Roman Brodowski
W tym roku zima jest wyjątkowo mroźna. Tak przynajmniej twierdzą synoptycy informujący nas o pogodzie. Miejscami (powiadają) temperatura spada nocą do minus dziesięciu stopni, a i w dzień utrzymuje się poniżej zera.
I co w tym dziwnego? Tak właśnie powinno być, bo zgodnie z prawem natury w naszej przestrzeni geograficznej okres zimowy to czas mrozu i śniegu. Taka pogoda ziemi, zwierzętom i ludziom przynosi więcej korzyści aniżeli strat. Z jednej strony ziemia pod śnieżnym przykryciem odpoczywa, regeneruje siły na kolejny płodny rok, z drugiej zaś mróz w sposób jak najbardziej naturalny redukuje nadmiar owadów, złożonych przez nich jesienią jaj oraz wszelakich groźnych dla zdrowia i przyrody pasożytów.
Niestety globalne ocieplenie, związane (także) z przemysłową dzialnością człowieka, negatywnie wpływa na atmosferę, zakłócając cykliczne następstwo pór roku.
Dzisiaj ze świecą szukać wśród młodzieży kogoś, kto mógł by opisać z autopsji, jak wygląda przedwiośnie czy też przedzimie. Niestety obecnie takie zjawiska atmosferyczno-astronomiczne w strefie naszego, umiarkowanego, klimatu, praktycznie są już niezauważalne.
Wiosna zlewa się z latem, lato z jesienią, a i zima coraz częściej bardziej przypomina deszczową, szarą jesień.
Zimy jakie pamiętam, zwłaszcza te z okresu mojego dzieciństwa, zawsze były i mroźne i śnieżne. Temperatura, począwszy od trzeciej dekady grudnia, a na pierwszej dekadzie marca skończywszy, w nocy rzadko kiedy była wyższa niż 10° poniżej zera, a bywało (i nie było to niczym nadzwyczajnym), że spadała do minus dwudziestu i więcej. Śnieg natomiast, jak poprószył w okresie wigilijnym, tak (zazwyczaj) pokrywał ziemię do końca lutego lub początku marca. Bywało, że w związku z niską temperaturą, odwoływano zajęcia w szkołach. Zgodnie z zaleceniem kuratora oświaty zamykano szkoły, gdy temperatura powietrza przez trzy dni utrzymywała się na poziomie – 15°C.
Z początkiem marca jak w zegarku, bez większego opóźnienia następowało wybudzanie się przyrody. Spod śniegu wychodziły zwiastuny przedwiośnia – krokusy, przebiśniegi, zawilce. Na wierzbach pojawiały się bazie, a w rzekach, potokach i na stawach topniała kra. Życie w przyrodzie powoli wracało do wiosennej normy.
Tak, tamte zimy były nieporównywalnie mroźniejsze niż tegoroczna.
Doskonale pamiętam tę w moim życiu najcięższą, zwaną „zimą stulecia”.
Polarny mróz zaatakował Polskę na przełomie 1978 i 1979 roku. To dziwne, ale tamte święta, święta Bożego Narodzenia nie zapowiadały niczego szczególnego. Ba, temperatura utrzymywała się w zimowej, grudniowej normie. Gwałtowny spadek temperatury nastąpił dopiero w nocy z 27 na 28 grudnia. Od północy nadszedł arktyczny front atmosferyczny sprowadzając masy zimnego powietrza. Deszcz zaczął przechodzić w śnieg, a gwałtowny wiatr powodował zaspy. W ciągu trzech dni mróz ogarnął cały kraj. Kilkudniowe, intensywne opady opady śniegu sparaliżowały komunikację. Na wielu odcinkach dróg kolejowych pękały szyny a na torach pojawiły się sięgające półtora metra śnieżne zaspy. Dodatkowo zawieje spowodowane przez silny, arktyczny wiatr utrudniały normalne funkcjonowanie społeczeństwa.
Ze wzgędu na utrudnienia w prawidłowym funkcjonowaniu państwa wprowadzono stan klęski żywiołowej. Temperatura powietrza w wielu miejscach osiągnęła wartości syberyjskie, w Białymstoku i Suwałkach zanotowano − 36 °C.
Zamknięto większość szkół, kin, teatrów i muzeów. Wstrzymywano lub ograniczano produkcję w fabrykach, tak z powodu braku energii elektrycznej, paliw i ciepła, jak i dlatego że wielu pracowników nie mogło dojechać do pracy. Codziennie na wiele godzin wyłączano prąd. Zaopatrzenie sklepów, które nawet przy sprzyjającej pogodzie było marne, zostało jeszcze bardziej ograniczone, tak że brakowało podstawowych artykułów. Składy opału oblegane były przez tłumy ludzi chcących kupić cokolwiek nadającego się do ogrzewania mieszkań, nawet niskokaloryczny miał węglowy..
Mieszkańcy zasypanych miast i wsi z pomocą wojska odśnieżali ulice chodniki, torowiska. Wszędzie widać było wysokie, białe zaspy śnieżne
Stare, polskie przysłowie, że „ gdy święta po wodzie, to nowy rok po lodzie” w tym przypadku spełniło się w stu procentach.
Przy okazji spełniło się także i inne, a mianowicie to, że „ przyjaciół poznaje się w biedzie”. Tak ,w tamtym dramatycznym dla wielu z nas czasie, pomagaliśmy sobie bezinteresownie, począwszy od naszego najbiższego kręgu przyjaciół, a na wspólnocie narodowej skończywszy.
W wyniku zagrożeń, jakie niosła ze sobą aura, potrafiliśmy się zjednoczyć, by przetrwać ciężkie dla nas chwile. Pamiętam, że na przystankach autobusowych, peronach oraz miejscach publicznie ogólnodostępnych poustawiano koksowniki – metalowe kosze z płonącym koksem, dla tych, którym doskwierał mróz. W wydzielonych miejscach (tak przynajmniej było w Bytomiu) stały tzw. garkuchnie z gorącą herbatą dla każdego, kto o nią poprosił. Dyrektor naszej kopalni, w której właśnie podjąłem pracę, wydelegował kilkadziesiąt osób do pomocy dla miasta przy odśnieżaniu ulic, usuwaniu częstych , spowodowanych przez mróz awarii ciepłowniczych czy też rozbijaniu w wagonach zamarzniętego węgla, przeznaczonego dla potrzeb społecznych. W całej Polsce setki zakładów pracy delegowały swoich pracowników dla potrzeb sztabów kryzysowych utworzonych na terenie wszystkich miast wojewódzkich. Pamiętam, że dział socjalny naszej kopalni wyasygnował kilka ton ziemniaków i jabłek dla swoich byłych pracowników, będących już na emeryturach. Wiem, bo sam wraz z innymi górnikami, rozwoziłem te produkty po domach.
Widziałem wielu żołnierzy, milicjantów, a nawet więźniów, pomagających przy usuwaniu skutków zimy. Pracowali mimo trzaskającego mrozu w miejscach, które wymagały ludzkiej siły, pomagając „innym” przetrwać ten ciężki okres, Ci „inni” zaś często podchodzili do nich, nie tylko z dobrym słowem, ale i z ciepłą strawą.
Tak, zimy w tamtym okresie były naprawdę długie, mroźne i śnieżne.
Jednak, tak jak to było podczas „zimy stulecia”, taka zima jednoczyła naród. W tamtej cholernej, komunistycznej rzeczywistości potrafiliśmy być dla siebie jedną, narodową rodziną.
Dodam może jeszcze, że podczas tamtej zimy, zmarzło na śmierć oficjalnie 18 do 25 0sób, nieoficjalnie – 45. W obecnych czasach natomiast, podczas nieporównywalnie łagodniejszych zim, umiera z wyziębienia około 150 biednych dusz.
Tak, w tej podłej komunie każdy musiał pracować i mieszkać, a eksmisje były zakazane, chyba że z zamianą na inny, zastępczy lokal. Dzisiaj natomiast, w naszym kapitalistyczno-demokratycznym raju, każdy może wyeksmitować ( a więc po prostu wyrzucić na bruk) każdego. Dlatego mamy obecnie w Polsce około 60 – 70 tysięcy bezdomnych. A ilu naszych rodaków, nie mających warunków do egzystencji w Ojczyźnie, żyje pod mostami Europy.
Zapraszam do Berlina.
