Zbigniew Milewicz
Wakacje z dreszczykiem
To są tak dawne wspomnienia, że czasami zastanawiam się, czy wszystko wydarzyło się naprawdę. W latach siedemdziesiątych dwukrotnie próbowałem z ciocią Irką odnaleźć tamto gospodarstwo, ale się przed nami schowało, obrażone, żeśmy o nim przez tyle lat zapomnieli. Cioteczna Syrenka nie bała się polnych dróg, rwała przez leśne chaszcze, jak traktor, czasami nam się wydawało, że rozpoznajemy okolicę, ale później trop okazywał się chybiony, miejscowi kiwali przecząco głowami słysząc nazwiska Olczyk i Joniec, więc w końcu zaprzestaliśmy poszukiwań.
Nazwa miejscowości wyleciała cioci Irce z głowy, a w rodzinie nikt nie mógł poszczycić się lepszą pamięcią, niż ona. Dzisiaj wydaje mi się, że wiem, skąd ta luka: do Olczyków na wieś moi dziadkowie jeździli w czasie okupacji po wałówę i odbywało się to w warunkach pełnej konspiracji. Podobnie było w chudych, powojennych latach, choć pamiętam, że od nich też czasami ktoś przyjeżdżał do Chorzowa. Czasem była to smukła, stateczna dziewczyna z długim warkoczem, o imieniu Anastazja, do której zwracano się Stazi, kiedy indziej wysoki, starszy mężczyzna w kaszkiecie, o ascetycznej twarzy, zawsze gładko ogolony i starannie ubrany w tweedowe spodnie i marynarkę, albo w płaszcz nieprzemakalny z kapturem, jak padało. Obydwoje przyjeżdżali na Wesołą na rowerach, kurier miał nogawki spodni niezmiennie spięte metalowymi klamerkami i ja mu ich skrycie zazdrościłem. Wiedziałem, że chodzi o paczki, oklejone papierem i przewiązane sznurkiem, które dziadkowie trzymali na szafie w sypialni. Co było w ich środku, o to się nie dopytywałem, bo i tak nikt z dorosłych w domu nie miał na ten temat bladego pojęcia. Zwyczajowo dziadek Erwin i babcia Jadzia zapraszali przybyszów do stołu w kuchni, a im zawsze bardzo się spieszyło, więc prawie ze sobą nie rozmawiali, brali te swoje kartony, raz większe, innym razem mniejsze, żegnali się i zaraz ruszali w drogę powrotną, pewnie na dworzec kolejowy w Batorym. Gdybym się wtedy swojego dziadka naiwnie zapytał, dokąd oni jadą, łagodnie by mi odpowiedział : a skąd ja to mam Zbysiu wiedzieć… albo prześmiewnie: do Azot a nazod. Na tym polegała konspiracja w naszym domu na Wesołej.
Latem wyruszało się więc czasami po prostu na wieś. Nie pamiętam nawet, żeby ktoś w domu wymieniał z nazwiska ludzi, do których jedziemy, one pojawiły się dopiero po latach, w opowieściach, kiedy przestaliśmy u nich bywać. Dlaczego przestaliśmy, tego niestety nie wiem i już się nie dowiem. Wtedy pakowało się walizki z odzieżą, tobołki z pościelą, prowiant na drogę, w którym najważniejsze były jajka ugotowane na twardo, do butelek po piwie wlewało ciepły, kwaśnawy kompot z rabarbaru i kilkuosobowy orszak rodzinny ruszał z całym tym dobytkiem pieszo z osiedla Ruch, na przystanek tramwajowy przy ul. Cmentarnej, a stamtąd piętnastką albo czternastką do Chorzowa – Batorego, na dworzec kolejowy. Bilety były już wcześniej kupione w kasie, tylko odprowadzający musieli jeszcze zaopatrzyć się w tekturowe peronówki, bo inaczej konduktor w budce przy wejściu nie wpuściłby ich na peron. Do przyjazdu pociągu była co najmniej godzina, wśród odprowadzających znajdowała się najczęściej moja mama, jej młodsza siostra Irka, dziadek, czasami ciocia Gryjta, albo Marysia, druga siostra babci, która mieszkała u nas w suterenie, jej córka Ewa z poddasza z synem Januszkiem, kiedy indziej prosto z szychty na grubie wujek Hainc, czy kuzynka mamy Jutka ze swoim mężem Józkiem i dziećmi. Taki wyjazd na letnisko był bowiem kiedyś prawdziwym wydarzeniem rodzinnym i towarzyskim, w którym nie wypadało nie uczestniczyć, poza tym, kto by tachał te wszystkie bagaże, które babcia i ja zabieraliśmy ze sobą na wieś. Najczęściej jechaliśmy tam tylko we dwoje, ale niekiedy dołączał jeszcze ktoś: ciocia Marysia z Januszkiem, Gryjta, albo Piotrek, syn Hainca.
Zanim na peron wtoczyła się najprawdziwsza, tuwimowska lokomotywa, ciągnąca przedwojenne wagony I, II i III klasy (jeździło się drugą lub trzecią), odbywało się nieustanne liczenie naszego dobytku i sprawdzanie w pamięci, gdzie zapakowało się zimowe skarpetki babci Jadzi, której niezależnie od pory roku było zimno w nogi, gdzie raphacholin na jej wątrobę, gdzie chusteczki do mojego wiecznie zakatarzonego nosa i sto innych rzeczy pierwszej potrzeby. Oczywiście babcia pakowała wszystko sama, ale przy takiej masie zajęć, jakie miała przed wyjazdem, łatwo było czegoś zapomnieć. Najważniejsze było jednak sprawne zorganizowanie siedzących miejsc w pociągu i wtaszczenie bagaży do środka. Konkurencja była duża, bo wielu chorzowian chciało spędzić wakacje z dala od zmazanego wieczną sadzą miasta, w którym latem w ogóle nie było czym dychać, a wielogodzinne stanie w tłoku na korytarzu pociągu nie należało do przyjemności. Jutka, a po niej ciocia Irka były najszybsze w znajdowaniu wolnych ławek, sprawnie używały łokci w przepychance do przedziałów, a kiedy się dało, to cyganiły, jak z nut, że mają w tym miejscu rezerwację. Hainc z dziadkiem Erwinem umieli z połowy peronu trafić tobołkiem w otwarte okno przedziału, a Józek, jak gwizdnął kiedyś po kolejarsku i zawołał: Kto do Krakowa, proszę wsiadać, drzwi zamykać, to ludzie w pierwszym momencie pogłupieli, bo pomyśleli, że pomylili pociągi, a jego żona w tym czasie już zajmowała upatrzone siedzenia. Przy dużym tłoku na peronie dzieci, podobnie, jak bagaże, podawało się przez okna do przedziałów, żeby trzymały miejsca dla dorosłych, za czym osobiście nie przepadałem, ale nikt mnie o zdanie nie pytał.
Jechaliśmy tym pociągiem w stronę Bytomia, Tarnowskich Gór, Lublińca, na stacji w Herbach mieliśmy przesiadkę. Nie pamiętam już, czy to były Herby Stare, czy Nowe, ale stamtąd jechało się dalej już bezpośrednio nad polskie morze. Przy przesiadce dorośli znowu byli podekscytowani, liczyli od nowa bagaże, spekulowali, czy zdążą na drugi pociąg, poganiali opieszałych. Wszystko uspokajało się dopiero na miejscu, na małej, sennej stacyjce niedaleko Herbów, na której czekały już na nas konie. Woźnica z szacunkiem zdejmował przed babcią czapkę, milcząco pomagał nam ulokować w bryczce bagaże, zacinał konie i ruszaliśmy w drogę. Był niemową, a babcia uparcie próbowała się dowiedzieć, którą drogą nas zawiezie na miejsce – polnym traktem, czy przez las. Polny był dłuższy, leśny trudniejszy, powozem kołysało na wykrotach, a po deszczu koła grzęzły w błocie, poza tym podobno w jednym miejscu straszyło. Dlatego furman wolał dłuższą drogę, ale za dziesiątkę Sportów, które dostawał zawsze od pani Paluchowej za fatygę, czasami jeździł przez las. Babcia zajmowała tylne siedzenie, ja sadowiłem się kolanami na przednim, za woźnicą i obserwowałem z zaciekawieniem grę mięśni dwójki koni w zaprzęgu, ich wysiłek i jak się wypróżniały. Miałem swoje ulubione gniadosze, ale gospodarz wysyłał nam różne maści na stację, więc nie było co grymasić.
Raz, w biały dzień, przytrafiło się nam coś dziwnego i to nie na leśnym skrócie, a na rozstajach polnych dróg, skąd do gospodarstwa Olczyków był już rzut kamieniem. Przed krzyżem, pod którym była przymocowana tabliczka z jakimś gotyckim napisem, konie nagle stanęły i zaczęły zachowywać się niespokojnie. Woźnica zeskoczył na ziemię, coś do nich mamrotał, gładził po pyskach, wyciągnął z kieszeni jabłko, odkroił scyzorykiem po kawałeczku, nie chciały jeść. Zmarkotniał, zanosiło się na burzę, powietrze stało w miejscu, gzy cięły dokuczliwie, wtedy pokazał babci na krzyż. Wyjęła różaniec, który zawsze nosiła przy sobie i powiedziała: pomódlmy się Zbysiu za dusze w czyśćcu cierpiące. Odmówiliśmy jedną dziesiątkę różańca, jakoś pomogło, bo konie znowu ruszyły przed siebie. Na miejscu opowiedzieliśmy o naszej przygodzie gospodarzom, znali opisane miejsce, w czasie I wojny światowej doszło tam do potyczki między niemieckim oddziałem infanterii i carskimi sołdatami, w której zginęło kilkunastu ludzi; w Herbach biegła granica między zaborem pruskim i rosyjskim.
Jońcowa oddziedziczyła po swoich rodzicach duży majątek ziemski. Kiedy wydała swoją córkę za mąż za Olczyka, gospodarowali we trójkę. Był tam nieduży młyn, hodowla trzody chlewnej i krów, hektary urodzajnej ziemi. Po wojnie zostało z tego niewiele, władza komunistyczna tępiła kułaków, kontraktacja nie pozwalała się zbytnio bogacić, ale wszystkiego nie dali sobie odebrać. W czasie letnich i jesiennych zbiorów najmowali zaufanych ludzi do pracy i moja babcia z rodziną tak, jak w czasie okupacji, też im dorywczo pomagała przy różnych zajęciach. W zamian za żywność, której brakowało w mieście. Do legend rodzinnych przeszła historia mojej mamy, która podczas wojny wiozła ze wsi pociągiem słoninę do Chorzowa i dziś sobie myślę, że pewnie jechała od Olczyków. Przepasała się połciem w pasie, nałożyła płaszcz i udawała ciężarną. Na dworcu w Chorzowie-Batorym, zapomniawszy, że jest w błogosławionym stanie, zgrabnie zeskoczyła na peron, aż ją jakiś oficer Wehrmachtu przywołał do porządku, że przecież ryzykuje poronieniem. Za szmugiel żywności groziła wywózka do Oświęcimia. Nie pamiętam jednak, żeby babci zlecano jakieś ciężkie prace. Najczęściej zajmowała się domem, porządkami, czasami coś gotowała dla wszystkich, wystarczało jej czasu, żeby pójść na łąkę, albo do lasu i zbierać ulubione zioła, a później suszyć je na sznurkach rozwieszonych koło młyna. Ja z synem gospodarza, Heńkiem, który był moim rówieśnikiem, pasałem krowy i gęsi, ale więcej było zabawy, wycieczek po okolicy, pływania w blaszanej balii po przydomowym stawie, myszkowania wśród zakurzonych rupieci na strychu, albo w nieczynnym młynie, którego koło nadal obracało się w potoku.
Mogłem się na nie gapić bez końca, bo niekiedy zwalniało, stawało w miejscu, z sopli zielonych wodorostów, którymi obrosło z latami pomału spływała woda, lśniła w słońcu, aby po chwili ze skrzypnięciem drewna znowu połączyć się z nurtem. Mieliśmy z Heniem różne pomysły na spędzanie wolnego czasu, które nie zawsze podobały się dorosłym. Pewnego razu odkryłem w stodole wysuszone liście o intensywnym, miłym zapachu, które gospodarski syn nazwał tabaką i powiedział, że z niej robi się papierosy. Do małego, drewnianego wózka z dyszlem wrzuciliśmy więc trochę tych liści, stary Świerszczyk, zapałki, przykryliśmy to czymś dla niepoznaki i pojechaliśmy hen daleko, w pole, żeby spróbować zakazanego owocu. Żaden z nas do tej pory nie odważył się jeszcze zapalić. Zwinięta w rulon płachta dziecięcego czasopisma z pokruszoną tabaką w środku wyglądała jak ogromne, kolorowe cygaro, ale jak żeśmy się nim sztachnęli, to już było mniej ciekawie. Kto nas na polu wtedy wypatrzył, tego nie wiem. Ślady przestępstwa staraliśmy się dokładnie zatrzeć, ale kiedy wieczorem usiedliśmy w kuchni do wspólnej kolacji, uderzyła nas dziwna cisza przy stole. Przed moim nakryciem i talerzem Heńka leżały dwa papierosy, po kolacji sobie zapalicie – powiedział spokojnie gospodarz. Ani ja, ani mój koleżka nie tknęliśmy tamtego wieczoru kolacji. Nie jesteście głodni? – drwił Olczyk. To pójdziemy na papierosa. Musiałem asystować w laniu, które spuścił synowi w stodole, wojskowym pasem, po gołej rzyci. Był z niego kawał chłopa i razy wymierzał solidnie, podziwiałem Heńka, że ani pisnął. Być może od tamtego dnia nie tknął już papierosów w swoim życiu, mnie babcia ukarała publicznym klęczeniem na grochu i sto razy musiałem powtórzyć, że mi wstyd za to, co zrobiłem. Oczywiście, że było mi wstyd, ale w swoim późniejszym, dorosłym życiu wypaliłem tej tabaki niepotrzebnie jeszcze sporo.
Innych, przykrych incydentów u Olczyków nie zapamiętałem. Był to dumny, ale przyjazny dom, z życzliwymi ludźmi, gdzie centralne miejsce stanowiła kuchnia – przestronne, niskie pomieszczenie o łukowatym sklepieniu, z chlebowym piecem i długim stołem, przy którym wieczorem zasiadała do posiłku cała rodzina, razem z gośćmi i służbą. Z kuchni, gdzie nawet upalnym latem panował przyjemny chłód, schodziło się do lodowatej, kamiennej piwnicy, w której trzymano wędliny, mięso z uboju, mleko, podpiwek. Chleb piekła osobiście stara Jońcowa, powściągliwa w słowach i gestach postawna kobieta, ze śladami dawnej urody na twarzy zupełnie pozbawionej zmarszczek. Do dziś nie zapomnę smaku lekko czerstwych, żytnich pajd, posmarowanych masłem, które własnoręcznie ubijałem z maślanki, i aromatu zbożowej kawy przy śniadaniu. Chleba „prosto z pieca“ nie jadło się względów zdrowotnych, okrągłe, wielkie bochny musiały ze dwa dni najpierw odleżeć.
Spaliśmy z babcią najczęściej w dwóch sąsiadujących ze sobą, niedużych pokojach nad kuchnią. W moim znajdował się ręczny magiel, a na ścianie wisiał portret młodego żołnierza w pruskim mundurze. Oczywiście musiałem wiedzieć, kto na nim jest. To brat pani Jońcowej, który już nie żyje – wyjaśniła mi babcia. Wtedy zapytałem, czy zginął na wojnie. Dla świętego spokoju przytaknęła, ale mnie interesowało jeszcze, czy zostawił po sobie żonę i dzieci, wtedy powiedziała, że nie wie. Pewnego popołudnia, po kilkugodzinnym grabieniu siana w polu poczułem się tak zmęczony, że poszedłem do domu trochę odpocząć. Najpierw wypluskałem się w chłodnym potoku, a później zaległem na chwilę w swoim pokoju. Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki, a tu słyszę kroki w kuchni, jakiś gwar, myślę sobie, aha i reszta ściągnęła za mną, ale nie mogłem rozpoznać, kto konkretnie. W pewnym momencie ktoś na dole zaintonował Godzinki do Matki Boskiej, reszta się włączyła i tak ładnie śpiewali, że mnie to uśpiło. Obudziłem się dopiero przed kolacją, zszedłem na dół, w kuchni krzątała się moja babcia z żoną gospodarza, więc je pochwaliłem za te Godzinki. Nie wiedziały, o czym mówię, przed chwilą przyszły razem z innymi z pola do domu i poza mną nikogo w nim nie było.
Po latach ciocia Irka, nasza domowa specjalistka do spraw zjawisk paranormalnych, rzuciła mi nieco światła na dom Olczyków, który jej zdaniem był nawiedzony. Jeździła tam często w latach swojej młodości i sama raz doświadczyła historii sprzecznej z logiką. Żołnierz z portretu faktycznie był starszym bratem Jońcowej, ale nie zginął w walce, tylko w czasie I wojny światowej zastrzelił się z powodu nieszczęśliwej miłości. Jego majętni rodzice nie chcieli przyzwolić na małżeństwo z ubogą dziewczyną, którą kochał i on nie potrafił się z tym pogodzić. W kolejne rocznice ślubnych zapowiedzi pod jego rodzinny dom zajeżdżają więc niekiedy czarne karety, zaprzężone w czarne rumaki, oświetlone kandelabrami, w których nie ma nikogo, albo słychać muzykę weselną, brzęk kieliszków i gwar zaproszonych gości, a kiedy wyjrzeć przez okno, to pusto, cisza. Ja słyszałem Godzinki, widocznie dusza nieszczęśnika nie jest potępiona, tylko prosi mnie o modlitwę, mówiła. Jej przydarzyło się, że w biały dzień na drodze, którą jechała dorożką do Olczyków, wyprzedził ją na koniu sam brat Jońcowej, ubrany w weselny surdut, rozpoznała jego twarz z portretu. Woźnica też go widział, ale jako niemowa nie umiał tego porządnie potwierdzić.