Szopa w salonie 11

Łukasz Szopa

Pokojowy luddysta

Szósta piętnaście. Od tego roku zegar codzienności trochę się nam zmienił: syn zmienił szkołę, ma dalej, wychodzi na autobus o siódmej rano, a wspólne rodzinne, przynajmniej półgodzinne śniadanie – nadal jest świętą tradycją.

Więc zaczynam od kawy. I tym samym od efektywnego obudzenia reszty rodziny. Nie, nie jakimś głośno i piskliwie zwijącym się automatem do kawy jak niemiecki Krupps, włoskie Saecco czy polski Zelmer – a młynkiem. Nie, nie elektrycznym jaki mieli jeszcze moi rodzice w latach osiemdziesiątych, a takim ręcznym, kupionym na pchlim targu w Berlinie. Czekając na zagotowanie kawy zmywam resztki z talerzy i kubków po wczoraj.

Następny problem, to poszukiwanie dzbanka na kawę. Gdyż o ile ja pomywam zawsze ręcznie, to moja partnerka używa do tego zmywarki. Którą ja w sumie bojkotuję. Właśnie ta zmywarka jest chyba najczęstszym przedmiotem związkowych kłótni: „Jak jeszcze nie pomyłeś od pół dnia, jak zawsze twierdzisz, to mogłeś włożyć choćby do zmywarki!“, „Gdzie jest znowu ten obieracz do ziemniaków, pewnie od dni tkwi w twojej zmywarce!…“, „Ooo, znowu ta twoja zmywarka domaga się uwagi – piszczy już piąty raz“, „To twoje zmywanie jest strasznie nieekologiczne, pomyślałeś o tym kiedyś, tyle gorącej wody!…“ i tak dalej.

Jak często w moich tekstach muszę się do czegoś przyznać. Po pierwsze, że jestem pokojowym luddys. A po drugie, że nie zawsze konsekwentnym, nie zawsze się da.

Luddyści – byli to robotnicy w XIX wieku, którzy walczyli z postępującą mechanizacją – odbierającą im miejsca pracy i poziom płacy. Walczyli niszcząc brutalnie fabryczne maszyny.

Ja jestem, jak wspomniałem, luddys, który przemoc i zniszczenie odrzuca. Po prostu staram się bojkotować wszelkie maszynki napędzane nie własną siłą – czyli prądem lub paliwem.

Wiadomo, tak całkiem się nie da. Jak już wspomniałem, wodę zagotowałem w elektycznym czajniku, a nie rozpalając pośrodku kuchni palenisko by jak Clint Eastwood zagrzać wodę w kociołku. I, tak, jeżdżąc między Berlinem a Włosieniem, który jest wioską w Polsce, korzystam głównie z samochodu (wyprawa rowerowa w tym roku nie wypaliła). Ale na przykład odkurzacza w obu mieszkaniach używam coraz rzadziej, podłogi z desek to naprawdę „postęp“ w porównaniu z wykładzinami w mieszkaniu moich rodziców, gdy byłem dzieckiem i musiałem codziennie odkurzyć cztery pokoje. Dobra miotła i potem przetarcie gorącą wodą dają dużo lepsze efekty. Z kolei w odróżnieniu od wojny w sprawie zmywarki, z pralki automatycznej korzystamy na bazie równouprawnienia – zarówno ją napełniając, jak i opróżniając. Tu przynajmniej, gdyż podobnie jak ręczne pomywanie lubię wieszanie mokrej odzieży, udało się uniknąć suszarki prania. Unikam jednak w stu procentach takich „wynalazków“ jak elektryczna maszynka do golenia, suszarka do włosów, elektryczna szczotka do zębów, wibrator, mikser kuchenny (nawet ziemniaki do placków obieram ręcznie – jeśli uda mi się odnaleźć wspomniany obieracz!). Wolę rower i własne nogi od metra czy autobusów. Zdarza mi się za to nadal użyć toastera i gdy chcę posłuchać muzyki, to nie proszę córki, by zagrała na gitarze, lecz jednak korzystam z odtwarzacza CD. No i gdy przyszło nam kopać dwanaście metrów rowu do kanalizacji, głębokiego na 1,5 metra, to nie oponowałem, gdy sąsiad zaoferował pomoc kolegi z koparką. Z kolei po tym jak wysiadła po latach niezbędna do wysokiej trawy kosiarka widłowa – postanowiłem na wiosnę poprosić innego sąsiada o kurs… koszenia kosą! Za samochodu, jak wspomniałem – korzystam, jednak bez nawigacji (włączam ją jedynie, by się z dziećmi pośmiać z efektów jak „ona mnie nie-rozumie“, gdy w podróży radio nie łapie nic oprócz stacji państwowych czy Radia Ma-Ryja, które wszystkie bojkotuję – ale to już inny bojkot). Lepsza mapa i zagadywanie ludzi na wsiach, gdzie jechać. Główna funkcja mojego staromodnego telefonu to… własnie telefonowanie (czyli jednak nie komunikuję się na odległość, krzycząc z balkonu w kierunku Friedrichshainu! Choć, kto wie, może i to byłoby dobre?) Na wsi, oprócz dwóch pieców (typowego i elektrycznego), mamy z kolei dwie lodówki: elektryczną, ale i „piwniczną“.

Powoli więc, powoli jest jakiś POSTĘP. Coraz więcej rzeczy robię ręcznie, maszynki staram się omijać, bojkotować, lecz nie niszczyć (przynajmniej nie z premedytacją – bo ww. defekt kosiarki to w sumie moja wina). I naprawdę, zupa o której wiem, że każda jarzynka została pokrojona własnoręcznie – smakuje lepiej! Nie wspominając o zapachu świeżo zmielonej kawy z młynkowej szufladki…

(A że ten tekst, podobnie jak podobny w niemieckim piśmie „der Freitag“ https://www.freitag.de/autoren/lukasz-szopa/bin-ich-ein-gewaltfreier-luddit pisałem na komputerze, a nie ręcznie, by wysłać go pocztą kurierską do Ewy Marii – o tym proszę zapomnijcie…)

4 thoughts on “Szopa w salonie 11

  1. Obudzić rodzinę tak wcześnie ręcznym młynkiem do kawy? Nie uwierzę. Chyba, że pokojowy luddysta przy tym śpiewa.
    Chyba też jestem, choć w mniejszym zakresie, domowym luddystą. Szczególnie ostatni paragraf przykuł moją uwagę – pisanie ręczne. Może do tego piórem maczanym w kałamarzu. Wydaje mi się to lepsze niż wszelkie ćwiczenia rodem z Dalekiego Wschodu.
    Tylko… jak to zacząć?

    1. Pharlapie, ja też jestem luddystką (aczkolwiek, biję się w piersi, chętnie używam zmywarki – ale to chyba oprócz komputera jedyne moje prywatne ustepstwo na rzecz świata maszyn). A co do pisania Rącznego znam jeden sposóob wręcz doskonały. Udać się na długą wędrówkę / pielgrzymkę, gdzie nikt wędrowcowi nie wozi plecaka, mu nie gotuje i nie zapewnia noclegu. Na pewno pierwsza rzecz, z jakiej zrezygnujemy, pakując plecak to będzie laptop. Zeszyt i ołówek, nawet nie długopis, bo z tego się leje tusz…

      1. Ewo, to doskonała myśl: podróż, plecak, zero laptopa. I wziąć tylko zeszyt, bez pióra czy długopisu. Dlaczego? Bo pytając miłych tubyclów / tubylki można nawiązać spontaniczną znajomość, lepszą niż przez Facebook czy Tinder. Po prostu pytając grzecznie: “Przepraszam, czy nie ma Pan/Pani może czegoś DO PISANIA?” W obecnych czasach, gdy wszyscy “smartphonują”, efekt niespodzianki niemal gwarantowany!

    2. To prawda, że maltretuję rodzinę tym porannym rytuałem. Problem w tym, że… jak to homo sapiensy… przyzwyczajają się, i chrapią dalej, więc muszę czasem stosować mój luddyczny budzik: czyli metalową pokrywkę do garnka i drewnianą chochlę… Działa!
      A co do powrotu do pisania ręcznego – często próbuję, słabo wychodzi. Czasem napiszę list do kogoś, kogoś ważnego, gdy nie można inaczej. I w ramach “luddyzmu” nie wysyłam pocztą nawet, a osobiście zanoszę do skrzynki. Czasem piszę pocztówki, i potem… leżą u mnie na biurku, bo nie uda mi się pójść nawet na pocztę, by wysłac..

Leave a comment