszcze ktoś pomyśli, że Wasza miłość jest równa jego i jego drugiej żony). Niech Was rodzice wyklinają, wyrzucają z domu czy cokolwiek muszą tam zrobić, by się z tym uporać. To wszystko jest bolesne, to wszystko wkurza i jest cholernie niesprawiedliwe. Ja to wiem i rozumiem. Ale musicie pamiętać o jednym: swoje życie od samego początku do końca musicie przeżyć z samym sobą. I to Wy jesteście w tym wszystkim najważniejsi, to siebie musicie zaakceptować i pokochać. Nie podcinajcie sobie samym własnych skrzydeł, wystarczy że robią to Wam inni.

Czerwiec to Miesiąc Dumy, a Wy idźcie dumnie przez całe swoje życie. Kochajcie siebie samych i w czerwcu, i w kwietniu, i listopadzie. To najlepsze co możecie zrobić dla siebie samych i dla świata. I pamiętajcie: nie jesteście sami. Ja też kiedyś myślałam, że jestem z tym wszystkim sama – a później okazało się, że to wcale nieprawda. Są wokół mnie fantastyczni ludzie, którzy kochają mnie i akceptują, nawet jeśli za dzieciaka kochałam się w Sandrze, a nie Nicku Carterze. A cała reszta, dla której stanowi to problem, nie musi mi towarzyszyć w mojej dalszej drodze. Świetnie mi bez nich, lepiej się oddycha.

Nie obiecam Wam, że będzie łatwo. Ale mogę Wam obiecać, że będzie Wam o wiele lepiej niż w dusznej, ciemnej szafie. Świat stoi przed Wami otworem, wystarczy tylko uchylić drzwi, reszta sama przyjdzie. Przytulam Was mocno i jestem z Wami. Niech ten miesiąc dumy trwa w nieskończoność, a Wy kroczcie przez swoje życie z podniesioną głową.

Be loud. Be proud. Be yourself.

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.