Stuart 33

Joanna Trümner

I can’t shake this feeling at the end o’ each day
That I keep on working hard but all I do is get paid
Though I keep believing there’s a light up ahead
‘Cause it’s only getting darker
And I could stay in my bed
It’s a fight, it takes so long
But I’ve learned to hold my own
So I stand and I wait in line
With a heavy head and this bottle of wine
And I watch as they steal my time
I stand and I wait in line

Pod koniec każdego dnia nie mogę pozbyć się uczucia,
Że ciężko pracuję tylko po to, by zarobić kilka groszy
Choć wydaje mi się, że gdzieś tam jest jakieś światło
Otacza mnie ciemność
I mógłbym nie wychodzić z łóżka
To walka, która długo trwa,
Ale wiem, nie wolno się poddać,
Więc z ciężką głową i butelką wina
stoję i czekam w kolejce.
I patrzę na to, jak kradną mój czas
Stoję i czekam w kolejce.

James Bay, Wait in Line

Muzyka

Z okna samolotu Stuart patrzył na morze zieleni i wiedział, że dolatuje do Wellington, miasta, które przed laty było miejscem jego największego sukcesu muzycznego. W Nowej Zelandii czekało na niego pietnaście koncertów w miastach i miasteczkach na wyspie północnej i południowej. Cieszył się na pobyt w miejscach, które poznał przed laty, w bardzo szczęśliwym okresie swojego życia, w czasie, kiedy nic nie zapowiadało późniejszych burz i kiedy wydawało mu się, że może wszystko osiągnąć.

„Ciekawe, czy uda mi się spotkać kogoś znajomego? Świat czasami potrafi być bardzo mały”, rozmyślał, rozpakowując rzeczy w hotelu. Przypomniało mu się niespodziewanie spotkanie z Louisem w Londynie. Wieczorem wybrał się do teatru, w którym przed kilku laty grał rolę Jezusa. Z myśli wyrwał go znany głos – głos Louisa – „Widzę, że Jezus jednak wrócił”. Stuart nie dowierzał własnym oczom. „Jesteś ostatnią osobą, którą spodziewałem się tutaj spotkać”, odpowiedział z radością. Uściskali się mocno i serdecznie. „Takie historie zdarzają się przecież tylko w filmach, i to tych bardzo złych”, skomentował Louis, ale Stuart wiedział, że ironia to czasem po prostu sposób na pokonanie zbytnich wzruszeń. Długo stali przed teatrem i wspominali okres wspólnych występów w musicalu. W pewnym momencie Louis spojrzał na zegarek i powiedział: „Za pół godziny mam występ, spotkajmy się jutro wieczorem na piwie”.

Po rozmowie pod teatrem Stuart długo chodził samotnie ulicami Wellington i przyglądał się twarzom przechodniów, szukając znajomych sprzed kilku lat. Cieszył o go, że rozpoznaje znane zakątki, sklepy, gdzie kupował kiedyś jedzenie, wino lub papierosy, knajpy, w których zespół spotykał się wieczorem po spektaklu. Im dłużej chodził po mieście tym bardziej wydawało mu się, że czas zatrzymał się w miejscu. Powrót do miasta, w którym był kiedyś bardzo szczęśliwy, napawał go dziwnym spokojem. „Czuję się, jakbym wrócił do domu. Może człowiek ma w ciągu życia kilka miejsc, które stają się dla niego domem?”, zastanawiał się. W łóżku zaczął układać w głowie listę piosenek, które zagra podczas pierwszego koncertu. Koncertu w klubie, w którym przed laty po raz pierwszy raz pocałował swoją dziewczynę z okresu pobytu w Nowej Zelandii – Catherine. „Ciekawe, co ona teraz robi?”

Następnego dnia o szóstej Louis czekał na niego w holu hotelu. Do klubu, gdzie byli stałymi bywalcami podczas występów w „Jesus Star Superstar” było stąd bardzo blisko. Rozmawiali o tym, co aktualnie robią. Stuart opowiadał o trasie koncertowej, Louis o tym, że i on tu jest już od kilku miesięcy. „Po naszym musicalu cała stara ekipa się rozpadła, tylko kilka osób dostało propozycję występów w następnych spektaklach. W Londynie też długo miejsca nie zagrzałem, udało mi się zagrać w dwóch musicalach, a potem propozycje się urwały. Zresztą wcale nie żałowałem. Stęskniłem się za rodziną i wróciłem na Florydę. Nie wiedziałem, że tam wszyscy czekali tylko na moje pieniądze”, powiedział, nie kryjąc rozgoryczenia.

Rodzice i piątka rodzeństwa z żonami i dziećmi nie mogli doczekać się powrotu syna, brata i wujka – jedynego członka rodziny, któremu się udało. Pieniądze zarobione na występach w Nowej Zelandii i w Londynie stopniały w błyskawicznym tempie. „I zaczęło się upokarzające chodzenie po teatrach, prywatnych szkołach, klubach, knajpach, kościołach, zachwalanie swojego talentu i wykłócanie się o cenę występów. Nasze normalne życie, myślę, że i ty i każdy, kto decyduje się żyć ze sztuki, dobrze je zna. Długo nie miałem szczęścia, a kiedy pieniądze stopniały prawie do zera i nie mogłem dołożyć się do kosztów mieszkania, po raz pierwszy w życiu zdałem sobie sprawę z tego, że oprócz śpiewania, niczego się nie nauczyłem i nic nie umiałem”.

Tak, Stuart dobrze wiedział, jak to jest. Louis mówił dalej. „W końcu dzięki znajomościom starszego brata załapałem się do pracy na stacji benzynowej. Siedziałem tam nocami czekając na klientów i modląc się, żeby nikt mnie nie napadł. Kiedy nie było nic do roboty, śpiewałem po cichu, żeby dodać sobie odwagi. Niestety, i tu miałem pecha. Pierwszy napad nie był aż taki straszny, w kasie było tylko trochę ponad pięćdziesiąt dolarów. Właściciel stacji potrącił mi je z pensji i objechał mnie za to, że nie byłem wystarczająco ostrożny. Załatwiłem sobie pozwolenie na broń i wróciłem do pracy. Drugi napad był o wiele gorszy – kiedy zobaczyłem dwóch facetów wysiadających z samochodu z czarnymi maskami na twarzy zamiast nacisnąć na guzik – alarm i wyjąć z szuflady broń stałem jak wryty, nie potrafiłem się ruszyć i jak pokorna owieczka otworzyłem kasę i wydałem im wszystkie pieniądze. I tym razem musialem je zwrócić, tego było tym razem niemało, około 200 dolarów. Szef znowu mnie objechał i nazwał nieudacznikiem. Po następnym napadzie czekałoby mnie wypowiedzenie. Zdecydowałem się je uprzedzić i sam zrezygnowałem. Znalazłem się w kompletnym dołku – bez pieniędzy, z zerowym poczuciem własnej wartości i koszmarnymi snami o lufie pistoletu skierowanej w skroń. Przestałem wychodzić z mieszkania i całymi dniami myślałem tylko o tym, że już nigdy nie uda mi się zapanować nad strachem. Zrozumiałem, że życie polega na punktualnym płaceniu rachunków i że ja się do tego nie nadaję. Wydawało mi się zresztą, że do niczego się nie nadaję. Mój talent nie wystarczył na wielką karierę, o której marzyłem. Gdyby nie przypadek pewnie nigdy nie odbiłbym się od tego dna. Sąsiadka poprosiła mnie o występ na ślubie córki. Nie wiem, czy zrobiła to na prośbę rodziców, zaalarmowanych tym, co się ze mną działo, czy rzeczywiście mnie potrzebowała. Dałem sobie radę, od tego występu zaczęła się moja kariera piosenkarza na ślubach, pogrzebach, imprezach firmowych, uroczystych otwarciach sklepów. Nie musiałem martwić się o dalsze zlecenia, szeptana reklama działała bez zarzutu. Zacząłem zarabiać niezłe pieniądze, po kilku miesiącach mogłem sobie pozwolić na własne mieszkanie.

Pogodziłem się z myślą, że tak zostanie, nie miałem zresztą wyjścia, musiałem zarabiać pieniądze. I dalej bym śpiewał po ślubach, pogrzebach i różnych innych imprezach gdyby nie zupełnie niespodziewany list z Wellington. Catherine przejęła prowadzenie teatru i szukała obsady do „New York, New York”.

„Co Catherine ma wspólnego z prowadzeniem teatru?”, zapytał zaskoczony Stuart. „W kilka miesięcy po twoim powrocie do Sydney Catherine wyszła za mąż za szefa teatru. Wszyscy przecież wtedy już wiedzieliśmy, że o to jej chodziło. I dopięła swego. Ale szczęście ‘młodej pary’ nie trwało zbyt długo. W pół roku po ślubie Jack dostał wylewu, co skazało go na wózek inwalidzki. Ledwie się z tego wykaraskał, przyszedł drugi wylew i częściowy paraliż. Nie był w stanie prowadzić dalej teatru i powierzył to Catherine. Zresztą nieźle sobie radzi, podjęła sporo dobrych decyzji, między innymi przyjęła dotacje od miasta. Dobiera sobie niezłych ludzi i trzyma ich przy sobie płacąc nie najgorsze pieniądze Przy teatrze zaczęła działać szkoła nauki tańca i śpiewu, droga prywatna szkoła na wysokim poziomie. Wiesz, ja czasami myślę, że teatr zastępuje jej i męża-inwalidę i dziecko, którego nigdy nie miała.”

Stuart też opowiadał, co się przydarzyło w jego życiu, od czasu gdy po raz ostatni spotkali się w Londynie. W oczach Louisa odczytywał nieskrywane współczucie, które sprawiło, że i on sam uświadomił sobie, jaki zły, koszmarny sen ma za sobą. Louis położył mu rękę na ramieniu. „Cokolwiek bym teraz powiedział, będzie głupie”, stwierdził, nie próbując ukrywać wzruszenia.

Zamówili ostatnie piwo. Louis odzyskał pogodę ducha i opowiedział Stuartowi, że w Wellington czekała na niego jego pierwsza, prawdziwa miłość. „Jak się poznaliście?”, zapytał Stuart z ulgą i zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo chce teraz usłyszeć jakąś pozytywną, dającą nadzieję historię. „Lecieliśmy razem z Atlanty. Ona wracała do domu, ja na kontrakt. Spędziła rok na Florydzie jako opiekunka dziecka. Przed rozpoczęciem studiów chciała zobaczyć kawałek świata i od dawna marzyła o Ameryce. Ta fascynacja przeszła jej dosyć szybko, w pierwszej rodzine pan domu wieczorami dobijał się do jej sypialni, a w drugiej co prawda nikt się nie dobijał, ale za to musiała opiekować się czwórką rozwydrzonych bachorów, do których rodzice nie mieli cierpliwości. Tym razem nocą to dzieci przychodziły do jej sypialni, kiedy nie mogły zasnąć. Przyzwyczaiła się do nich, czasami nawet odnosiła wrażenie, że pod jej wpływem dzieci się trochę uspokoiły. Być może potrzebowały tego, by ktoś zechciał im poświęcić trochę czasu. Ale po roku, kiedy kończyła się wiza, zdecydowała, że nie ma już ochoty inwestować w życie innych ludzi, że przyszedł czas na jej własne plany. Znamy się od kilku miesięcy i zaczęliśmy się rozglądać za wspólnym mieszkaniem. Ona studiuje prawo, ma jeszcze przed sobą długą drogę, trochę jej pomagają rodzice, ma też stypendium, a zresztą i ja nieźle zarabiam. Zaczynam zapuszczać korzenie. Występuję w musicalu, uczę w szkole śpiewu i Catherine obiecała mi, że mogę liczyć na dalsze projekty”.

Stuart po spotkaniu z Louisem pomyślał, że życie płata dziwne figle. Cieszyło go jednak, że spotkał ponownie człowieka, z którym łączy go tyle dobrych wspomnień, przyjaciela, którego zgubił na lata z oczu, a z którym potrafi prowadzić tak szczerą i prawdziwą rozmowę, jakby te miesiące rozłąki nie istniały? Jak dobrze znać kogoś, czyja droga życiowa pewnie przebiegnie tak jak jego – od koncertu do koncertu, zawsze w niepewności, co będzie jutro, zawsze w uzależnieniu od zleceniodawców. Zawsze w drodze, która tylko niewielu prowadzi do pełnych sal koncertowych i nagrywania nowych płyt w najlepszych studiach na świecie.

Cdn.

Leave a comment