Tajlandia – kraj tysiąca uśmiechów (2)

Zbigniew Milewicz

Miasto aniołów

Chyba są za przeproszeniem z piekła rodem, skoro na ulicy nie ma czym oddychać, upał plus smog, a z kanałów tak śmierdzi, że trudno wytrzymać… Takie są moje pierwsze wrażenia z Bangkoku, zwanego wśród miejscowych Krung Thep, Miastem aniołów, kiedy opuszczam klimatyzowaną strefę lotniska, żeby poszukać przewozu na Khao San Road. Co tam znajdę, tego nie wiem; nie zorganizowałem sobie wcześniej noclegów w Tajlandii, energii starczyło tylko na rezerwację i zakup online biletów lotniczych w obydwie strony, więc teraz sprawdzam, na co mnie jeszcze stać w zakresie życiowych improwizacji. Oczywiście nikt mnie nie zmuszał do wyjazdu z Europy, chciałem uciec do Azji przed Świętami Bożego Narodzenia, ale na rzetelne przygotowanie się do tego zabrakło już chęci. Jakoś to będzie – pomyślałem po polsku.

Na lotnisku działa biuro pośredniczące w rezerwacji miejsc hotelowych, ale tych od 2000 bathów za noc wzwyż. Za 400 czegoś nie macie? – handluję. Pani w moim wieku ciężko wzdycha i wymienia z koleżanką parę słów w swoim języku. Pisze mi na kartce: Khao San Road i jak to w Tajlandii, promiennie się uśmiecha na pożegnanie. Ale czym tam dojechać? – nie daję za wygraną. Dowiaduję się, że busem i kciuk wskazuje, że mam iść gdzieś na dół. Więcej z niej nie wyciągnę, bo już ma następnego klienta. W Tajlandii za główny język obcy „robi” angielski, przy czym odmiana azjatycka z oryginalną mają ze sobą mniej więcej tyle wspólnego, co gwara śląska z góralską. O niemieckim można tutaj zapomnieć. Na szczęście mam walizkę lekką jak piórko (dzięki Edmundzie za twoje rady) i łatwo mogę się przemieszczać, gdzie trzeba i gdzie nie trzeba. Docieram na dolną platformę dworca lotniczego i niepotrzebnie wychodzę na zewnątrz, bo okazuje się, że najpierw muszę w kasie za 100 bathów kupić bilet na busa, a później poczekać ze trzy kwadranse, aż zbierze się komplet pasażerów, przyjdzie kierowca i zaprowadzi nas do swojego samochodu. Kasę stanowi kobieta w granatowym uniformie, siedząca w hallu na wysokim stołku za pulpitem, nad głową ma jakiś szyld w języku tajskim, rozkładu jazdy brak. Byłby bezsensowny zresztą, przy wiecznie zakorkowanych ulicach miasta i regule, że bez kompletu pasażerów bus nie ruszy z miejsca. Pokazuję kasjerce kartkę od pani z biura, ta potakuje, dostaję bilet i przełączam się na stand by, przy jakiejś młodej parze z plecakami, która stoi obok i cichuteńko ze sobą rozmawia.

Wyglądają dosyć nordycko, ale z tego szeptu w pewnym momencie wylatuje jakieś coś ty, a więc rodacy. Nie mam najciekawszych doświadczeń w tej podróży z Polakami, wielu spotkałem na lotnisku w Doha, koło Dubaju, gdzie było międzylądowanie; kiedy próbowałem na luzie pogawędzić sobie z nimi, nieufnie chowali się do swych skorupek. Na początku rozmowa toczy się normalnie, są studentami z Torunia i to są ich zimowe ferie. Zamierzają zwiedzić Bangkok, później pojechać na północ kraju i jak im wystarczy czasu, może do Kambodży. Na jakimś czacie poznali dwóch ludzi, którzy podróżują po Indochinach już od sześciu miesięcy i Bangkok mają opanowany, oni im znaleźli jakiś hostel na Khao San, więc teraz jadą się z nimi spotkać.

– To może i ja bym się tam załapał, jako wolny elektron… – myślę głośno i od razu widzę, żem zepsuł miły nastrój.

Mają spłoszone spojrzenia, więc zapewniam ich, że to była tylko teoretyczna opcja, ale nie odezwą się do mnie już ani słowem. Kierowca pakuje ósemkę pasażerów do niewielkiego, klimatyzowanego vana, każdy musi trzymać swój bagaż na kolanach i zaczyna się niepowtarzalna przygoda z ruchem drogowym tej wielomilionowej metropolii. Jak się jeździ w Azji, tego doświadczyłem już przed laty w Istambule, ale Bangkok wyzwala więcej adrenaliny. Może przez ruch lewostronny, albo wszechobecne motorowery i tuk-tuki, zmotoryzowane ryksze, które wcisną się w każdą lukę między samochodami osobowymi, autobusami i ciężarówkami. Światła na większych skrzyżowaniach i znaki drogowe są właściwie zbędne, ponieważ każdy jeździ stosownie do aktualnej sytuacji na drodze i własnej fantazji, kiedy trzeba, to pod prąd, w poprzek ulicy, albo w ostateczności po chodniku. Klaksonów używa się oszczędnie, kierowcy wzajemnie uważają na siebie – uczynnie zmieniają pas ruchu, zwalniają, lub przyspieszają, żeby pomóc drugiemu w ryzykownym manewrze, bo za chwilę znajdą się przecież w podobnej sytuacji.

tajl2-1Po półtoragodzinnej jeździe, wczesnym wieczorem docieramy do celu, w jakimś niewielkim zaułku, który niczym się nie różni od sąsiednich, wszędzie tanie, tajskie kramy, garkuchnie, warsztaty rzemieślnicze, hoteli brak. Idę na czuja do najbliższej, większej ulicy i po paru metrach widzę naprzeciw elegancko ubranego gościa – biała koszula, ciemne spodnie garniturowe. Wyszedł na papierosa z biura, nad którym widzę angielski szyld, że jest to agencja turystyczna. Tak trafiam do hostelu Bed&Butler, do którego w linii prostej mam zaledwie kilkaset metrów, ale Daar, najbliższy współpracownik właściciela, na jego koszt zawozi mnie tam szarmancko firmową limuzyną. Należność za pięć noclegów reguluję u agenta; gdybyś trafił bezpośrednio do mnie, zapłaciłbyś tylko 300 bathów za noc, a tak agent skasował dodatkowo 150 za pośrednictwo – powie mi później Sharp, właściciel hostelu. Cóż, każdy chce żyć.

Sharp jest trzydziestoletnim Amerykaninem tajskiego pochodzenia, prowadzi swój bizness od dwóch lat. Sam używa najczęściej określenia dom, bo to jego pasja i całe obecne życie, daje mu utrzymanie, tutaj mieszka i gości stara się traktować jak domowników. Wcześniej był szefem technicznym jednego ze szpitali w Bangkoku, praca była mocno stresująca, do tego mało opłacalna, nie żałuje, że ją zostawił. Kiedy miał 16 lat rodzice wysłali go z Bangkoku do Los Angeles i przestali się nim interesować. Pomogli mu życzliwi, obcy ludzie, w Stanach zdobył średnie wykształcenie, doświadczenie życiowe i pieniądze, które zainwestował później w kupno tej nieruchomości. Nie chciał na stałe zostać w USA. Dom był w ruinie, własnymi rękami doprowadził ją do obecnego stanu, wnętrza zaprojektował mu znajomy architekt, trzeba przyznać zgrabnie, z pomysłowym wykorzystaniem każdego centymetra kwadratowego niewielkiej w sumie powierzchni. Hostel jest przygotowany na przyjęcie maksymalnie ośmiu osób; z poziomu ulicy wchodzi się do baru i saloniku z kontuarem pełniącym funkcję czegoś w rodzaju recepcji, stamtąd idzie się na piętro z dwoma sypialniami, dla żeńskiej i męskiej klienteli. Toalety i prysznice znajdują się w suterenie, wszystkie pomieszczenia są klimatyzowane, bez tego kiedyś trzeba było żyć w tropikach, a dziś nie sposób się już obejść.

Nie ma kompletu gości. Dostaję łóżko z numerem 1, na dolnym poziomie piętrusa, szerokie i wygodne, wyposażone w lampkę do czytania, skrytkę na wartościowe przedmioty i przegródkę, w której mogę trzymać podręczne drobiazgi. Kiedy zaciągnę ciężką zasłonę, mam swoje niekrępujące pomieszczenie; reszta rzeczy zostanie w walizce, w nogach łóżka. Towarzystwo jest młode i wesołe, nade mną mieszka rockowy muzyk z Lyonu, a w sąsiedztwie chiński programista, Felix. Lucija z Ibizy i dziewczyna muzyka nocują za ścianą, ale w Bangkoku nikt nie chodzi o dziesiątej wieczorem spać, tylko ja, żeby odetchnąć po kilkunastu godzinach podróży samolotem. Wcześniej oczywiście prysznic plus mała kolacja, którą gospodarz wyczarowuje z kawałka łososia i jarzyn. Śpię jak kamień, nazajutrz rano budzę się rześki, gotów do turystycznego podboju Bangkoku. Sharp radzi to robić ostrożnie, stopniowo, wręcza mi wizytówkę hostelu, żeby w razie czego dać znać, jak się zgubię. Wtedy – mówi – znajdź jakąś taksówkę i poproś kierowcę, żeby do mnie zadzwonił i ja mu powiem, jak najlepiej dojechać do mnie, inaczej będzie cię woził po całym Bangkoku. Trochę mi przypomina kierownika schroniska z czasów moich dawnych wędrówek po Tatrach, ta sama troska o domownika, żeby wrócił cało.

tajl2-3Wyruszam w miasto zaopatrzony w mapę, smartfona z nawigacją, wielgachny kapelusz zielonych ludzików z Kaliningradu i butelkę zimnej wody, którą dostaję w prezencie od Sharpa (po chwili i tak już będzie ciepła). Po przejściu kilkuset metrów chodnikiem postanawiam przeprawić się na drugą, cienistą stronę ulicy, tylko, jak to zrobić… Podpatruję innych, bez względu na sygnalizację świetlną wciskają się między jadące jeden za drugim motorowery, tuk tuki, samochody, te zmniejszają wtedy prędkość, albo zwiększa ją pieszy i tak metr za metrem człowiek dociera do celu. Z duszą na ramieniu podążam śladem przechodniów, ale broń Boże na czerwonym świetle, przed jakąś ciężarówką na wszelki wypadek ostrzegawczo podnoszę rękę, bo wyobraźnia pracuje, no i udaje się, cało przechodzę przez jezdnię. Najpierw do banku, wymienić pieniądze, otwierają go za parę minut, o dziesiątej. Jak miło z rozgrzanej patelni ulicy wejść do chłodnego wnętrza, gdzie po okazaniu paszportu zostaję obsłużony szybko i uprzejmie, tylko wcześniej muszę jeszcze podać swój tymczasowy adres. Pani za bankowym kontuarem kopiuje sobie moje osobiste dane, sprawdza, czy mam aktualną wizę, którą otrzymałem na lotnisku, dwa podpisy i już jest za co szaleć w Bangkoku. Obcej waluty oficjalnie nigdzie ode mnie w Tajlandii nie przyjmą, poza bankiem, albo kantorem, w którym obowiązują podobne formalności.

Pierwszy dzień poświęcam na zaaklimatyzowanie i poznanie najbliższych okolic hostelu, ale i tak parę razy się gubię w plątaninie podobnych do siebie uliczek. Mapa okazuje się mało użyteczna, bo poza główniejszymi punktami opisana jest wyłącznie w miejscowym języku, podobnie mój dotykowy smartfon; kiedy znajduję się w strefie wifi, nawigacja pokazuje dokąd iść, ale poza nią już nie. Mogę liczyć tylko na swoją pamięć wzrokową, niestety nie idealną i uczynność tubylców, z którą jest dużo lepiej. Niezbyt daleko od mojego hotelu znajdują się światowej sławy buddyjskie świątynie, takie m.in. jak Golden Mount, Wat Benchamabophit, Wat Indrawichan, czy najsłynniejsza Wat Phra Kaeo, czyli Świątynia Szmaragdowego Buddy. Poza tą ostatnią wszystkie obejrzałem, dzięki bardzo uprzejmemu kierowcy tuk tuka, który za śmieszne 20 bathów woził mnie od przybytku do przybytku, czekał, aż skończę zwiedzanie, a w końcu dotarł tam, gdzie miał swój interes, czyli do salonu krawieckiego, szyjącego na miarę garnitury, smokingi, spodnie i koszule z najlepszych tajlandzkich materiałów. Oczywiście najtaniej w świecie. Błagam, ja z tego żyję, pomóż mi, wejdź tam przynajmniej na dziesięć minut – poprosił. Garniturów, które mam, starczy mi pewnie do końca życia i jeszcze można będzie w nich chodzić, bo od małego szanuję ubrania, smokingów nie używam, ale jak tu nie wyjść człowiekowi w potrzebie naprzeciw. Było, jak na tanich wycieczkach u tureckich szwagrów. Gostek w wytwornym garniturze dusił mnie prawie godzinę, żebym zdecydował się na jakieś zamówienie; jak magik wyciągał zewsząd bele najprzedniejszych materiałów, kazał dotykać, jakie są miękkiej, ugodowo redukował ceny, jak słabłem podawał kolejny, plastikowy kubek z zimną wodą, ale kiedy po raz setny powiedziałem, że się zastanowię, zrezygnowany zwolnił mnie i pozwolił wyjść. I tak wiem, że pan nie przyjdzie – powiedział proroczo na do widzenia.

tajl2-2Aby mój kierowca nie stracił jednak zupełnie wiary w białego człowieka, dałem mu się zawieźć do większego biura turystycznego, bo tym razem ja miałem w tym swój interes, a na zakończenie kursu zamiast dwudziestaka dostał 50 bathów. W biurze znalazłem i zarezerwowałem w miarę tani i jak się później okazało całkiem przyzwoity hotel w kurorcie Pattayi oraz przewóz na 25 grudnia. Przy okazji zręczny agent sprzedał mi wycieczkę do starej, tajskiej stolicy Ayutthaya i letniej, królewskiej rezydencji Bang Pa In, o której opowiem w następnym odcinku. Odwiózł wiózł mnie prawie pod sam Bed&Butler, w którym już trwały przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Nazajutrz zapisałem się na wycieczkę, a pojutrze była Wigilia. Sharp kupił z tej okazji na jakimś bazarze sztuczną choinkę i właśnie ją stawiali z Daarem przed wejściem do hostelu. Jup, dziewczyna Sharpa, z dużym wdziękiem tym dyrygowała, pracowała w tajskiej CSI, policji kryminalnej, więc drzewko musiało stać, jak należy. Sharp był ateistą, Daar buddystą, a Jup nie wiem, ale chcieli stworzyć swoim gościom przynajmniej jakąś namiastkę świąt. W związku z tym już od samego rana w hostelu było bardzo muzycznie – kolędowo, a ja właśnie tego chciałem uniknąć.

W Bangkoku jest katolicka, renesansowa katedra p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, którą w 1984 r. nawiedził papież Jan Paweł II, w czasie pielgrzymki do Tajlandii. W Wigilię, późnym popołudniem jadę tam, żeby pokłonić się swojemu nowonarodzonemu Panu, nie mogę inaczej. Kilku rykszarzy odmawia kursu, mówią, że to niedaleko, ale droga jest trudna, trzeba się mocno nakręcić, w końcu któryś się decyduje, za 200 bathów. Tłok na ulicach jest tego dnia jeszcze większy niż zwykle, w głównej hali sportowej miasta mają się odbyć wieczorem ważne walki w thaibox, tajlandzkim sporcie narodowym, więc wielu chce je obejrzeć na żywo. Pasterka zaczyna się o 17.00, powinniśmy zdążyć, rykszarz pyta, czy jestem katolikiem, ja potakuję. A on – mówi – baptysta i pokazuje na religijny obrazek, umieszczony nad kierownicą, którego nie dostrzegłem do tej pory. Tośmy bracia chrześcijanie – kwituję. Pasterka już się rozpoczęła, siadam na zewnątrz katedry, na jednym z wolnych krzeseł, we wnętrzu komplet wiernych. Wejście do świątyni udekorowane jest girlandami pięknych, tropikalnych kwiatów, uroczystą mszę celebrują tajlandzcy duchowni, w języku angielskim. Na zewnątrz są telebimy, więc widzimy i słyszymy przebieg nabożeństwa. Wierni w eleganckich, przewiewnych kreacjach, temperatura w cieniu dochodzi dzisiaj do plus 38 stopni, taka jest tajlandzka zima. Wśród zgromadzonych na Pasterce widać ludzi o europejskich rysach twarzy, jest sporo rodzin z białym tatą, tajską mamą i kolorowymi dziećmi.

Na przekażcie sobie znak pokoju wierni zwracają się do siebie, z dłońmi złożonymi po buddyjsku na wysokości piersi i wzajemnie się sobie kłaniają. Jest to radosna Pasterka, główny celebrans przed końcowym błogosławieństwem pozwala sobie na żartobliwy ton, który wierni kwitują śmiechem, ale kiedy intonuje Silent Night, przestaję sam przed sobą udawać twardziela. Wydaje mi się, że stoję pod polską choinką, nie udało mi się więc przed nią uciec.

One thought on “Tajlandia – kraj tysiąca uśmiechów (2)

  1. Tak czytam, czytam i z podziwu wyjść nie mogę… No, ale ja w tamtym świecie jednak prawie 3 lata spędziłem.

Leave a comment