Zbigniew Milewicz
Rosyjskie San Francisco
Ostatni, prawie stukilometrowy odcinek zaplanowanej trasy, do Władywostoku, pokonuję samochodem Iriny. Nowa Honda ma kierownicę z prawej strony, bo sprowadzono ją z Japonii, w której obowiązuje ruch lewostronny. Irina jest przyjaciółką Larissy i uprzejmie służy nam w ten weekend czasem i pojazdem. Podróż trwa godzinę, w dzień roboczy jechalibyśmy przynajmniej dwa razy dłużej, ze względu na korki. Na rogatce dosiada się Igor, partner Iriny. Urodził się tutaj i zna każdy kamień, będzie naszym przewodnikiem, przy okazji skorzysta i Larissa, bo nigdy nie miała okazji dobrze zwiedzić miasta. Najpierw jednak kierujemy się do sklepu meblowego, aby zamówić kanapę do nowego mieszkania, którą Irina kupuje na raty. Sklep czynny jest w soboty tylko do 13, trzeba się spieszyć. Przyjaciółka Larissy – wesoła, piegowata kobieta o sportowej sylwetce – jest z zawodu neurochirurżką, ale zawodu już nie wykonuje, także z powodów finansowych. Teraz prowadzi własny zakład kosmetyczny i póki co nie narzeka. Igor, emerytowany milicjant, jest chudym mężczyzną około czterdziestki o pobrużdżonej twarzy, ubranym w polowe ciuchy. Załatwianie formalności związanych z zakupem na raty przeciąga się w nieskończoność. Sklepowa księgowa nieufnie bada każdy papierek, który przynieśli Igor i Irina, zadaje podchwytliwe pytania, wreszcie sprawdza, czy nie są zadłużeni i łaskawie stawia pieczątkę. Sklep dostarczy towar po niedzieli, jesteśmy wolni.
Pogoda się niestety psuje, po raz pierwszy od wyjazdu z Polski. Zapowiadają tajfun znad Wysp Japońskich, co brzmi groźniej niż monsun, ale mało mnie to obchodzi bo osiągnąłem cel swojej podróży.
Władywostok, dla Rosjan ten, co rządzi Wschodem, usytuowany jest w południowej części Półwyspu Murawiowa-Amurskiego, nad Morzem Japońskim, które należy do wód zachodniego Pacyfiku. Dla rdzennego krakauera Wschód to już Warszawa ale dla mieszkańca Moskwy zaczyna się on dopiero na Syberii. Jest to więc ściśle subiektywne pojęcie i może rację mają Chińczycy, którzy nazywają Władywostok – Hai Shen Wai. Od bezkręgowca strzykwy, popularnego ogórka morskiego, zasiedlającego pobliskie wody a uznawanego za przysmak chińskiej kuchni.
Rosjanie żartują z kitajców w anegdotach, ale tamtym w skali makro idzie ekonomicznie dużo lepiej i jest ich więcej, Kreml nie lekceważy więc sąsiada, niezależnie od tego, kto tam rządzi. Jeszcze za prezydenta Gorbaczowa, w 1991 r., doszło do podpisania dokumentu, który ostatecznie określił granice między obydwoma państwami. Sześć lat później zawarto z Chinami traktat o strategicznym partnerstwie, a w 2001 roku – pakt o stosunkach dobrosąsiedzkich, przyjaźni i współpracy.
W połowie września 2009 r. „Komsomolska Prawda“ doniosła, że grupa petersburskich naukowców z „Centrum Leontiewa“ wymyśliła sposób na uratowanie od biedy rosyjskiego Dalekiego Wschodu. Powstał mianowicie projekt, aby na wzór Hongkongu, wydzierżawionego niegdyś Brytyjczykom, dać w dzierżawę Chinom połowę Władywostoku, powiedzmy na 75 lat. W zamian za sumę 150 mld rubli, odpowiadającą kilkukrotnemu budżetowi Kraju Nadmorskiego, czyli około 3 mld. euro, Chińczycy efektywnie zagospodarowaliby ten teren, a Rosja zyskałaby środki na utrzymanie floty marynarki wojennej i wojsk stacjonujących w Primoriju oraz na wzmocnienie władzy lokalnej. Władywostocka strefa przemysłowa stworzyłaby dla Rosjan nowe miejsca pracy i godziwe warunki życia, a administracja byłaby… chińska. Rosyjskich urzędników wywieziono by z miasta na maksymalną odległość, aby ukrócić korupcję.
Ratusz władywostocki natychmiast zdementował tę informację, nazywając ją „prowokacyjną plotką“. Owszem – uspokajano – trwają prace nad projektem rozwoju strategicznego miasta, w których uczestniczą rosyjscy i chińscy naukowcy, ale o wydzierżawieniu jego części nie ma mowy. Niemniej projekt nosił nazwę Hai Shen Wai.
Doniesienia prasowe wywołały spodziewaną, namiętną, publiczną dyskusję. Jedni się ucieszyli, inni nie, padło pytanie: a jak później Chińczycy nie będą chcieli oddać tej dzierżawy? Wątpliwość była uzasadniona, ekspansja Chin na rosyjskim Dalekim Wschodzie a także na Syberii jest widoczna, choć odbywa się metodą drobnych kroków. Pod Irkuckiem łatwiej Chińczykowi niż Rosjaninowi kupić ziemię pod uprawę, a zakłady przeróbki drewna nastawione są na rynek chiński.
Władze w Pekinie mają finansowe zachęty dla swoich obywateli, aby ci zawierali związki małżeńskie z Rosjankami. Finansują podróże i konferencje rosyjskich naukowców, proponują wspólną kontrolę różnych problemów regionalnych. W chińskich podręcznikach szkolnych pisze się o terenach przejętych przez Rosję w XIX w. i o zniesławieniu godności narodowej lokalnych mieszkańców pogranicza, w przygranicznych miastach powstają muzea, które to odpowiednio dokumentują. Temat jest regularnie nagłaśniany przez chińskie media, m.in. w filmach dokumentalnych z napisami w języku rosyjskim, mówiącymi o imperializmie sąsiadów i w tym kontekście pokazuje ich aktualny, gospodarczy kolaps – chociażby niemożność wykorzystania naturalnych bogactw Syberii. Póki co Moskwa oficjalnie milczy w tej sprawie, Chińczycy zadowalają się tworzeniem swojego lobby, a ja zwiedzam Władywostok, który jeszcze w całości jest rosyjski.
Miasto położone jest na pagórkach różnej wysokości. Honda Iriny, trochę jak wagonik kolejki górskiej, raz wspina się stromo, aż pod samo niebo, zaciągnięte szarymi chmurami, to znów opada serpentynami do zapuszczonych domostw i podwórek przedmieścia. Z powodu takiej topografii Nikita S. Chruszczow nazwał kiedyś Władywostok dalekowschodnim San Francisco. Centrum wygląda ładnie, z pomnikami, XIX-wieczną zabudową i nadmorskim bulwarem, który psuje tylko kiczowata, turystyczna infrastruktura. Prawie nie widać we Władywostoku bloków z wielkiej płyty. Pewnie dlatego że za władzy radzieckiej – do 1991 roku – jako główna baza rosyjskiej marynarki wojennej na Oceanie Spokojnym, Władywostok był miastem zamkniętym, zarówno dla cudzoziemców, jak i samych Rosjan. Dziś liczy zaledwie około 578 tys. stałych mieszkańców i jest otwarty dla wszystkich. Przyjeżdżają z bliska i daleka, w odwiedziny do rodzin, za chlebem, sporo jest turystów, studentów, ludzi interesu. Od Chin dzieli Władywostok raptem 100 kilometrów, a lot samolotem z Tokio trwa półtorej godziny, na ulicy czasami nie widać w ogóle europejskich rysów twarzy. Stąd jeździ się do Chin na handel i zwyczajnie po zakupy dla domu, bo wszystko jest dużo tańsze, do lekarza i na różne zabiegi. Z Japonii i Korei Południowej przywozi się promem używane samochody i innych prawie tutaj nie uświadczysz. Władywostok jest swoistym tyglem, w którym rosyjskość i wpływy Dalekiego Wschodu przenikają się nawzajem, przy czym tych drugich jest zdecydowanie więcej.
Właściwie dopiero po rozszerzeniu rosyjskiego imperium o ziemie na Dalekim Wschodzie, żółta rasa rozpoczęła swoje pospolite ruszenie. Wszędzie, gdzie powstawały miasta i kolej, Chińczycy przyjeżdżali masowo w poszukiwaniu pracy – sumienni, zdyscyplinowani, gotowi trudzić się za kopiejki. Tak było również we Władywostoku. Zanim przyszli tu Rosjanie, nad zatoką Morza Japońskiego zwaną Złotym Rogiem i w okolicy, żyli chińscy i mandżurscy rybacy. Byli nieprzyjaźni nowej władzy, ruscy sołdaci wycinali ich, a wtedy inni szli pomagać w budowie najpierw portu (zatoka nie zamarzała zimą, więc miejsce było cenne) i fortecy, a później miasta. W 1862 r. przypłynęło statkiem z Chin kilkunastu pierwszych robotników, za nimi nadciągnęli dalsi. Transporty były coraz liczniejsze, więc komendant fortu zezwolił, aby nad zatoką postawić im kilka domów i tak zaczęła się Millionka, miejscowe Chinatown, które wybudowali Rosjanie i Chińczycy razem.
Tam powstał pierwszy bazar w mieście, pierwsze warsztaty rzemieślnicze; z rozpoczęciem budowy transsybu w kwartale zrobiło się jeszcze gęściej i przyznano mu nowy teren pod zabudowę. Pod koniec XIX w. Millionka miała już herbaciarnie, restauracje, palarnie opium, jaskinie hazardu, domy publiczne dla przyjezdnych, nawet kilka teatrów i własną policję, która dbała o porządek w dzielnicy, a urzędowała w gmachu carskich stróżów prawa. Ilu faktycznie liczyła mieszkańców, tego nikt nie wie, ale były ich tysiące. Jak słynna Mołdawanka w Odessie, stanowiła miasto w mieście, hermetyczne dla Rosjan (choć bardzo dochodowe), rządzące się swoimi prawami.
Przestępstw kryminalnych było tutaj jednak rzekomo mniej, bo miejscowy półświatek nie miał tylu „zamówień“, co odesski. Dziś z tego egzotycznego miejsca w centrum Władywostoku zostały zrujnowane, opuszczone domy, a mogłoby być ono sporą, turystyczną atrakcją.
Główną ulicą miasta jest Swietłanskaja. W odrestaurowanych, starych kamienicach z czasów carskich mieszczą się najważniejsze instytucje w mieście, wykwintne restauracje i sklepy.
Okazale prezentuje się dawna siedziba firmy Kunst & Albers, założonej przez dwóch hamburczyków, którzy w 1864 roku przyjechali tutaj i otwarli niewielki sklepik z podstawowymi towarami, bo na więcej ich nie było stać. W ciągu następnych dziesięcioleci, do wybuchu I wojny światowej, firma rozwinęła się w potężne handlowe imperium, które miało swoje domy towarowe we wszystkich miastach rosyjskiego Dalekiego Wschodu oraz filie w Hamburgu, Odessie, Moskwie i Nagasaki. Egzotyka i mit bogactwa, które można było szybko zdobyć nad Złotym Rogiem, pobudzały wyobraźnię, przyciągały zewsząd ludzi, od samego początku istnienia miasta i ten magnes działa dalej.
Ciąg dalszy w następny wtorek


Zdjecie znad Jenisieju mialo oczywiscie wyladowac w odcinku o Krasnojarsku, ale chochlik drukarski powiedzial, ze tez ma tutaj cos do gadania. Zatem Czytelnicy racza wybaczyc to spoznienie.
Zbychoo, jak zwykle świetny, dowcipny, super informacyjny wpis, jak widać dzisiaj Chiny i Rosja, żyją jakby w małżeństwie z rozsądku, i może nigdy nie pokochają się “miłością czystą i odwzajemnioną”.
A to San Francisko zaistniało nawet bez Golców, no i dobrze chyba, bo nie muszą tak naprawdę już wszędzie być:
Pozdrawiam serdecznie, T.Ru